Выбрать главу

Te ostatnie słowa zabrzmiały tak pocieszająco, że od razu doznałam ukojenia, a Martusia ożywiła się, można powiedzieć, normalnie, wręcz optymistycznie. Rzeczywiście, bez względu na rozwój głupiego dochodzenia, nasz scenariusz mógł rozkwitać dowolnie i widać już było, że jakiekolwiek androny byśmy napisały, życie i tak je przerośnie.

Niemniej jednak mgliste podejrzenia już się w moim wnętrzu zalęgły i nie chciały mnie zostawić w spokoju.

– Zaraz, czekajcie – powiedziałam stanowczo, przerywając Martusi i Bartkowi ustalanie kwestii wnętrz do wielokrotnego wykorzystania. – Będę nachalna i bezczelna i do niego zadzwonię.

– Do kogo? – spytali równocześnie.

– Do Czarusia. Zostawił ten swój prywatny numer, żeby dzwonić jakby co.

Wymyślmy jakieś jakby co, bo głupio pytać wprost, co tu chachmęcą.

– W ogóle nie powinno się dzwonić z pytaniem, tylko z informacją – zauważyła Martusia rozsądnie.

– Toteż właśnie. Nie musi być konkret, wystarczy silne podejrzenie. Co podejrzewamy? – Wszystko…

– To trochę za dużo…

Myśleliśmy przez chwilę intensywnie, ale niekoniecznie twórczo.

– Wiem! – wrzasnęłam. – Anita! Kubiak…! – Jeśli ten Kubiak jest prawdziwy, zaskarży cię do sądu – ostrzegł Bartek. – Nie ukrywam, że mnie się myli, co wymyślacie, a co się dzieje naprawdę.

– Czy myśmy z Czarusiem rozmawiały o Płucku? – spytała nagle Martusia.

Zaskoczyła mnie. Nie umiałam sobie tego przypomnieć.

– Pojęcia nie mam. Nie pamiętam. Ale i tak Kubiak, jako pretekst, lepszy…

Znalazłam numer osobistej komórki pięknego Cezarego i zaczęłam dzwonić.

W przeciwieństwie do poprzedniego razu, kiedy połączyłam się z nim natychmiast, teraz w żaden sposób nie mogłam go dopaść. Urzędowy głos bardzo miło i grzecznie wygłaszał jakieś informacje, możliwe, że zrozumiałe dla młodszej części społeczeństwa, ale nie dla mnie. Żadnych komunikatów nie zamierzałam zostawiać, wręcz odwrotnie, chciałam podstępnie uzyskać odpowiedzi. Przerzuciłam się na telefon stacjonarny, też bez skutku. Zaczął we mnie rosnąć dziki upór.

– Ja go złapię, drania – wymamrotałam pod nosem i wypukałam numer wprost do pałacu Mostowskich.

Tych numerów w notesie miałam dosyć dużo, przy czym pozapisywane były tak dziwnie, że dopiero po długim dochodzeniu mogłam stwierdzić, który do czego należy.

Tym razem nie miałam czasu na głupstwa i przypadkiem od razu trafiłam na wydział zabójstw. Ucieszyłam się, bo powinien pasować.

Przedstawiłam się bardzo uprzejmie i zażądałam dojścia do podinspektora Cezarego Błońskiego, który, wedle mojej wiedzy, prowadzi sprawę zabójstwa w Marriotcie, a jeśli nawet nie prowadzi, to w każdym razie jest w nią wmieszany. Kontaktował się ze mną i prosił o informacje, zostawił numer, który nie odpowiada…

No i zaczęła się wielka polka z przytupem.

To już nie ja uparłam się znaleźć pięknego Czarusia, tylko oni, moje ukochane gliny.

