– Aaaach! – krzyknęła Adela von Sterczą, zaplatając nogi na plecach Reynevana. – Aaaaaaaach!
Nigdy w życiu nie doszłoby do tego achania, wszystko skończyłoby się na rzucanych spojrzeniach i ukradkowych gestach, gdyby nie trzeci święty, Jerzy mianowicie. Na Jerzego bowiem Gelfrad von Sterczą, podobnie jak reszta krzyżowców, klął się i przysięgał, dołączając we wrześniu roku 1422 do którejś tam z rzędu krucjaty antyhusyckiej, organizowanej przez kurfirsta brandenburskiego i margrabiów Miśni. Krzyżowcy wielkich sukcesów wtedy na swe konto nie zapisali – weszli do Czech i bardzo szybko stamtąd wyszli, walki z husytami nie ryzykując w ogóle. Ale choć walk nie było, ofiary były – jedną z nich okazał się Gelfrad właśnie, który niezwykle groźnie złamał nogę przy upadku z konia i obecnie, jak wynikało ze słanych do rodziny listów, nadal kurował się gdzieś w Pleissenlandzie. Adela zaś, słomiana wdowa, mieszkająca w tym czasie właśnie u rodziny męża w Bierutowic, mogła bez przeszkód schodzić się z Reynevanem w izdebce w kompleksie oleśnickiego klasztoru augustianów, niedaleko szpitala, przy którym Reynevan miał swą pracownię.
Mnisi w kościele Bożego Ciała zaczęli śpiewać drugi z trzech przewidzianych na sekstę psalmów. Trzeba się pospieszyć, pomyślał Reynevan. Przy capitulum, a najdalej przy Kyrie, ani chwili po, Adela musi zniknąć z terenu hospicjum. Nikt nie powinien jej tu zobaczyć.
Reynevan pocałował Adelę w biodro, potem zaś, natchniony mnisim śpiewem, mocno nabrał powietrza w płuca i zagłębił się w kwiaty henny i nardu, w szafran, w wonną trzcinę i cynamon, w mirrę i aloes, i we wszelkie drzewa żywiczne. Adela, wyprężona, wyprostowała ręce i wpiła mu palce we włosy, łagodnymi ruchami bioder wspierając jego biblijne inicjatywy.
– Och, oooooch… Mon amour… Mon magicien… Boski chłopcze… Czarodzieju…
Już trzeci psalm, pomyślał Reynevan. Jakżeż ulotne są chwile szczęścia…
– Reuertere – zamruczał, klękając. – Obróć się, obróć, Szulamitko.
Adela obróciła się, uklękła i pochyliła, chwytając mocno lipowych desek wezgłowia i prezentując Reynevanowi całe olśniewające piękno swego rewersu. Afrodyta Kallipygos, pomyślał, zbliżając się do niej. Antyczne skojarzenie i erotyczny widok sprawiły, że zbliżał się niczym dopiero co wspomniany święty Jerzy, szarżujący z nastawioną kopią na smoka z Syleny. Klęcząc za Adelą jak król Salomon za tronem z drzewa libańskiego, uchwycił ją oburącz za winnice Engaddi.
– Do klaczy w zaprzęgu faraona – wyszeptał, schylony nad jej karkiem, kształtnym jak wieża Dawida – porównam cię, przyjaciółko moja.
I porównał. Adela krzyknęła przez zaciśnięte zęby. Reynevan wolno przesunął dłonie wzdłuż jej mokrych od potu boków, wspiął się na palmę i pochwycił gałązki jej owocem brzemienne. Burgundka odrzuciła głowę jak klacz przed skokiem przez przeszkodę.
Piersi Adeli skakały pod dłonią Reynevana jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli. Podłożył drugą dłoń pod jej gaj granatów.
– Duo… ubera tua - jęczał – sicut duo… hinuli capreae gemelli… qui pascuntur… in liliis… Umbilicus tuus crater… tornatilis numquam… indigens poculis… Venter tuus… sicut aceruus… tritici uallatus liliis…
– Ach… aaaach… aaach… – kontrapunktowała nie znająca łaciny Burgundka.
Gloria Patri, et Filio et Spiritui sancto. Sicut erat in principio, et nunc, et semper et in saecula saeculorum, Amen. Alleluia!
Mnisi śpiewali. A Reynevan, całując kark Adeli von Sterczą, zapamiętały, oszalały, biegnąc przez góry, skacząc po pagórkach, saliens in montibus, transiliens colles, był dla kochanki niczym młody jeleń na górach balsamowych. Super montes aromatum.
Uderzone drzwi otwarły się z hukiem i impetem, i to takim, że wyrwany z odrzwi skobel wyleciał przez okno jak meteor. Adela wrzasnęła cienko i przeraźliwie. A do izdebki wpadli bracia von Sterczą. Z miejsca dało się miarkować, że nie była to wizyta przyjacielska.
