– Jesteś, jesteś – zapewniłam ją. – A co Dominik…? – Na Dominika mnie otrząsa! – Dobre i tyle…
– No wiesz…! Ale Bartek mnie denerwuje. Co on sobie właściwie myśli? Też chce mi uszlachetniać charakter? – Uszlachetniać nam charaktery to oni wszyscy chcą. Nie zwracaj na to uwagi.
Możliwe, że poczuł się rozczarowany, niekoniecznie kasynem, równie dobrze uraziłby go twój pobyt, na przykład, w ogrodzie zoologicznym.
– A gdybym tam była służbowo? – Zadzwoniłabyś, że musisz…
– No dobrze, niech będzie. Zniknęłam mu z oczu. To dlaczego do tej pory nie dzwoni? – Bo się pewnie obraził, co uważam za głupie, ale wytłumaczalne. Ostatecznie, od czasu do czasu, mężczyzna to też człowiek…
Z pewnym oporem Martusia przyznała mi słuszność. Po krótkim namyśle wykluczyła z tej reguły Dominika, co miało na mnie zbawienny wpływ. Mój fanaberyjny umysł, mając do wyboru rozważania nad Dominikiem albo hipotetyczne lochy i kazamaty telewizji, stanowczo opowiedział się za tym drugim. Poszłam po piwo, o którym Martusia jakoś zapomniała.
– Wracamy do tematu – zarządziłam, otwierając puszkę. – Postanowiłam właśnie, że piwnice na Woronicza są, piętro niżej niż te duże studia, prowadzą do nich boczne schody…
– Jaka ty mądra jesteś – pochwaliła mnie Martusia, z przyjemnością wpatrzona w napój. – Takie miałam wrażenie, że mi czegoś brakuje… Dlaczego boczne? – Nie wiem. Jakaś ciasnota w oczach mi się jawi. I w tych piwnicach kotłownia to nie, ogrzewanie od początku mieli zdalaczynne, ale magazyn starych bubli, graciarnia, a nawet, proszę bardzo, resztki taśm sprzed pół wieku.
Martusia omal się nie zakrztusiła ze zdziwienia.
– Pół wieku temu ten budynek istniał?! – Przeciwnie, rosły tam kartofle. Ale istniał film i taśmy w ogóle były filmowe, a gdzie telewizja się lęgła, to ja już sama nie pamiętam. Nie ma znaczenia, skądś tam wszystko przeniesiono i zwalono na kupę, i załóżmy teraz, że leży. W tej rupieciarni upchnęli Trupskiego i nie mogą go znaleźć… Zaraz, czekaj, Trupski u nas to kto? Bo mi się pomyliło…
Tajemnicze piwnice na Woronicza nadzwyczajnie wzmogły naszą inwencję twórczą. Zdecydowałyśmy się połączyć Grocholskiego i Trupskiego-Lipczaka w jedną osobę, z czego od razu wynikło, że powinien stracić życie o kilka odcinków dalej. Spali się później, już po śmierci, wszystkie kłopoty spadną na żonę, znakomicie, pojawi nam się nowa postać, ta żona, musi być barwna i wnieść dodatkowe elementy. I piękna, spowoduje lekkie zamieszanie w kontaktach męsko-damskich, proszę, samo życie, niech się nikomu nie wydaje, że tu już wszystko pójdzie z górki…
W tym miejscu, niestety, przestawił się umysł Martusi.
– Nie uważasz, że od czasu do czasu trochę z górki powinno polecieć? – spytała z rozgoryczeniem. – Jak długo można mieć same schody?! – Czterdzieści trzy lata. A na takiej, na przykład, Sycylii, prawdopodobnie całe życie…
– To za długo. Jak myślisz, co ja mam zrobić z tym Bartkiem? Nie mówię, że umrę z rozpaczy, ale mnie denerwuje. Słuchaj, zadzwoń do niego! Ty, a nie ja! Osobiście nie miałam nic przeciwko dzwonieniu do Bartka.
– Proszę cię bardzo, przynajmniej się dowiem, gdzie jest, bo samą mnie to ciekawi.
– Tylko nie mów, że to ode mnie! Wymyśl coś! – Bez trudu. Chociażby te piwnice. Niech tworzy scenerię…
Bartka jednakże nie udało mi się złapać. Żaden jego telefon nie odpowiadał, a komórkę miał wyłączoną. Nagrałam mu się na wszelki wypadek, komunikując o nowym pomyśle scenograficznym, i dałam spokój.