Mówiłam wszystko, co o nim wiem, opisywałam wygląd zewnętrzny, co do legitymacji, to owszem, przyznałam, że ją pokazywał, ale nie mam pojęcia, jak powinna wyglądać, więc mógł to być abonament parkingowy, tyle że z fotografią. Podałam ten zostawiony przez niego numer komórki. Wysunęłam supozycję, że może komenda główna potajemnie nadzoruje komendę stołeczną, supozycja nie wzbudziła zachwytu po tamtej drugiej stronie. Nie zgodziłam się rozłączyć, dopóki go nie znajdą, zgodziłam się za to przyjechać do nich na przykład jutro i zeznać, co wiem o sprawie, pod warunkiem, że wpuszczą mnie na ich wewnętrzny parking, trwało to wszystko do uśmiechniętej śmierci, aczkolwiek doznałam wrażenia, że w pałacu Mostowskich jakiś komputer mają.

Martusia i Bartek poniechali konwersacji wzajemnej i przyglądali mi się w milczeniu, Martusia na palcach przyniosła następne zimne piwo. Wreszcie odłożyłam słuchawkę.

– Podinspektor Cezary Błoński w ogóle nie istnieje – oznajmiłam złym głosem, w którym niewątpliwie dźwięczały ślady bardzo mieszanych uczuć.

Martusia i Bartek jeszcze przez chwilę milczeli, patrząc na mnie z lekką zgrozą. Po czym strząsnęli z siebie umysłowy paraliż.

– No, no – powiedział Bartek z czymś w rodzaju podziwu. – Toś ich nieźle docisnęła. Nic dziwnego, że obie z Martą tak do siebie pasujecie.

– Jesteś pewna, że nie próbowali ukryć przed tobą tych służb specjalnych? – spytała Martusia nieufnie.

– Nie – odparłam stanowczo. – Sami się zdenerwowali. Bardzo chcieli być kamiennie spokojni, ale w końcu zachowali się jak ludzie. I mogłam przecież powiedzieć, że nie przyjdę i nic nie powiem, bo nic nie wiem, nie? A oni wolą, żeby im jednak raczej mówić. Szukali go uczciwie.

– To może i dobrze, że mu nie powiedziałaś wcześniej o tym Kubiaku – zauważył Bartek.

– I o Płatku – dołożyła żywo Martusia. – O ile sobie przypominam, gadania o Płatku przy nim nie było, to nasze, scenariuszowe. Ale popatrz, nie do wiary, w takiego konia nas zrobił…?! – A bo niezły – przyznałam w zadumie. – I zobacz, długo się trzymał, zaczął popuszczać w szwach powolutku, delikatnie, bez żadnej rażącej przesady. Dopiero na końcu się złamał, jak mu się wyrwało, że Lipczaka-Trupskiego też trzeba było rąbnąć.

Musiała ta rola być dla niego cholernie męcząca, chociaż ogólnie się nadawał, ci ze służb specjalnych rzeczywiście tacy byli.

– To ja dziękuję, nie chcę służb specjalnych! Bartek otworzył usta, ale zdusił na nich jakieś słowa i nic nie powiedział. W nagłym niepokoju zaczęłyśmy sobie przypominać, jaką też wiedzę piękny Czaruś od nas uzyskał, i snuć przypuszczenia, z czyjego ramienia działał. Cała reszta w mgnieniu oka stała się zrozumiała całkowicie, jakim cudem rozmaite komisariaty i komendy miały na poczekaniu połączyć ze sobą pożar na Bluszczańskiej, jedne zwłoki w Marriotcie, bo o drugich nie mieli pojęcia, anonimowego nieboszczyka na pustej parceli, mafię pożyczkową i do tego jeszcze stare akta prokuratora? W ogóle by im to pewnie nie wyszło, bo o Słodkim Kociu wiedziała tylko Anita i ja… no i sprawcy, ale oni by z donosem na siebie kurcgalopkiem nie lecieli. Bez Czarusia nic tu nikogo nie miało obowiązku dziwić, a Dominik zwyczajnie histeryzował.

– A zauważ, że Słodkim Kociem udało nam się go jednak ustrzelić – przypomniałam z satysfakcją. – Musiał stać po przeciwnej stronie barykady, skoro o nim nie wiedział. A że nie wiedział, głowę daję.

Martusia zgodziła się ze mną.

– Powiesz im jutro wszystko? – spytała, nieco zatroskana.

