Выбрать главу

– Jak działał? W czym? – A diabli go wiedzą. Działacz, istniało wtedy takie określenie, wedle moich doświadczeń musiał obficie kłapać gębą i znać mnóstwo ludzi. Całe to działanie z tamtych czasów to była sztuka dla sztuki i osobiście miałam, i mam, do tego śmiertelny wstręt.

– Pan Górniak to chyba również był działacz…? – wytknął mi podinspektor delikatnie.

Pomyślałam, że Martusia pewnie stara się nie oddychać i zaniepokoiłam się o jej zdrowie. Na rozmówcę popatrzyłam tak potępiająco, jak tylko mogłam.

– Zawsze pan swoim świadkom wypomina głupotę…? No owszem, był, ale własną ręką założyłam sobie opaskę na oczy. Nie ma granic dla zidiocenia zakochanej kobiety, nie wie pan o tym? Za to mój wstręt dzięki niemu zdecydowanie się pogłębił.

– Znał tego Jana Szczepińskiego? – A skąd ja mam to… – zaczęłam i nagle coś mi w pamięci błysnęło. – Zaraz…

O rany, tak! Chyba tak… Nie, trudno, ja do pana nagadam, a pan sobie sam wnioski wyciągnie, tyle powiem, ile mi się przypomina. Dawno temu… Przy okazji opowiadania jakichś anegdot z młodości, wspomniałam takie głupie wydarzenie, pojęcia nie mam o żadnych okolicznościach towarzyszących, ale Alusia Kowalska w licznym gronie krzyknęła ze łzami:„Nie byłam wtedy kochanką Jasia!”, dzięki czemu wszyscy się dowiedzieli, że teraz jest. Opowiadałam to panu Górniakowi, a on się bardzo zainteresował, wymieniłam nazwisko Jasia. Pan Górniak mnie wtedy kochał, więc coś mu się wyrwało, miał tajemniczo-radosny wyraz twarzy, Anita go też zainteresowała, ale ona już dawno siedziała w Danii i nigdy się z nią nie zetknął. I tyle. Ale na moje oko coś o tym Szczepińskim musiał wiedzieć.

Podinspektor, popijając kawę, przez długą chwilę przyglądał mi się w zadumie.

Bardzo byłam ciekawa, o co mnie teraz zapyta.

– Pani naprawdę nie ma na sumieniu żadnych krętactw, drobnych oszustw, podstępnych rozgrywek…? Nie ma pani nic do ukrycia? Zdziwiłam się.

– Tylko głupoty, do których wstyd się przyznać, ale co do reszty, to ja, proszę pana, nie mam czasu na przestępstwa. I nie umiem, antytalent doskonały. Nawet podatki płacę uczciwie, chociaż bardzo niechętnie. Gdybym potrafiła tu coś zełgać, uczyniłabym to natychmiast, niestety, nie wiem jak. Bo co? Dlaczego pan pyta? – Bo rozmawia pani ze mną jak z prywatnym znajomym. Nawet nie usiłuje pani kłamać. Po latach pracy takie rzeczy już się wyczuwa…

– Niech pan się nie martwi, zaraz zacznę – zapewniłam go pocieszająco.

– Zaskoczył mnie pan tym mężem Anity, ale już sobie przypomniałam, o czym tak naprawdę mieliśmy rozmawiać. To zołza, swoją drogą, słowem się nie zająknęła, a jestem pewna, że odgadła, że to ten jej mąż…!

– Co ten jej mąż? – Tajemniczy inspirator zbrodni w Marriotcie, twórca naszego kochanego trupa, wielka postać w wysokich sferach rządowo-finansowych. Pewnie zmienił nazwisko, żeby się odciąć od przeszłości. Cichy zwierzchnik Paszcza… nie, przepraszam, Paścika, wróg Grocholskiego… Ciekawe, czy mąci także i w telewizji, tego nie wiem, a szkoda.

Podinspektor psychikę miał odporną, nie drgnął nawet, kiwał tylko głową dosyć smętnie.

– No cóż, takich informacji ja pani udzielać nie będę, sama pani rozumie… Boję się, że już pani zgadła, jak to było? – Pan też zgadł. Lipczak… Trupski… Ejże, czy oni sobie nie zmienili nazwisk w tym samym czasie? Trupski i Szczepiński? Podinspektor milczał, można powiedzieć, znamiennie.

