Выбрать главу

– Tyle myśli w tobie, tyle planów. Tyle ambicji. Zaprawdę, przydałby ci się ktoś, kto stoi za plecami, ktoś, kto doradza półgłosem, podpowiada, przypomina. Rescipiens post te, kominem memento te, cave, ne cadas. Cave, ne cadas, panie Janie Smirzycky. – Słuchaj, jeśli masz uszy. Nescis, mi fili, diem neque horam. Twoje ambicje, panie Smirzycky, sprawią, że upadniesz. Ale nie znasz ani dnia, ani godziny tego upadku. •

Gdy Reynevan wyszedł z piwnicy, Samson gdzieś przepadł, ale za moment pojawił się. Poszli obaj, zaułkami, w stronę ulicy Płatnerskiej. – Myślisz – zaczął Reynevan – że to było mądre? Ta twoja końcowa przemowa? Co to właściwie było? Proroctwo? – Proroctwo? – Samson obrócił ku niemu swą twarz idioty. – Nie. Tak mi się jakoś powiedziało. A czy to było mądre? Nic nie jest mądre. Przynajmniej tu, w tym twoim świecie. – Aha. Że też od razu nie zgadłem. Jeśli już przy tym

jesteśmy, idziesz na Sukiennicką?

– Oczywiście. A ty nie?

– Nie. Z pewnością są liczni ranni; jak znam Rokycanę, kazał poznosić ich do kościołów. Będzie huk roboty, każdy lekarz się przyda. Nadto Neplach będzie mnie szukał. Nie mogę ryzykować, że trafi za mną "Pod Archanioła". – Rozumiem.

Wyszli na rynek. Na pręgierzu nie wisiał już nagi i bestialsko okaleczony trup Hynka z Kolsztejna, pana na Kamyku, hejtmana litomierzyckiego, rycerza ze szczepanickiej linii Yaldsztejnów, z rodu wielkich Markvarticów. To z pewnością proboszcz Rokycana kazał go stamtąd zdjąć. Proboszcz Rokycana, choć czynił to z bólem, zabijanie tolerował i oficjalnie nawet aprobował, do pewnych granic, oczywista, wyłącznie, oczywista, w słusznej sprawie i tylko wówczas, gdy cel uświęcał środki. Ale na profanowanie zwłok nie pozwalał nigdy. No, powiedzmy, prawie nigdy. – Bywaj, Reinmarze. Daj mi amulet. Gotowyś zgubić, a wtedy Telesma głowę mi urwie. – Bywaj, Samsonie. Aha, zapomniałem ci podziękować. Za telepatycznie przekazywane sugestie. To dzięki nim tak gładko poszło nam ze Smirzyckim. Samson spojrzał na niego, a jego kretyńskie oblicze rozjaśnił nagle szeroki kretyński uśmiech. – Poszło gładko – powiedział – dzięki twemu sprytowi i inteligencji. Ja mało pomogłem, niczym się nie przysłużyłem, jeśli nie liczyć rzucenia w Smirzyckiego beczką. Co się zaś tyczy sugestii, to żadnych ci nie dawałem. Telepatycznie ponaglałem cię tylko, prosiłem, byś się spieszył. Bo okropnie chciało mi się sikać.

Roboty było rzeczywiście huk, potrzebna, jak się okazało, była i przydała się każda para wprawionych w leczeniu rąk. Rannymi wypełniono obie nawy boczne Panny Marii Przed Tynem, a z tego, co Reynevan zasłyszał, leżeli liczni pacjenci także u Świętego Mikołaja. Niemal do zapadnięcia zmroku Reynevan wraz z innymi medykami składał złamania, tamował krwotoki i zszywał, co dało się zszyć. A gdy skończył, gdy wstał, gdy wyprostował obolałe krzyże, gdy po raz kolejny stłumił wywołane smrodem krwi i kadzideł mdłości, gdy zamierzał wreszcie pójść się umyć, jak spod ziemi, jak duch zjawił się przy nim szary typek w szarych gaciach. Reynevan westchnął i poszedł za nim, nie dyskutując i o nic nie pytając.