– A powiem, dlaczego nie? Mam im żałować? Z Kubiakiem i Pyłkiem włącznie, bo co nam szkodzi? – No nie, oszalałaś, będą i mnie przesłuchiwać, okropna strata czasu! – Ciebie nie muszą, nie byłaś świadkiem niczego poza pożarem, a to już mają odpracowane. A, i Witka nie wrobię! Zaświadczę, że deptał po szczurach… No i w ogóle będzie im łatwiej, bo do starych akt prokuratora mają swobodny dostęp, a dalej niech się martwi pani Celinka.

– Jaka pani Celinka?

– Zaufana powiernica Bożydara, ta z toto-lotka, słyszałaś przecież, byłaś przy tym…

– A, wiem…

Po krótkiej naradzie zdecydowałyśmy się jeszcze zawiadomić o rozwoju wydarzeń także i Witka, żeby nie był gorszy i też wszystko zrozumiał. Sprawiedliwie dołożyłyśmy Anitę, którą udało mi się złapać przez komórkę na promie między Niemcami a Danią.

Zapowiedziała na później obszerną rozmowę telefoniczną ze mną, bo bardzo ją ta kołomyja zainteresowała i chciała sobie wszystko nagrać na wszelki wypadek.

Bartek całą tę procedurę informacyjną przeczekiwał cierpliwie, z czego wywnioskowałam, że w Martusi zakochał się poważnie. Po czym rzekł:

– Jak tak słucham, co mówicie, to mi się przypomina, że o tym Kubiaku chyba słyszałem. To znaczy, nie miałem pojęcia, że on się nazywa Kubiak, i do tej pory wcale nie jestem tego pewien, ale coś mi w ucho wpadło, że w razie jakichś prywatnych operacji finansowych, wielkie pożyczki mam na myśli, warto iść do takiego jednego, który życie pieniężne kraju ma w małym palcu. Możliwe, że to ten. Ja osobiście nie mam do niego interesu, więc róbcie, jak chcecie. Ale gdyby się dało teraz wrócić do tych wnętrz serialowych, bardzo bym się ucieszył, bo niektóre rzeczy powinno się wcześniej załatwić…

No więc wróciliśmy do scenariusza i wnętrz…

* * *

Też podinspektor, tym razem chyba prawdziwy, major Paweł Krupitrzak, całkiem sympatyczny, zatroskany, słupa kamiennego nie udawał… Jasne, że opowiedziałam mu wszystko, usiłując się streszczać, żeby nie spędzić w komendzie stołecznej całej doby.

O ukrycie faktu znalezienia zwłok nie zgłaszał pretensji, chyba z góry uznał oskarżanie mnie za beznadziejne, bo od razu roztoczyłam przed nim szeroki wachlarz możliwości.

Mogłam myśleć, że facet jest pijany. Mogłam trochę źle widzieć i nie zauważyć tych tam rozmaitych kolorystycznych efektów. Mogłam taktownie omijać go wzrokiem. Mogłam w ogóle być zwyczajną kretynką i sklerotyczką, czego nie da się podciągnąć pod żaden paragraf.

Słodki Kocio w rezultacie przeszedł mi ulgowo.

Ponadto w obliczu pięknego Czarusia moje skromne wykroczenie okazało się całkowicie pozbawione znaczenia, cała reszta wydarzeń zaś nad wyraz przydatna. Możliwe nawet, że zamieniliśmy ze sobą kilka szczerych słów…

Martusia, acz nerwowo, to jednak cierpliwie czekała na mój telefon, bo łapać mnie w policji wydawało się nam nietaktowne. Od razu po wyjściu z pałacu Mostowskich pocieszyłam ją, że przesłuchanie jej nie grozi, w Czarusia uwierzyli i bez niej. Możemy spokojnie zająć się pracą zawodową.

Za to, ledwo wróciłam do domu, zadzwoniła Kasia.

– Chyba ja w złą godzinę z panią rozmawiałam – powiedziała, nie bardzo jakoś zmartwiona. – Ktoś narobił zamieszania i nie wiem, wujaszek czy pani? – Obawiam się, że ja – odparłam ze skruchą. – Ale bezwiednie. A co się stało? Kasia nie wytrzymała i wydała z siebie lekki chichot.