– To znaczy, że tak. Z jakichś powodów, wszystko jedno z jakich. Lipczak przyjechał z nadzieją, że wreszcie dorwie tajemniczego bossa, pokój w Marriotcie miał, i to ten z drzwiami, obok Dominika, moim zdaniem tam poczekał i był świadkiem, jak wysłannik eks-Szczepińskiego rąbnął Słodkiego Kocia. Podglądał. Zostawił zapalniczkę, dlatego później czepiali się Dominika… Siedział cicho, aż zabrali zwłoki, to znaczy nie wiem, czy siedział, może poleciał do baru czymś się pokrzepić. Słodki Kocio miał zniknąć radykalnie, zdematerializować się, utlenić. Lipczak się chyba zdradził albo coś mu się wyrwało, albo spróbował od razu wykorzystać wiedzę… Z kimś się spotkał, osobiście podejrzewam, że przyszedł do niego Paścik i udusił go własnoręcznie, im mniej świadków, tym lepiej, na miejscu Paścika sama bym przyszła. Okazało się, że jakichś dokumentów przy nich nie znaleźli… Zaraz, może ze Słodkim Kociem byli umówieni na wymianę, forsa za papiery…? Weksle, umowy…? A tu chała, więc Paścik podłożył bombę Grocholskiemu. Sejf się nie rozpadł, to wiem, co dalej zrobili, nie jestem już pewna, nie śledziłam żony Grocholskiego. Wielce szanowny mój były, mam na myśli pana Górniaka, na tych dowodach pisemnych sypiał w upojeniu, ale sądzę, że nie były to jedyne egzemplarze, więc wszystko macie…

– Nie wszystko – zaprzeczył podinspektor bardzo spokojnie i grzecznie. – Nasz rzekomy funkcjonariusz zdążył z panią porozmawiać wcześniej…

– Cholera – skomentowałam po chwili niezadowolonego milczenia. – Było się pośpieszyć… Ale jeżeli ja to wszystko zrozumiałam i prawie mogłabym udowodnić, to wy chyba tym bardziej? Jak ten mąż Anity teraz się nazywa? – Tego pani z pewnością nie powiem.

– To nie. Ta gangrena też chyba nie powie. Ale przecież wyjdzie to na jaw, zakończycie dochodzenie, sprawca gębę otworzy…? – Jaki sprawca? – Mnie wychodzi, że ten Paścik…?

Podinspektor wypił reszteczkę kawy i starannie obejrzał filiżankę, w której nie było absolutnie nic interesującego.

– Wie pani, takie zarzuty należy niezbicie udowodnić…

Nie, nawet mnie wcale szlag nie trafił. Właściwie od początku spodziewałam się czegoś podobnego. Prokuratura, oczywiście!

– Rozumiem, że w ogóle przyszedł pan do mnie, bo Anita za skarby świata nie mogła sobie przypomnieć, jak się nazywał jej pierwszy mąż – powiedziałam z rozgoryczeniem. – Oszalała chyba, przecież wiedziała, że ja wiem. O, niech pan będzie kamiennie spokojny, nie zamierzam się czepiać, mam co innego do roboty, ale może jednak coś z tego wyniknie? – Co do sprawcy – powiedział podinspektor, z uporem i wielką uwagą wciąż oglądając filiżankę, jednolicie brązową, nabytą przeze mnie w jakimś niemieckim sklepie jako możliwie najcieńszą, odbiegającą jednak mocno od chińskiej porcelany – to, mam wrażenie, była pani kiedyś na rozprawie przeciwko zabójcom Gerharda…? Na własne uszy słyszała pani, jak sprawcy gębę otwierali, że użyję pani własnych słów…? Zaciekawiło mnie nagle, co też nie oddychająca wcale Martusia z tego rozumie. Za młoda była, żeby mieć jakiekolwiek pojęcie o ówczesnych kulisach prawa i sprawiedliwości, o ile takie szlachetne określenia w ogóle mogą tu wchodzić w grę… Byłam przy tym, można powiedzieć, a też, za przeproszeniem, gówno wiedziałam. Podinspektor miał obowiązek wiedzieć więcej.