Bohuclaw Neplach czekał na niego w mieszczącej się przy ulicy Celetnej gospodzie "Pod Czeskim Lwem". Gospoda warzyła wyśmienite własne piwo i słynęła kuchnią, ale przekalkulowaną renomę wliczała w ceny dań, toteż Reynevan w lokalu nie bywał, nie było go na to stać ani za czasów studenckich, ani teraz. Dziś po raz pierwszy miał okazję zapoznać się z wystrojem wnętrza i kuchennymi zapachami, przyznać trzeba, wielce smakowitymi. Szef taboryckiego wywiadu ucztował samotnie, w kącie, dzielnie i pilnie pracując przy pieczonej gęsi, zupełnie lekceważąc fakt, że tłuszcz plami mu mankiety i kapie na gors szamerowanego srebrną nicią wamsu. Zobaczył Reynevana, gestem dał mu znak, by usiadł, gest wykonując, nawiasem mówiąc, spienionym kuflem piwa, którym gęsinę popijał. I jadł dalej, wzroku nie podnosząc. O tym, by Reynevanowi zaproponować jadło lub napój, w ogóle nie pomyślał.

Zjadł całą gęś, nawet kuper, który zostawił na wety. Gdzie się to w nim podziewa, pomyślał Reynevan, chudzielec przecie, choć apetyt krokodyla. Ha, pewnie to nerwowa praca. Albo pasożyty. Flutek zlustrował spojrzeniem resztki gęsi i uznał, że są już na tyle mało atrakcyjne, by móc poświęcić uwagę czemu innemu. Podniósł wzrok. – I co? – starł tłuszcz z brody. – Masz mi coś do powiedzenia? Do przekazania? Do zameldowania? Pozwól, niech zgadnę: nie masz. – Zgadłeś.

W czarnych oczach Flutka pojawiły się dwa złote diabełki. Oba podskoczyły i fiknęły koziołka. Zaraz po pojawieniu.

– Ścigałem – Reynevan udał, że nie spostrzegł – jednego typka. Prawie go miałem. Ale umknął mi przy Walentym. – Ot, pech – rzekł beznamiętnie Neplach. – Rozpoznałeś go chociaż? Byłbyż to ten, który spiskował z wrocławskim biskupem? – Ten. Tak myślę.

– Ale umknął?

– Umknął.

– Znowu więc – Flutek pociągnął z kufla – przepadła ci szansa na zemstę. Iście, pechowiec z ciebie, pechowiec. Nic, zaiste, nie darzy ci się, los nijak nie chce ci sprzyjać. Niejeden by się załamał, mając wciąż taki niefart. Ale ja patrzę na ciebie i widzę, że znosisz to z godnością. Nic, tylko podziwiać. I zazdrościć. – Ale – podjął, nie doczekawszy się reakcji – mam dla ciebie dobrą wiadomość. Co się nie udało tobie, udało się mnie. Dopadłem łobuza. Faktycznie niedaleko kościoła Świętego Walentego, co bardzo ładnie akcentuje twoją prawdomówność. Cieszysz się, Reynevan? Jesteś wdzięczny? Na tyle może, by szczerze porozmawiać o pięciuset grzywnach podatkowego poborcy? – Zlituj się, Neplach.

– Przepraszam, zapomniałem, ty wszak o aferze z poborcą nie wiesz nic, niewinnyś i nieświadomyś. Wracajmy zatem do łobuza, którego pojmałem. Wystaw sobie, że to ni mniej, ni więcej, a Jan Smirzycky ze Smirzyc, hejtman na Mielniku i Rudnicach. Wystawiłeś sobie? – Wystawiłem.

– I co?

– I nic.

Wyglądało, że diabełki fikną kozła. Ale nie fiknęły.

– Twoje doniesienia o udziale Jana ze Smirzyc w śląskim spisku – podjął po chwili Flutek – to już niestety zeszłoroczny śnieg. Wzięły się i zdezaktualizowały. Czas nastał nam historyczny, dzieje się wiele, każdy dzień przynosi zmiany, co wczoraj było ważne, dzisiaj znaczenia nie ma, a jutro warte będzie mniej niźli psie łajno. Rozumiesz to, myślę?

