– Wszystkich was, przyjaciele – warknął – powinienem kazać za koleją położyć na męki, jako że w całej tej aferze z kolektorem i jego pieniędzmi okrutnie mi cosik śmierdzi. A wy mi wszyscy na krętaczy, z przeproszeniem, patrzycie. Zaiste, powinienem dać was katu, wszystkich, jak tu stoicie.
– Ale – kapłan wpił oczy w Reynevana – przez pamięć Piotra z Bielawy nie uczynię tego. Trudno, odżałuję biskupie pieniądze, nie były mi widać przeznaczone. Ale z wami jestem kwita. Precz mi z oczu. Zabierajcie się stąd do wszystkich diabłów.
– Czcigodny bracie – Szarlej odchrząknął. – Pomijając nieporozumienia… Liczyliśmy…
– Na co? – parsknął w brodę Ambroż. – Że pozwolę wam przyłączyć się do nas? Że wezmę pod skrzydła? Że zabiorę bezpiecznie na czeską stronę, do Hradca? Nie, panie Szarleju. Więziła was Inkwizycja. Kto siedział, mógł zostać przekabacony. Krótko mówiąc, możecie być szpiclami.
– Obrażacie nas.
– Wolę was niż mój rozsądek.
– Bracie – napięcie rozładował, podchodząc, któryś z husyckich dowódców, sympatyczny grubasek o wyglądzie kwestarza lub wytwórcy wędlin. – Bracie Ambrożu…
– Co jest, bracie Hlusziczka?
– Mieszczanie złożyli okup. Wychodzą, jak było umówione. Wpierw baby z dziećmi.
– Brat Velek Chrasticky – skinął ręką Ambroż – bierze konnych i patroluje okolice miasta, by nikt się nie wymknął. Reszta za mną, wszyscy. Wszyscy, powiedziałem. Panu z Klinsztejna poruczam chwilowy dozór nad naszymi… gośćmi. Dalej, chodźmy!
Z bramy Radkowa, w samej rzeczy, wychodziła kolumna ludzi, z lękiem i ociąganiem wkraczając w najeżony ostrzami szpaler husytów. Ambroż i jego sztab zatrzymali się opodal, lustrowali wychodzących. Bardzo uważnie. Reynevan poczuł, jak podnoszą mu się włosy na karku. W przeczuciu czegoś strasznego.
– Bracie Ambrożu – spytał Hlusziczka. – Czy wygłosicie do nich kazanie?
– Do kogo? – kapłan wzruszył ramionami. – Do tej niemieckiej hołoty? Oni po naszemu nie rozumieją, a mnie się po ichniemu gadać nie chce, bo… Hola! Tam! Tam!
Jego oczy rozbłysły orlo i drapieżnie, twarz zastygła nagle..
– Tam! – ryknął, wskazując. – Tam! Łapaj!
Wskazywał okutaną opończą kobietę, niosącą dziecko. Dziecko wyrywało się i darło spazmatycznie. Zbrojni dopadli, roztrącili tłum drzewcami gizarm, wyciągnęli kobietę, zdarli opończę.
– To nie baba! To chłop w kieckę przebrany! Ksiądz! Papieżnik! Papieżnik!
– Dawać go tu!
Przywleczony i rzucony na kolana ksiądz dygotał ze strachu i z uporem spuszczał głowę. Do spojrzenia w twarz Ambrożowi zmuszono go więc siłą. Ale i wtedy zacisnął powieki, a usta poruszały mu się w cichej modlitwie.
– Proszę, proszę – Ambroż wziął się pod boki. – Jakie kochające parafianki. By ocalić swego księżulka, dały mu nie tylko babskie giezła, ale i niemowlaka. Cóż za poświęcenie. Ktoś ty taki, klecho?
Ksiądz jeszcze mocniej zacisnął powieki.
– To Mikołaj Megerlein – odezwał się jeden z towarzyszących husyckiemu sztabowi wieśniaków. – Proboszcz tutejszej fary.