Reynevan stoczył się z łóżka, odgrodzony nim od intruzów porwał swe ubranie i jął je pospiesznie wdziewać. Udało mu się to w znacznej mierze, ale tylko dlatego, że frontalny atak bracia Sterczowie zwrócili ku bratowej.
– Ty dziwko! – zaryczał Morold von Sterczą, wywlekając nagą Adelę z pościeli. – Ty wstrętna dziwko!
– Ty gamratko rozwiązła! – zawtórował Wittich, jego starszy brat. Zaś Wolfher, najstarszy po Gelfradzie, nie otworzył nawet ust, blada wściekłość odebrała mu mowę. Z rozmachem uderzył Adelę w twarz. Burgundka wrzasnęła. Wolfher poprawił, tym razem na odlew.
– Nie waż się jej bić, Sterczą! – zakrzyczał Reynevan, a głos łamał mu się i dygotał z popłochu i paraliżującego uczucia bezsiły, powodowanych przez na wpół wciągnięte spodnie. – Nie waż się, słyszysz?
Okrzyk wywarł skutek, choć nie całkiem zamierzony. Wolfher i Wittich, zapominając na chwilę o niewiernej bratowej, przyskoczyli do Reynevana. Na chłopca zwalił się grad uderzeń i kopniaków. Skulił się pod ciosami, miast bronić się czy zasłaniać, uparcie wciągał spodnie – jak gdyby nie były to spodnie wcale, lecz jakaś magiczna, zdolna zabezpieczyć i uchronić od ran zbroja, jakiś zaklęty pancerz Astolfa czy Amadisa z Walii. Kątem oka dostrzegł, jak Wittich dobywa noża. Adela wrzasnęła.
– Zostaw – warknął na brata Wolfher. – Nie tu!
Reynevan zdołał unieść się na kolana. Wittich, rozjuszony, z białą aż z wściekłości twarzą, doskoczył i walnął go pięścią, ciskając znowu o podłogę. Adela zakrzyczała świdrująco, krzyk urwał się, gdy Morold uderzył ją w twarz i targnął za włosy.
– Nie ważcie się… – wyjęczał Reynevan -…jej bić, łajdacy!
– Ty psi synu! – wrzasnął Wittich. – Poczekaj no!
Przyskoczył, uderzył, kopnął raz, drugi. Przy trzecim Wolfher powstrzymał go.
– Nie tu – powtórzył spokojnie, a był to spokój złowrogi – Na podwórzec z nim. Zabieramy go do Bierutowa. Tę dziwkę też.
– Jestem niewinna! – zawyła Adela von Sterczą. – On mnie zauroczył! Oczarował! To czarownik! Le sorcier! Le diab…
Morold uciął słowo, stłumił je uderzeniem.
– Zamilcz, poćpiego – warknął. – Jeszcze damy ci sposobność pokrzyczeć. Zaczekaj jeno małość.
– Nie ważcie się jej bić! – wrzasnął Reynevan.
– Tobie też – dorzucił ze swym groźnym spokojem Wolfher – damy sposobność pokrzyczeć, kogutku. Nuże, na dwór z nim.
Droga z poddasza wiodła po dość stromych schodach. Bracia von Sterczą strącili z owych Reynevana, chłopiec spadł na podest, druzgocąc sobą część drewnianej balustradki. Nim zdołał się unieść, złapali go znowu i zrzucili wprost na podwórzec, na piach udekorowany parującymi kupami końskiego nawozu.
– Proszę, proszę, proszę – powiedział trzymający konie Nikłaś Sterczą, najmłodszy z braci, wyrostek zaledwie. – Któż to nam tu spadł? Byłbyż to Reinmar Bielau?
– Oczytany mądrala Bielau – parsknął stając nad gramolącym się z piachu Reynevanem Jencz von Knobelsdorf, zwany Puchaczem, kmotr i familiant Sterczów. – Wyszczekany mądrala Bielau!
– Poeta zafajdana – dodał Dieter Haxt, kolejny przyjaciel rodziny. – Abelard jeden!
– A żeby mu udowodnić, że i my oczytani – powiedział schodzący ze schodów Wolfher – to mu się zrobi to samo, co Abelardowi, złapanemu u Heloizy. Kropka w kropkę to samo. Co, Bielawa? Jak ci się uśmiecha być kapłonem?
– Chędoż się, Sterczą.
– Co? Co? – choć wydawało się to niemożliwe, Wolfher Sterczą zbladł jeszcze bardziej. – Kogutek jeszcze ośmiela się rozwierać dziobek? Ośmiela się piać? Daj mi bykowiec, Jencz!