– A jakże.

– To dobrze. Zresztą w tak zwanym wymiarze ogólnym rzecz jest bez znaczenia, cóż to w końcu za różnica, za co się Smirzyckiego osądzi, skaże na śmierć i straci, za spisek, za zdradę, za rewoltę, jedna cholera. Co ma wisieć, nie utonie. Twój brat będzie pomszczony. Cieszysz się? Jesteś wdzięczny? – Błagam, Neplach, nie mów tylko, proszę, o pięciuset

grzywnach poborcy.

Flutek odstawił kufel, spojrzał Reynevanowi prosto

w oczy.

– Nie będę o nich mówił. Rzecz bowiem przykra, ale

Smirzycky zwiał.

– Co?

– To, co słyszysz. Smirzycky drapnął. Uciekł z więzienia. Szczegółów chwilowo nie znam, jedno tylko jest wiadomym: w ucieczce dopomogła mu miłośnica, córka praskiego tkacza. Rzecz zaiste bulwersująca, sam oceń. Rycerz wysokiego rodu i jego metresa, plebejuszka, panna tkaczykówna. Musiała wiedzieć, że jest dla niego tylko zabawką, że nic z tego związku być nie może. A jednak zaryzykowała dla kochanka życiem. Lubczyku jej zadał, czy jak?

– A może – Reynevan wytrzymał spojrzenie – wystarczyło człowieczeństwo? Głos za plecami, przypominający: kominem memento te? – Ty się dobrze czujesz, Reynevan?

– Jestem zmęczony.

– Napijesz się?

– Dziękuję, ale na pusty żołądek…

– Ha. Celnie, doktorku. Hola, gospodarzu! Sam tu!

We czwartek po Narodzeniu Marii, jedenastego września, pięć dni po próbie puczu, ściągnął pod Pragę Prokop Goły, triumfator spod Tachowa i Strzybra. Przybyła z nim cała armia, Tabor, Sierotki, prażanie i ich adherenci, wozy bojowe, artyleria, piechota i jazda. Było tego in toto dwanaście tysięcy zbrojnego luda. I był z nimi Szarlej.

Rozdział trzeci

w którym Reynevan dowiaduje się, że musi się. strzec Baby i Panny.

– Niezła była – ocenił Szarlej – ta jajecznica. Smak, prawda, nieco psuł seler, zupełnie się z jajkami nie komponujący. Kto, na rany boskie, i po co pakuje do jajecznicy tarty seler? To jakaś rozbuchana kulinarna fantazja miłej pani gospodyni. Ale nie ma co malkontencie", grunt, że brzuch pełen. Pani gospodyni, nawiasem, niewiasta niczego sobie, niczego… Kształty Junony, ruchy pantery, w oku błysk, ha, może też wynajmę u niej izbę i trochę pomieszkam? Myślę o zimie, teraz długo tu nie zabawię, bo jak nie jutro, to pojutrze Prokop rozkaże wymarsz, pociągniemy, jak się gada, pod Kolin, odpłacić za zdradę panu Borzkowi z Miletinka… Hola, Reinmarze, czy my idziemy aby we właściwą stronę? Pragę znam średnio, ale czy nie powinniśmy iść raczej tam, za Ratusz Nowomiejski, w stronę klasztoru karmelitów? – Idziemy przez Zderaz do przystani pod Targiem Drzewnym. Popłyniemy łodzią. – Wełtawą?

– Jak najbardziej. Zawsze tak robię ostatnio. Mówiłem

ci, pracuję w szpitalu Bohuslavów, to jest niedaleko Franciszka. By tam dotrzeć, trzeba drałować przez całe miasto. To więcej niż pół godziny marszu, a w dni targowe należy doliczyć drugie pół godziny stania w tłoku pod zakorkowaną Bramą Svatohavelską. Łodzią jest szybciej. I wygodniej.