Выбрать главу

I faktycznie, Brazda z Klinsztejna miał absolutną rację. Haugwitz i jego ludzie wytrwali w miejscu tylko do momentu, gdy rozpoznali, z kim mają sprawę. Potem rycerze i kusznicy zawrócili konie i uciekli cwałem, takim, że błoto gęsto pryskało spod kopyt.

– I co powiecie – Brazda odwrócił się do Szarleja – na znak Kielicha? Nieźle działa, nieprawdaż?

Nie można było polemizować.

Cwałowali, wciąż zmuszając konie do wielkiego wysiłku. Łykali w pędzie płatki śniegu, który zaczął padać.

Reynevan pewien był, że jadą do Czech, że zaraz po zjeździe w dolinę Ścinawki skręcą i pojadą w górę rzeki, ku granicy, drogą wiodącą wprost do Broumova. Zdziwił się, gdy oddział galopem pomknął przez obniżenie w kierunku siniejących na południowym zachodzie Gór Stołowych. Nie on jeden się zdziwił.

– Dokąd jedziemy? – przekrzyczał pęd i śnieg Urban Horn. – Hej! Halada! Panie Brazda!

– Radków! – odkrzyknął krótko Halada.

– Po co?

– Ambroż!

Radków, którego Reynevan nie znał, bo tu nie bywał, okazał się całkiem sympatycznym miasteczkiem, malowniczo rozpostartym u podnóża zjeżonych lasami gór. Nad pierścieniem muru wznosiły się czerwone dachy, ponad nie strzelała w niebo smukła wieża kościoła. Widok byłby nastrajał, gdyby nie fakt, że nad miasteczkiem wznosiła się potężna chmura dymu.

Radków był obiektem najazdu.

Zgromadzona pod Radkowem armia liczyła dobry tysiąc wojowników, przede wszystkim piechoty, głównie, jak dało się widzieć, uzbrojonej we wszelkiego typu broń drzewcową – od prostych dzid po skomplikowanego systemu gizarmy.

Co najmniej połowa wojska wyposażona była w kusze i broń palną. Była i artyleria – na wprost miejskiej bramy ustawiono średnich rozmiarów bombardę, skrytą za podnoszonym zatarasem, a w łukach pomiędzy pawężami stały taraśnice i hufnice.

Armia, choć wyglądała groźnie, stała jak zastygła, jak zaklęta, w ciszy i bezruchu. Całość nieodparcie nasuwała skojarzenia z malowidłem, z tableau – jedynym ruchomym akcentem były bowiem krążące po szarym niebie czarne punkty wron. I kłębiąca się nad miastem chmura dymu, tu i ówdzie przetykana już czerwonymi jęzorami płomieni.

Wjechali kłusem pomiędzy wozy. Reynevan po raz pierwszy widział z bliska słynne bojowe wozy husyckie, przyglądał się im z zainteresowaniem, podziwiając sprytną konstrukcję zbitych z grubych desek opuszczanych nadburć, które, w razie potrzeby podniesione, zamieniały wehikuł w prawdziwy bastion.

Rozpoznano ich.

– Pan Brazda – powitał cierpko Czech w półpancerzu i futrzanej czapie, z obowiązkowym wśród wyższych szarż czerwonym kielichem na piersi. – Urodzony pan rycerz Brazda raczył wreszcie przybyć wraz z elitą swej szlachetnej konnicy. Cóż, lepiej późno niż wcale.

– Nie sądziłem – wzruszył ramionami Brazda z Klinsztejna – że tak gracko wam tu pójdzie. Już po wszystkim? Poddali się?

– A jak myślisz? Pewnie, że się poddali, kto i czym miał się tu bronić? Wystarczyło zapalić parę strzech, a z miejsca zaczęli paktować. Teraz gaszą pożary, a wielebny Ambroż właśnie przyjmuje ich poselstwo. Dlatego musicie zaczekać.

– Mus to mus. Zsiadać, chłopy.

W pobliże sztabu husyckiej armii udali się już pieszo, niewielką grupą, z Czechów byli w niej tylko Brazda, Halada i wąsacz, Velek Chrasticky. Towarzyszyli także, rzecz jasna, Urban Horn i Tybald Raabe.

Przybyli na sam koniec rokowań. Radkowskie poselstwo właśnie odchodziło, bladzi i bardzo wystraszeni mieszczanie wycofywali się, oglądając z lękiem i mnąc w dłoniach czapki. Z ich min należało wnioskować, że wiele nie utargowali.

– Będzie zwykłość – ocenił z cicha Czech w futrzanej czapie. – Baby i dzieci wychodzą wolno choćby zaraz. Chłopy, by wyjść, muszą się okupić. I zapłacić okup za miasto, które inaczej idzie z dymem. Nadto…

– Muszą być wydani wszyscy papistowscy księża – dokończył Brazda, też mający widać praktykę. – I wszyscy zbiegowie z Czech. Ha, wychodzi na to, że wcale nie musiałem się spieszyć. Wyjście bab i zbieranie okupu zajmie czas jakiś. Nie wyruszymy stąd tak szybko.

– Chodźcie przed Ambroża.

