Выбрать главу

– Ale my możemy zrobić z niego kretyna? – upewniła się niespokojnie Martusia.

– Bez trudu. I zrobimy. Tylko trzeba będzie uzasadnić… A, prawda, ja bez umowy nie piszę! Rozważania, o ile tak można określić równoczesne krzyki czterech osób na temat słuszności mojego postanowienia, przerwał nam telefon. Domowy, nie komórka.

Odezwała się w nim Anita, na którą właśnie miałam jeszcze nadzieję. Czym prędzej prztyknęłam w głośnik i rozległa się w całym pokoju, dzięki czemu tamci troje zamilkli w pół słowa.

– To już chyba wszystko wiesz? – powiedziała beztrosko. – Ja się tu trochę postarałam i też wiem. Sprawcy nie znajdą, ale parę osób tam u was poleci. To znaczy, chciałam powiedzieć, zmieni stanowiska. Mam nadzieję, że nie masz obsesji na tle podsłuchu telefonicznego, tak jak niegdyś Alicja?

– Oszalałaś! – zaprotestowałam z rozgoryczeniem. – W tamtych czasach mogło to mieć nawet jakiś sens, ale przecież nie dziś! Wszyscy spokojnie mówią wszystko publicznie! – No owszem, zauważyłam ostatnio. Zdaje się, że można umieścić w prasie ogłoszenie: „Zabójca, na zamówienie poleca swoje usługi, nazwisko, adres, telefon, godziny przyjęć”… I nic mu nie zrobią? – Nic, zgadza się. Mógł sobie tak zażartować.

– A swoją drogą normalna policja by go obstawiła. Na wszelki wypadek. Wasza chyba też? – Nie. Nasza nie. Za mało mają ludzi.

– Rozumiem. A ci, których mają, zajęci są łapaniem na prostej szosie kierowców, przekraczających czterdzieści na godzinę. Albo ochroną dostojników państwowych i co bogatszych przestępców. Albo coś w tym rodzaju.

– Albo siedzą gdzieś i płaczą, bo ich zmuszono do utopienia w Wiśle dowodów rzeczowych, względnie zabrano im te dowody rzeczowe i głupkowata sprzątaczka w prokuraturze przez pomyłkę wrzuciła je do kanalizacji.

– Chyba wolę mieszkać w Danii – stwierdziła Anita marginesowo. – Ale ty, oczywiście, pamiętałaś nazwisko Jasia? – Jasne. I podałam im.

– No więc mogę ci powiedzieć, że to nie on.

– Co nie on? – To nie on tak się bał Ptaszyńskiego i wcale nie kazał go zabijać. On robi całkiem inne świństwa, a w mokrą robotę nie wdałby się za skarby świata, bo jest tchórzliwy jak… czekaj, skunks! Zgadza się, spłoszony skunks okropnym smrodem pluje, Jasio też.

Ściśle: pluł, ale nie sądzę, żeby się zmienił, szczególnie że teraz ma dużo do stracenia.

Inspiratorem tych zmian personalnych w legalnym gangu był ktoś inny, taki jeden, ale już ci mówiłam, mam kilka kandydatur i do ostatecznej prawdy nie doszłam. Nie wiem, który to z nich.

– Po prostu cudownie – pochwaliłam sarkastycznie. – A jak się…

– Czekaj, bo ja mam więcej – przerwała mi Anita z wyraźną uciechą. – Coś tam się kłuje niezwykłego, podobno był u ciebie fałszywy policjant? W żaden sposób nie mogłam sobie przypomnieć, czy jej o tym mówiłam. Nie, chyba nie…

– Był. Skąd wiesz? – Z zakulisowych źródeł. Niektórzy dziennikarze też dosyć dużo wiedzą, ci bardziej operatywni. Mam wrażenie, że Tyrmand się kłania.

– Mów wyraźnie i bez metafor, bo za dużo już tu mam do zgadywania i umysł mi się buntuje.

– Cezary Błoński, podobno ci się przedstawił? Taki on Cezary i taki Błoński jak ja Kleopatra, różnie się nazywa, a jak naprawdę, nikt nie wie. Powstaje nowa antyszajka, tak słyszałam, sama przeciwko światu, boją się jej śmiertelnie wszyscy, a najbardziej wymiar sprawiedliwości. Gliny są naciskane, żeby ich rozszyfrować, bo podobno chcą jednym kopem ujawnić wszystkie świństwa i spowodować generalną rewolucję polityczną, rząd, sejm i cała reszta. Chciałaś wyraźnie, więc mówię wyraźnie, ale za prawdziwość informacji nie gwarantuję, strasznie to wszystko mgliste i niepewne.