Husyci zaszemrali. Ambroż pokraśniał, głośno wciągnął powietrze.
– Ojciec Megerlein – przemówił przeciągle. – A to dopiero. Cóż za szczęśliwy traf. Marzyliśmy o takim spotkaniu. Od czasu ostatniej biskupiej rejzy na Trutnovsko. Wiele sobie po takim spotkaniu obiecywaliśmy.
– Bracia! – wyprostował się. – Spójrzcie! Oto pies łańcuchowy kurwy babilońskiej! Zbrodnicze narzędzie w rękach wrocławskiego biskupa! Ten, który prześladował prawdziwą wiarę, wydawał dobrych chrześcijan na męki i kaźń! A pod Vizmburkiem własnymi rękami przelewał krew niewinną! Bóg oddał go w nasze ręce! Na nas zdał pokaranie zła i nieprawości!
– Słyszysz, przeklęty klecho? Morderco? Co to, zamykasz oczy na prawdę? Zamykasz uszy, jak wąż aspis z Biblii? Ha, wieprzu heretycki, ty pewnikiem nie znasz Pisma, nie czytałeś, ty masz za jedyną wyrocznię twego biskupa wszetecznika, twój sprzedajny Rzym i twego papieża antychrysta! I twoje bluźniercze pozłacane obrazy! To ja cię, świnio, zaraz nauczę słowa Bożego! Apokalipsa Janowa, czternaście, dziewięć: jeśli kto wielbi Bestię, i obraz jej, i bierze sobie jej znamię na czoło lub rękę, ten będzie pić wino zapalczywości Boga! I będzie katowany ogniem i siarką! Ogniem i siarką, papieżniku! Hej, sami tu! Brać go! I ogacić! Tak, jak czyniliśmy z mnichami w Beruniu i Prachaticach!
Proboszcza schwyciło kilku husytów. Zobaczył, co niosą inni i zaczął wrzeszczeć. Dostał trzonkiem siekiery w twarz, ucichł, zawisł w trzymających go rękach.
Samson szarpnął się, ale Szarlej i Horn chwycili go natychmiast. Widząc, że dwóch może być mało, Halada pospieszył im z pomocą.
– Milcz – syczał Szarlej. – Na Boga, milcz, Samsonie… Samson odwrócił głowę i spojrzał mu w oczy. Proboszcza Megerleina obłożono czterema snopkami
słomy. Po namyśle dołożono jeszcze dwa, tak że głowa duchownego całkiem skryła się w kłosach. Całość dokładnie i mocno obwiązano łańcuchem. I z kilku stron podpalono. Reynevan poczuł, że robi mu się niedobrze. Odwrócił się.
Słyszał dziki, nieludzki ryk, ale nie widział, jak ognista kukła biegnie, zataczając się, po płytkim śniegu przez szpaler husytów, odpychających ją oszczepami i halabardami. Jak pada wreszcie, tarzając się i rzucając wśród dymu i iskier.
Paląca się słoma nie wytwarza dostatecznej temperatury, by zabić człowieka. Ale wytwarza dostateczną, by człowieka zamienić w coś mało do człowieka podobnego. W coś, co ciska się w konwulsjach i nieludzko wyje, choć nie ma ust. Co trzeba wreszcie uciszyć litościwymi ciosami maczug i toporów.
Z tłumu radkowian zawodziły kobiety, płakały dzieci. Znowu powstał tam rozgardiasz, a po chwili przed oblicze Ambroża przywleczono i rzucono na kolana następnego księdza, chudziutkiego staruszka. Ten nie był przebrany. A dygotał jak liść. Ambroż schylił się nad nim.
– Jeszcze jeden? Kto zacz?