Martusia zgarnęła nagle wszystkie papiery, nie bacząc na kolejność stron. Zdążyłam pomyśleć, że szykuje nam niezłą frajdę z porządkowaniem tego chłamu, bo niektóre strony były podwójne, a tekst na nich różny, ale nie miałam kiedy zgłosić protestu.
– W tej sytuacji ja muszę odreagować – oznajmiła stanowczo. – Odwaliłyśmy wielką robotę i dosyć tego. Wczoraj byłam w „Victorii”, więc dzisiaj jadę do Marriotta.
I nic nie mów…!!! – Zwariowałaś?! Ja…?! Też jadę.
– Dokąd? Zastanowiłam się. Pod wpływem wydarzeń kasyno również zaczęło mnie korcić.
Wcale nie chciałam jechać tam, gdzie i ona, bo prawdziwy hazardzista w kasynie lubi być sam, znajome towarzystwo przeszkadza do nieprzytomności. Coś łagodnego…
– Do „Grandu”. Nie mam chęci na wysiłki. Posiedzę sobie przy takim kojącym, idiotycznym automacie. Zaraz, co myśmy wypiły…? Wyszło nam, że jedną puszkę piwa na początku, a potem jedną na końcu, razem po całej puszce na głowę, ale w odstępie prawie czterech godzin. Nikt mi nie wmówi, że coś takiego w człowieku zostaje. Na wszelki wypadek podmuchałyśmy w alkomat, bo miałam taki przyrząd w domu, i za pierwszym razem wyszło nam po półtora promila, więcej skala nie obejmowała, co wydało nam się mało prawdopodobne, za drugim i trzecim jednakże strzałka zatrzymała się w okolicy zera. Do czwartego dmuchania straciłam cierpliwość. Rozstałyśmy się, gnane tą samą namiętnością.
Po dwóch godzinach zagrała mi komórka. Mała salka w „Grandzie” stwarzała atmosferę intymności, mogłam rozmawiać, ile mi się podobało.
– Joanna, przyjedź tu natychmiast – powiedziała Martusia zdenerwowanym szeptem. – Ale już, bez względu na wszystko! Wyłączyła się, uniemożliwiając głupie pytania. Automat, jak dotąd, zeżarł mi pięćdziesiąt złotych, bo grałam na takim po dwadzieścia pięć groszy, i właśnie prezentował równe zero, a z napojów używałam wody mineralnej z cytryną. Rozumiałam, że coś się musiało stać…
Dojazd z „Grandu” do Marriotta trwał osiem minut, miałam fart do świateł, a korek akurat był w przeciwną stronę.
Nigdy nie mogłam pojąć charakteru korków w moim rodzinnym mieście. Owszem, nagła zmiana pogody, deszcz, w dodatku o zmroku, na to zgoda, wszyscy nagle zaczynają idiocieć. Rano do pracy i od trzeciej, po pracy, też niech będzie. Ale z jakiej przyczyny o wpół do piątej po południu, kiedy powinni wracać ze Śródmieścia do domu, znienacka jadą z peryferii do środka miasta, druga strona jezdni zaś, ta, która właśnie powinna być zapchana, świeci radosną pustką…? Dlaczego, na litość boską, o siódmej wieczorem kierunek południe-północ, od Mokotowa po Łomianki, stanowi litą masę stojącą zderzak w zderzak…? Z jakiego, do diabła, powodu o dziesiątej rano przebić się nie można przez, na przykład, aleję Niepodległości i Chałubińskiego? Jeszcze żeby Bartycka, w porządku, tam się załatwia interesy… W Paryżu umiałam przewidzieć, gdzie i kiedy będzie korek, a w Warszawie nigdy! Co za nieobliczalny naród…
Ku własnemu zdumieniu zatem weszłam do kasyna po dziesięciu minutach.
Martusię bez wielkiego trudu znalazłam przy ruletce i delikatnie popukałam w ramię. Obejrzała się, szybko pchnęła żetony na trzy byle jakie kornery i wstała z krzesła.
Oddaliłyśmy się w kierunku nieczynnego na razie stołu do black-jacka.
