Zdaje się, że ze zdenerwowania cały swój wolny czas dzieliła pomiędzy Bartka i kasyno, z przewagą kasyna, bo Bartek wykańczał jakąś robotę w Krakowie.
Trzynastego dnia mojej kończącej się już nieruchawości zadzwoniła dość wczesnym wieczorem.
– Dobrze, że ja nie lubię słodyczy – powiedziała przyciszonym głosem i bardzo przejęta. – Tu koło bufetu jestem, tego z ciastkami, żeby mnie nie widzieli ze środka, i gdybym te rzeczy lubiła, oszalałabym z łakomstwa, bo wyglądają prześlicznie!
– Ale chyba nie po to dzwonisz, żeby mi powiedzieć, jak wyglądają? Ja wiem, że prześlicznie. Też, chwalić Boga, od nich odwykłam.
– Nie, ale słuchaj! Pamiętasz, Czaruś Piękny pytał mnie o takiego, co siedział koło mnie i poleciał, zostawiając na kredycie całą wygraną. Pamiętasz? Pamiętałam doskonale i nawet zdążyłam wyrobić sobie pogląd, że był to jeden z tych dwóch, którzy wywlekali Słodkiego Kocia po śmierci, i został wezwany telefonicznie w trybie alarmowym, przez co zaniedbał automat i zwrócił na siebie uwagę. Czas mi się nawet zgadzał.
– Pamiętam. I co? – I on znów siedzi koło mnie. Myślałam, że go nie rozpoznam, ale coś ma w sobie.
W ramionach, w plecach. I znów jest go dużo. To on! – I co nam z tego? – spytałam z lekkim zniechęceniem.
– Nie wiem. Joanna, rusz się! Może ktoś więcej powinien o nim wiedzieć? Może siedzi i czeka, aż go wezwą do następnego trupa…? Wynikało z tego, że Martusia ma poglądy podobne.
– I naprawdę uważasz, że wybrali sobie Marriotta na Czerwoną Oberżę…? – No coś ty! Ale Pałac Kultury…? Co, zły? Słuchaj, ja bym na wszelki wypadek zawiadomiła prawdziwe gliny. Co ty w ogóle jesteś taka niemrawa? Wzruszyłam ramionami sama do siebie.
– Bo i tak nam nic z tego nie przyjdzie. Do bani takie złoczyństwa, które się rozgrywają gdzieś całkiem poza nami i nawet się człowiek o żadne szczegóły nie dopyta.
Ruszyło mnie Słodkim Kociem, bo go znałam prawie osobiście i nawet miałam błysk nadziei, ale już widzę, że to inne płaszczyzny i wszystko obce, i ofiara, i zbrodniarz.
– No i co z tego, do scenariusza przydatne! A ja bym, wyjątkowo, chciała wiedzieć, co zrobią. Zadzwoń do tego Kupstrzyka czy jak mu tam…
Nagle poczułam, że właściwie też bym chciała wiedzieć, co zrobią.
– Wyłącz się. Dzwonię! Podinspektora Krupitrzaka w miejscu pracy nie zastałam, ale był tam ktoś zorientowany w sprawie, kto bardzo grzecznie podziękował za informację i obiecał ją wykorzystać. Zażądałam uściślenia obietnicy, jak mianowicie, będą tę informację wykorzystywać? Pojąkał się chwilę, ale wreszcie powiedział, że, być może, ktoś tam przyjedzie, obejrzy go sobie i zadecyduje co dalej. Spytałam na to, po czym zamierza go rozpoznawać i czy zna może osobiście Martusię.
Ów zorientowany po drugiej stronie zakłopotał się nieco i wyraźnie było widoczne, że bardzo chce się ode mnie odczepić, ale ciągle zachowywał nieskalaną grzeczność.
Dawne złe we mnie wstąpiło i zaproponowałam jadowicie, że, wobec tego, może ja też tam przyjadę, a mnie rozpoznają z pewnością. Ku mojemu zdumieniu rozmówca bardzo się z tej propozycji ucieszył i gorąco zachęcił mnie do jej realizacji.