– Ojciec Straube – pospieszył z usłużnym wyjaśnieniem wieśniak donosiciel. – Proboszczował tu wcześniej. Przed Megerleinem…
– Aha. Znaczy, klechus emeritus. No, dziadu? Żywota doczesnego, jak widzę, dobiegasz. Nie czas pomyśleć o wiecznym? O odrzuceniu i wyparciu się papistowskich błędów i grzechów? Nie będziesz wszak zbawiony, gdy będziesz w nich trwał. Widziałeś, co zrobiono z twym konfratrem. Przyjmij Kielich, zaprzysiąż cztery artykuły. A będziesz wolny. Dzisiaj i na wieki.
– Panie! – wybełkotał staruszek, padając na kolana i składając ręce. – Panie dobry! Litości! Jakże tak? Zaprzeć się? Toż to moja wiara… Wszak… Piotr… Nim kur zapiał… Ja tak nie mogę… Boże, zmiłuj się… Nijak nie mogę!
– Rozumiem – kiwnął głową Ambroż. – Nie pochwalam, ale rozumiem. Cóż, Bóg patrzy na nas wszystkich. Bądźmy miłosierni. Bracie Hlusziczka!
– Tak jest!
– Bądźmy miłosierni. Bez cierpień.
– Rozkaz!
Hlusziczka podszedł do jednego z husytów, wziął od niego cep. A Reynevan po raz pierwszy w życiu zobaczył w akcji ten powszechnie już kojarzony z husytami instrument. Hlusziczka zawinął cepem, zakręcił nim i z całej siły palnął ojca Straubego w głowę. Pod uderzeniem żelaznego bijaka czaszka pękła jak garnek, bryznęły krew i mózg.
Reynevan poczuł, jak miękną mu kolana. Widział pobladłą twarz Samsona Miodka, widział, jak ręce Szarleja i Urbana Horna znowu zaciskają się na barkach olbrzyma.
Brazda z Klinsztejna nie odrywał oczu od tlących się i dymiących zwłok proboszcza Megerleina.
– Miegerlin – powiedział nagle, trąc podbródek. – Miegerlin. Nie Megerlein.
– Co?
– Klecha, który był z biskupem Konradem w rejzie na Trutnovsko, nazywał się Miegerlin. A ten tu był Megerlein.
– Znaczy?
– Znaczy, ten księżulo był niewinny.
– To nic – odezwał się nagle głucho Samson Miodek. – To nic takiego. Bóg niezawodnie to rozpozna. Jemu to zostawmy.
Ambroż odwrócił się gwałtownie, wpił w niego oczy, patrzył długo. Potem spojrzał na Reynevana i Szarleja.
– Błogosławieni ubodzy duchem – powiedział. – Anioł niekiedy mówi przez usta matołków. Ale miejcież na niego baczenie. Ktoś w końcu pomyśli, że głupol rozumie, co mówi. A będzie ten ktoś mniej ode mnie wyrozumiały, to źle się to skończy. Tak dla niego, jak i dla jego chlebodawców.
– A w ogóle – dodał – to przygłup ma rację. Bóg osądzi, oddzieli plewy od ziarna, a winnych od niewinnych. Zresztą żaden papistowski ksiądz niewinny nie jest. Każdy służalec Babilonu godzien jest kary. A ręka wiernego chrześcijanina…
Jego głos rósł, grzmiał coraz potężniej, wzbijał się nad głowy zbrojnych, wzlatywał, zdałoby się, nad dym, wciąż, mimo ugaszonych pożarów, kłębiący się nad miasteczkiem. Z którego, uiściwszy okup, wychodził już długi sznur uciekinierów.
– Ręka wiernego chrześcijanina nie może zadrżeć, gdy karze grzesznika! Albowiem rolą jest świat, dobrym nasieniem są synowie królestwa, chwastem zaś synowie Złego. Jak więc zbiera się chwast i spala ogniem, tak będzie przy końcu świata. Syn Człowieczy pośle aniołów swoich: ci zbiorą z Jego królestwa wszystkie zgorszenia i tych, którzy dopuszczają się nieprawości, i wrzucą ich w piec rozpalony; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.