– Byłoby w ogóle zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe! – westchnęłam smętnie.

– Młodzież ma w sobie dużo życia – pocieszyła mnie Anita. – To chyba wszystko, więcej nie wiem. Sensacyjne szczegóły, mam nadzieję, usłyszę od ciebie przy okazji…

– Czekaj, zaraz! Czy możesz mi uprzejmie powiedzieć, jak się obecnie nazywa ten twój eks-były-pierwszy? Anita milczała strasznie długo.

– No? – pogoniłam ją podejrzliwie. – Z ciekawości pytam.

– Właśnie się zastanawiam, czy mam to wiedzieć, czy nie. Kto tam jest u ciebie? Bo przecież słyszę, że rozmawiasz przez głośnik.

– Martusia, Bartek i Witek. Same prywatne osoby. Nie znasz ich osobiście.

– Mogą to być nawet same anioły… pozdrów ich serdecznie… ale wolę, żebyś ten głośnik wyłączyła.

Wyłączyłam. Anita zastanawiała się już krótko.

– No dobrze. Teraz się nazywa tak dość międzynarodowo. Matte. Przez dwa te. Takie nazwisko sobie wybrał.

– A imię? Zostawił? – Tego nie wiem. Podobno nie. A w ogóle, jakby co, ja nic nie powiedziałam i wcale nie znam jego nazwiska. Szczerze mówiąc, też z ci je podaję z ciekawości, co z tego wyniknie. Trzymaj się jakoś! Odłożyłam słuchawkę i obejrzałam się.

– Słyszeliście wszystko…

– Z wyjątkiem ostatniego zdania – wytknęła żywo Martusia. – I co? Powiedziała ci? – Powiedziała.

– I co? – Nie znam takiego. W życiu o nim nie słyszałam. Ale rozumiem, że Jaś Szczepiński miał dosyć komplikacji z nazwiskiem za każdym pobytem w Europie, więc sobie ułatwił. Teraz się nazywa Matte.

Martusia wylała na siebie pół szklanki piwa, a Bartek zastygł z zapaloną zapalniczką przed nosem, wpatrzony we mnie zdumionym spojrzeniem. Witek nie doznał żadnych emocji, przyglądał się im z zainteresowaniem. Zaciekawiłam się również.

– A co? Słyszeliście coś takiego? – Na litość boską…!!! – wyjęczała Martusia jakimś dziwnym głosem, złapawszy oddech, kiedy Bartek już rzucił zapalniczkę i łupnął ją w plecy. – To niemożliwe…!!! – Bo co? – zniecierpliwiłam się. – Kto to taki? – Wredny Zbinio…!!!

* * *

– Przez ciebie złapałem złodziei samochodowych – powiedział do mnie Bartek, przestawiając na mojej ławie w przedpokoju kartony z winem, co było pracą dla mnie samej stanowczo zbyt ciężką. – Tych zawodowców. Ale trochę źle ich złapałem. Już? Tak może stać? Mogło, oczywiście. Chodziło mi tylko o to, żeby wydostać szampana, który znajdował się na samym spodzie, a na wszelki wypadek wolałam mieć do niego dostęp. Dwie butelki z wierzchu już rano wetknęłam do lodówki, przyszło mi jednakże na myśl, że lepiej postarać się o zapas. Nie wiadomo, ile osób trzeba będzie obsłużyć.

– Może, zostaw, już mam co trzeba – odpowiedziałam Bartkowi dość gwałtownie.

– Czego mnie denerwujesz w takim głupim momencie? Jak złapałeś? Dlaczego przeze mnie?! – Tak ściśle biorąc, przez twoje parówki w sosie.

To już wydało mi się zbyt sensacyjne.

– Mówisz rzeczy nie do zniesienia! Trzecią butelkę…! Dawaj to, z tego pudła z wierzchu, jeszcze się zmieści i będzie z głowy. Weź piwo…! Ja muszę usiąść, żeby tego słuchać! Sytuacja w ogóle była nader skomplikowana. Do kotłowaniny z szampanem zmusiła mnie Martusia, dzwoniąc o wczesnym poranku i zapowiadając, że nawet ona będzie piła szampana, chociaż go bardzo nie lubi, bo nastąpiły wydarzenia wstrząsające.