Reynevan pamiętał rozmowy, jakie o byłym proboszczu z Hradca Kralove wiedli Szarlej i Horn. Pamiętał, że określali go mianem fanatyka, ekstremisty i radykała, wyróżniającego się fanatyzmem i bezwzględnością nawet wśród najbardziej radykalnych i najbardziej sfanatyzowanych taborytów. Spodziewał się więc ujrzeć małego, chudego jak kij i ognistookiego trybuna, machającego rękami i wykrzykującego ociekające śliną i demagogią manifesty. Ujrzał natomiast postawnego i oszczędnego w ruchach mężczyznę w czarnym stroju przypominającym habit, ale krótszym, odsłaniającym wysokie buty. Mężczyzna nosił brodę szeroką jak łopata, sięgającą niemal pasa, u którego zwisał miecz. Mimo tego miecza husycki kapłan prezentował się raczej dobrodusznie. I jowialnie. Może sprawiały to wysokie wypukłe czoło, krzaczaste brwi i owa broda właśnie, dzięki którym Ambroż wyglądał trochę jak Bóg Ojciec na bizantyńskiej ikonie.

– Pan Brazda – powitał ich dość serdecznie. – Cóż, lepiej późno niż wcale. Ekspedycja, widzę, zakończona powodzeniem? Bez strat? Chwali się, chwali. A brat Urban Horn? Z jakiej chmury nam tu spadł?

– Z czarnej – odrzekł kwaśno Horn. – Dzięki za ratunek, bracie Ambrożu. Nie przyszedł ani o chwilkę za wcześnie.

– Radem, radem – kiwnął brodą Ambroż. – I inni radzi będą. Bośmy cię już opłakali, gdy się wieść rozniosła. Z biskupich pazurów wyrwać się trudno. Iście, snadniej myszy z kocich. Słowem, dobrze się stało… Chociaż i prawda to, żem nie po ciebie słał podjazd do Frankensteinu.

Skierował oczy na Reynevana, a Reynevan poczuł zimno między łopatkami. Kapłan milczał długo.

– Młody pan Reinmar z Bielawy – stwierdził wreszcie. – Rodzony brat Piotra z Bielawy, prawego chrześcijanina, który tyle dobrego uczynił dla sprawy Kielicha. I który za sprawę dał życie.

Reynevan skłonił się bez słowa. Ambroż odwrócił głowę, przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Szarleja. Potrwało nieco, nim Szarlej pokornie spuścił oczy, a i tak dało się miarkować, że spuścił tylko przez dyplomację.

– Pan Szarlej – rzekł wreszcie hradecki proboszcz. – Który nie porzuca w potrzebie. Gdy Piotr z Bielawy zginął z ręki mściwych papieżników, pan Szarlej ratował jego brata, nie bacząc na niebezpieczeństwo, na jakie sam się wystawia. Zaiste, rzadki w dzisiejszych czasach przykład honoru. I przyjaźni. Bo wszak dobrze mówi stare czeskie przysłowie: v nouzi poznas pfitele.

– Zaś młody pan Reinmar – kontynuował Ambroż – jak słyszymy, dowód isty daje miłości braterskiej, w ślady brata idąc, jak on prawdziwą wyznając wiarę, dzielnie przeciwstawiając się rzymskim błędom i nieprawościom. Jak każdy wierzący i prawy człek, po stronie Kielicha się opowiada, a przekupny Rzym jak diabła odtrąca. Będzie wam to policzone. Już to wam jest zresztą policzone, Reinmarze i panie Szarleju. Gdy mi brat Tybald doniósł, że was piekielnicy w lochu pogrzebali, ni chwili się nie wahałem.

– Dzięki wielkie…

– To wam się należą dzięki. Bo za waszą to wszak sprawą pieniądze, za które biskup wrocławski, łotr i heretyk, chciał śmierć naszą kupić, naszej, dobrej posłużą sprawie. Wszak wydobędziecie je z ukrycia i oddacie nam, prawym chrześcijanom? Hę? Czyż nie tak?

– Pie… Pieniądze? Jakie pieniądze?

Szarlej westchnął cicho. Urban Horn zakaszlał. Tybald Raabe zachrząkał. Twarz Ambroża stężała.

– Kpa ze mnie robicie?

Reynevan i Szarlej przecząco pokręcili głowami, a z ich oczu wyzierała taka święta niewinność, że kapłan zmitygował się. Ale tylko trochę.

– Mam tedy rozumieć – wycedził – że to nie wy? Nie wy ograbi… Nie wy przeprowadziliście bojową akcję na poborcę podatków? Dla naszej sprawy? Ha. Znaczy, nie wy. Tedy ktoś będzie musiał się tu wytłumaczyć. Usprawiedliwić! Panie Raabe!

– Toć nie mówiłem… – bąknął goliard – że to właśnie oni i na pewno oni obrobili kolektora. Mówiłem, że to możliwe… Do prawdy podobne…

Ambroż wyprostował się. Oczy zapłonęły mu dziko, twarz w miejscach niezasłoniętych brodą nabiegła krwią niczym indycze podgardle. Przez moment hradecki proboszcz wyglądał nie jak Bóg Ojciec, lecz jak Zeus Gromowładny. Wszyscy skurczyli się w oczekiwaniu na piorun. Ale kapłan uspokoił się szybko.

– Mówiłeś – wycedził wreszcie – całkiem co inszego. Oj, omamiłeś mnie, bracie Tybaldzie, wprowadziłeś w błąd. Po to, bym posłał konnych na Frankenstein. Boś wiedział, że inaczej bym nie posłał!

– V nouzi – wtrącił z cicha Szarlej – poznaś pfitele. Ambroż zmierzył go wzrokiem, nic nie powiedział. Potem odwrócił się do Reynevana i goliarda.