W rezultacie, całkowicie wbrew pierwotnym zamiarom spędzenia spokojnego wieczoru w domu, po dziesięciu minutach znalazłam się w Marriotcie. Korków po drodze nie było nawet na lekarstwo i wszędzie trafiałam na zielone światło zapewne dlatego, że koniecznie chciałam wykorzystać byle które czerwone, żeby cofnąć o cztery minuty zegar w tablicy rozdzielczej, który się niepotrzebnie śpieszył i ciągle mnie mylił. Nic z tego, dojechałam na miejsce, można powiedzieć, jednym ciągiem.
Martusię przy automacie wypatrzyłam od razu. Obok niej siedział i pukał w przyciski jakiś młody facet, rzeczywiście duży, ale poza tym bez żadnych rzucających się w oczy cech szczególnych. Z drugiej strony tkwił Japończyk, więc żadne pomyłki nie mogły wchodzić w grę. Podeszłam do niej.
– Siedź spokojnie, graj dalej i nie zwracaj na mnie uwagi – wyszeptałam jej do ucha zza pleców.
Martusia drgnęła gwałtownie i puknęła w niewłaściwy guzik.
– O, cholera! Nie zaskakuj mnie tak! Wcale nie chciałam tego dublować! – Nie patrzę – zapewniłam ją ze skruchą.
Rzeczywiście nie patrzyłam, bo interesowały mnie osoby w wejściu. Powinien tam się znajdować jakiś wysłannik władzy śledczej, goniący za mną chciwym okiem, żeby przeze mnie rozpoznać Martusię, a przez Martusię tego dużego obok…
Dublowania już się nie dało cofnąć. Martusia z determinacją puknęła w cokolwiek.
– Wyszło! – kwiknęła radośnie. – To już zaskakuj mnie, ile chcesz. Pomaga! Teraz już mogłam spojrzeć, chociaż i tak dźwięki wskazywały, że trafiła. Prawie mi dech odjęło, bo na froncie dostała damę i cudem chyba znalazła za nią króla. Pograło jej dłuższą chwilę, odwróciła się ku mnie na stołku i zapaliła papierosa.
Obie równocześnie łypnęłyśmy spod oka na dużego obok. Grał, nie zwracając na nic żadnej uwagi. Hałas dookoła panował wystarczający, żeby szeptanej rozmowy nikt nie zdołał dosłyszeć.
– No i co? – wyszeptała niecierpliwie Martusia.
– Nie mam pojęcia – odszepnęłam. – Może tam się jakiś plącze w wejściu i ogląda ciebie i jego.
– Mnie po co? – Żeby wiedzieć, który to on.
– To już chyba wie, nie? – Chyba wie.
– I co zrobią? – A skąd ja mam to wiedzieć? Chyba nic.
– Jak to, nic?! – No nie zakują go przecież w kajdany! Pograj jeszcze, a ja się rozejrzę…
Duży facet obok spojrzał nagle na zegarek, puknął w aut i zaczął wypuszczać swoją wygraną, zwiększając tym hałas. Wydało mi się to podejrzane.
– Ty graj, a ja wyjdę i będę udawała, że gadam w komórkę – wyszeptałam.
– Popatrzę, czy on wyjdzie i czy ktoś za nim pójdzie.
Martusia kiwnęła głową i wróciła do gry. Przezornie wyszłam od razu, wygrzebałam z torby komórkę i przytknęłam ją do ucha, jednym okiem wpatrując się w nadzwyczaj apetyczne ciastka, a drugim w częściowo dla mnie widoczne wnętrze kasyna.
Dostrzegłam, że facet zlazł ze stołka i udał się w kierunku kasy.
Udając, że patrzę bezmyślnie, co mi zapewne doskonale wychodziło, rozejrzałam się po foyer. Jakiś jeden siedział na fotelu przy stoliku blisko wind i gapił się w przestrzeń, ale tego znałam z widzenia w zasadzie jako gracza, drugi, wyglądający na gościa hotelowego, stał przy balustradzie, patrzył w dół i machał do kogoś rękami. Pan Miecio siedział przy stoliku na bocznej galeryjce, najwyraźniej czekając na klienta, pana Miecia też znałam. Nikogo więcej nie było, nie licząc kilku osób w wejściu na salę, ci jednakże zaliczali się chyba do obsługi.