– Dobrze, że zdążyłaś – powiedziała półgłosem bez wstępów. – Przy tym ostatnim stole po dwadzieścia pięć złotych siedzi facet. Przyjrzyj mu się. Przyjrzyj się wszystkim i sprawdź, czy go rozpoznasz. Jakoś nieznacznie, niech on cię nie zauważy! Nie wytrzymałam.
– Bo kto to jest? – W tym rzecz, że sama zobacz! Przy ostatnim stole, zważywszy wysokość stawki, nie było wielkiego tłoku. Tkwiło tam dwóch Japończyków i trzech naszych, z czego dwóch siedziało, a jeden stał.
Japończykom przyjrzałam się z dużym powątpiewaniem, bo i tak pewnie nie potrafiłabym ich później rozróżnić, naszych natomiast obrzuciłam baczniejszym spojrzeniem.
Jednym okiem co prawda, drugie bowiem zajęło się odruchowo elementami gry, ale dzięki temu moja akcja rozpoznawcza wypadła naturalniej.
Wszystkich trzech miałam naprzeciwko siebie i widziałam ich twarze. Żadna nie wydała mi się znajoma, aczkolwiek przy jednej coś mi drgnęło. Szczupły facet, dość wysoki, w wieku zbliżającym się do średniego, krótko ostrzyżony, ogolony dokładnie… Czy ja go kiedykolwiek widziałam…?
Im dłużej na niego patrzyłam, tym bardziej wydawało mi się, że coś w nim jest. To był ten stojący. Odwrócił się do kelnerki i nagle ujrzałam go z profilu.
– No, jeśli chciał stać się do Bydgoszczy, powinien zrobić operację plastyczną nosa – powiedziałam wzgardliwie do Martusi, znów wyciągnąwszy ją z grona przy jej stole.
– Oczywiście, że to ten z kitką i z wąsami! Kretyn, niechby sobie przyczepił siwą brodę na świętego Mikołaja albo ogolił się na zero, dużo mu z tego przyjdzie! Ten garbek na nosie zostaje, drugiego takiego w życiu nie widziałam.
– No więc właśnie, nie chciałam cię sugerować. Też go nie rozpoznałam od frontu, tylko z nosa. To on! Co teraz? – Nie mam pojęcia. Warto by się chociaż dowiedzieć, jak on się nazywa.
– Potrafisz? Tu nie chcą mówić.
– Nie chcą. Nie wiem, czy mi się uda. Spróbuję. Może sprowadzić kogoś jeszcze? – Kogo? – Gliny…? Nonsens. Niech pierzem porosnę, jeśli jakiś tajniak tu się nie plącze…
Kajtek… nie, Kajtka mógł widzieć. Cholera, Bartek byłby dobry…
– Nie przypominaj mi, co…? – Witek! Czekaj, spróbuję ściągnąć Witka! Witek znajdował się właśnie na Saskiej Kępie, ale obiecał, że za pół godziny przyjedzie. Przez ten czas dyplomatycznie uczepiłam się pana Stasia.
Pan Stasio był dżentelmenem w drugiej połowie średniego wieku, aparycją zaś dziś jeszcze mógł budzić żywsze bicie serca jednostek płci przeciwnej.
O ile jednak zdołałam się zorientować, nie płeć stanowiła sedno jego życia i nawet nie czysty hazard, jako taki. Miewaliśmy niekiedy wspólne interesy, załatwiane ku obopólnemu zadowoleniu. Chwilowo miał przestój.
– Wie pan, od lat mnie gnębi jedna zgryzota – zwierzyłam mu się tak sobie, po przyjacielsku. – I na wyścigach, i tutaj, ciągle to samo…
– Co za zgryzota? – zainteresował się grzecznie pan Stasio.
– Nazwiska. Setki ludzi zna się z twarzy, dziesiątki z imienia, a z nazwiska, ja przynajmniej, prawie nikogo. I potem przychodzą straszne chwile, umawia się człowiek, do kogoś trzeba zadzwonić albo co i proszę bardzo, nagle stwierdzam, że, Jezus Mario, jak on się nazywa?! Pan Kazimierz, na przykład, a to, okazuje się dyrektor departamentu albo doradca prawny prezydenta, a ja przez telefon pana Kazia proszę. Ma pan pojęcie, jak to wychodzi? Kompromitacja ogólna. Co przez lata przeżyłam, to moje! I dopytać się o kogoś samym imieniem, też niezła sztuka!