– Naprawdę uważa pan, że ta cała impreza zostanie umorzona? – spytałam z potępiającym niedowierzaniem. – Myślałam, że to tylko takie moje pesymistyczne przepowiednie? Podinspektor odstawił wreszcie filiżankę na spodek.

– Podobno było u pani włamanie? Dwa lata temu, sprzęt z numerami, sprawcy znani… Co z tego wynikło? Nam się wydaje, że umie pani trochę myśleć? Po krótkim zastanowieniu uznałam, że mówi mi komplement.

– Może i umiem, ale nie chcę. Chcę widzieć rezultaty. Po dziesięciu latach konkubinatu z panem Górniakiem obrzydły mi własne wnioski, których słuszności żadna siła ludzka nie jest w stanie potwierdzić, ja się, proszę pana, mogę mylić na każdym kroku.

Martu… Proszę Marty, wyszło mi piwo! Do cholery, naprawdę nie będzie to miało żadnych widocznych skutków?! No więc dobrze, ja sama kogoś zabiję! Jeszcze nie wiem kogo… Zważywszy obecne zajęcie, może kogoś z telewizji, ale, słowo daję, czy ja mam na to czas i siły? Niechże mi pan coś podpowie! Martusia podała mi piwo tak, jakby wniosła je siła nadprzyrodzona.

– Czy łaskawemu panu jeszcze trochę kawy? – spytała jękliwym głosem, zawierającym w sobie jakiś dziwny skrzek, który mnie wręcz przeraził. Jezus Mario, czego ona tam doznaje za kulisami…?!

– Nie, dziękuję, już wychodzę – odparł podinspektor zupełnie zwyczajnie. – Sama się pani zapewne zorientuje, ale będę pani bardzo wdzięczny… Nie, co ja mówię, przecież nikt nie zahamuje plotek. Radziłbym pani jednak ograniczyć rozgłaszanie własnej wiedzy i tych własnych niepewnych wniosków dla pani własnego dobra. Nie będziemy już pani nękać…

Podniósł się, wyszedł zza stołu z miłym uśmiechem.

– Żegnam panie, miło mi było poznać… Ja przecież wiem, że panie współpracują…

– Ty głupia jesteś, zaćmienie umysłowe na ciebie spadło! – rozszalała się Martusia natychmiast po zamknięciu za nim drzwi. – Trzeba było ściągnąć Martę, to ona jest aktorką, a nie ja! Połapał się!!! Nie miałam wątpliwości, że ma na myśli Martę Klubowicz.

– Martę mógł rozpoznać z twarzy! Nie mam w domu czarnej peruki, a tylko to ją zmienia! I ona akurat ma jakieś próby do czegoś, skąd ją miałam wziąć?!!! I gdyby ona tu była, a nie ty, gówno byś usłyszała!!! Martusia, dziko zdenerwowana, zdzierała z siebie utensylia kuchenne i usiłowała rozmierzwić przylizane włosy. Obie znalazłyśmy się w łazience, odkręciła wodę, chwyciła prysznic.

– Polej mi! Od razu, póki zimne! Od gorącego się zetnie, nie chcę mieć na głowie jajka na twardo! Szampon, daj mi szampon! To potworne, to wszystko, jestem ogłuszona! – No i proszę, jaka ta młodzież teraz mało odporna – powiedziałam pobłażliwie, kiedy już wycierała sobie włosy ręcznikiem. – A myśmy znieśli nie takie rzeczy i jakoś żyjemy. W państwie przecudownego bezprawia…

– To ja już wolę chyba Dziki Zachód… Gdzie masz suszarkę?! Dałam jej suszarkę. Emocje sprawiły, że trudno nam było przerwać konwersację, ale lustro przy kontakcie znajdowało się tylko w łazience. Usiadłam na wannie, susząca włosy Martusia ustawicznie odwracała się ku mnie, tracąc z oczu własną twarz. Bardzo to było niewygodne.

– Wszystko razem brzmiało przerażająco – rzekła odrobinę spokojniej, kiedy już powróciła do normalnego wyglądu i udało nam się usiąść w pokoju przy stole, z piwem pod ręką. – Chociaż, moim zdaniem, rozmawiałaś z tym pod-coś-tam skrótami myślowymi. Ale ja jestem bardzo inteligentna i jedną dziesiątą udało mi się zrozumieć.