Uparcie ględząc do wyłączonej komórki, doczekałam upragnionego momentu. Duży facet od Martusi wyszedł spokojnym krokiem, nagle skręcił i w dzikim tempie popędził w dół po schodach.
W foyer nic nie uległo zmianie. Jakiś jeden nadal siedział w swoim fotelu, pan Miecio nadal czekał na klienta, ten przy balustradzie nadal z radosnym uśmiechem machał rękami w kierunku holu na dole. Za facetem nie wyleciał nikt.
Odczepiłam się od komórki, czując rozczarowanie i niepokój. Zlekceważyli nasze informacje? Nie zdążyli przyjechać? Niepotrzebny im w ogóle ten młody byk do uprzątania trupów? To po cholerę nakłonili mnie do przyjazdu, nie mogli powiedzieć wprost, że go znają i nie muszą oglądać i śledzić?
Ten przy balustradzie przestał wreszcie machać, osiągnąwszy widocznie swoje cele, bo uczynił gest aprobaty, z kciukiem do góry, i udał się do wind. Pomyślałam, że w obliczu czterech możliwych dróg opuszczenia tego drugiego piętra, metoda pozornie beztroskiego machania z góry do kogoś na dole, przy wyjściu, byłaby najlepsza i sama bym ją zastosowała. Posądziłabym machającego o przynależność do służb wywiadowczych, bez względu na jego wygląd, gdyby nie to, że wątpiłam w zaangażowanie takiej ilości ludzi do tak nędznego zadania. Młody goryl wydawał mi się średnio ważny, policja powinna w ogóle znać to środowisko, a poza tym, zdążyliby w tak błyskawicznym tempie wszystkich ich porozstawiać we właściwych miejscach…? Chociaż, z drugiej strony, Anita twierdziła, że to młoda kadra, świeży narybek… Postanowiłam być natrętna, zadzwonić do pana majora z nietaktownym pytaniem, ale to już raczej z domu. Wróciłam do Martusi.
– No i co? – spytała chciwie, przerywając grę i odwracając się ku mnie.
Usiadłam przy automacie, opuszczonym przed chwilą przez naszego podejrzanego.
– Pojęcia nie mam. Albo rozwinęli żywą i skomplikowaną akcję, albo nie zrobili w ogóle nic.
– No wiesz…! – Mogłam jeszcze, jakoś podstępnie i po kumotersku, dopytać się o jego nazwisko, bo skoro wszyscy tu znają mnie, mam chyba prawo znać przynajmniej niektórych, nie? Ale teraz już za późno, łatwo pokazać faceta palcem, trudniej go opisać. Przepadło.
– To co zrobimy? – Nic. Jeśli okaże się nam potrzebny w scenariuszu, po prostu wymyślimy go. A, prawda, bez umowy nie piszę! – Ale myśleć możesz? – Na tematy uboczne. Teraz, skoro już tu jestem, pomyślę, w co grać…
– Jesteś jasnowidząca – oznajmiła Martusia z przejęciem, wkraczając w moje progi. – Obie jesteśmy jasnowidzące! Mówiłaś, że masz śledzie…? Miałam śledzie, owszem, zrobiłam je przed dwoma dniami sposobem z reguły przeze mnie stosowanym, najłatwiejszym pod słońcem, który, nie wiadomo dlaczego sprawiał, że wychodziły doskonale. Powiedziałam o nich Martusi przez telefon, kiedy jakoś ostrożnie zawiadomiła mnie, że chyba będzie miała niezmiernie ważne informacje i prawdopodobnie przyjdzie z Bartkiem. Zakomunikowała mi to jakoś tak, że nie byłam w stanie odgadnąć, czego owe informacje mogłyby dotyczyć, spraw służbowych czy uczuciowo-prywatnych.
Oprócz śledzi, miałam również wysoce interesujące wieści, ale przez telefon milczałam o nich, bo Martusia rozmawiała tak, jakby jej coś przeszkadzało. Ponadto moje wieści były niepełne, miałam nadzieję na więcej i oczekiwałam dalszego ciągu.
– A gdzie Bartek? – spytałam podejrzliwie, bo weszła sama.