Wredny Zbinio znikł z horyzontu…!

Tożsamość Wrednego Zbinia uzgodniłyśmy za pomocą dokładnego rysopisu, bo Anita nie podała wszak jego obecnego imienia. Jak wyglądał przed laty Jasio Szczepiński, pamiętałam dosyć dokładnie, mógł się oczywiście zmienić przez blisko czterdzieści lat, pomiędzy dwudziestoletnim chłopakiem, a prawie sześćdziesięcioletnim facetem w sile wieku mogły zaistnieć różnice, ale operacji plastycznej nosa chyba sobie nie zrobił, wzrostu nie dodał ani nie ujął, szczęka, choćby i sztuczna, też mu została, a brodaty i wąsaty, jak się okazało, ciągle nie był. Wredny Zbinio, jak w pysk dał! Trzęsąc się ze zdenerwowania, Martusia zaraz nazajutrz pojechała do miejsca pracy sprawdzać, co tylko się da, i zasięgać informacji, dzisiejszy komunikat o szampanie zaś pozwalał mniemać, że nie doznała rozczarowania. Nie chciała mówić dokładnie, zresztą miałam wrażenie, że nie była do tego zdolna, ale zapowiedziała sukces niebotyczny, wizytę paru osób i bezwzględną potrzebę szampana. Także Bartka, który przyjedzie do mnie wcześniej i mam pilnować, żeby nigdzie nie poszedł i potem się nie spóźnił. Zarazem miałam w dniu dzisiejszym umówionego mojego plenipotenta i rozmowy służbowe, a może nawet podpisanie jakichś umów, możliwe, że także z Bartkiem. Jeszcze mi do tego brakowało złodziei samochodowych!

– Siadaj jak człowiek i mów! – zażądałam gniewnie, już w pokoju.

Bartek usiadł posłusznie i chyba nawet chętnie, po zajęciu, jakiemu się przez ostatni kwadrans oddawał.

– Ten sos z twoich parówek kapnął mi na spodnie – wyjaśnił smętnie. – Bardzo dobre były, ale ten sos jakiś wydajny. Wcale tego nie zauważyłem. Pojechałem na takie spotkanie, no, bardzo ważne, późno dosyć, w tych spodniach, już byłem w środku, a tam, wiesz, prasa, telewizja… taka to była dosyć ważna rozmowa. Dziesięć minut czekałem i dopiero wtedy zobaczyłem ten sos. Wyniosło mnie stamtąd, musiałem się przebrać i wyobraź sobie, w tym momencie mój samochód na lorę wciągali! Jasne, że zrobiłem wielkie zamieszanie, policja i tak dalej, ale przez te spodnie nie mogłem czekać, w rezultacie policja przyjechała za późno.

– A złodzieje co? – Nic. Zepchnęli mój wóz z platformy i nie było dowodu. Gliniarze się tam z nimi kotłowali, a ja odjechałem, bo musiałem zmienić te cholerne spodnie i jeszcze zdążyć na rozmowę. Gdybym ich nie musiał zmienić, ukradliby mi samochód, wygodnie stał…

Tyle mojego, że zapisałem ich numer rejestracyjny, pewnie fałszywy, niczego nie dopilnowałem, a za to potem taki byłem zdenerwowany, że przyjąłem zlecenie, no owszem, korzystne, ale olbrzymie. Można powiedzieć, że bezwiednie… I pilne. Więc chciałem cię poprosić, żebyście pisały trochę wolniej…

– O Jezu – powiedziałam beznadziejnie, bo żaden inny komentarz nie przyszedł mi do głowy.

– Rozumiesz, wolałbym to odwalić, zanim trzeba będzie brać się za dekoracje…

Mój umysł niechętnie podjął pracę.

– Marta już o tym wie? – Nie. Jeszcze nie. Nie miałem odwagi do tej pory tego jej powiedzieć.

– A dzisiaj…? – Dzisiaj, zdaje się, że ona będzie w takiej euforii, że pogodzi się ze wszystkim. Tak mi się wydaje. Zabroniła mówić cokolwiek, żeby nie zauroczyć. Ale jednak wszystko przez ten twój sos…