Выбрать главу

Nie pomogły zaklęcia ni imiona Boga, nie pomógł ani Astroschio, ani Abedumabal. Nie pomogły rytualne gesty, wykonywane nad Samsonem za pomocą athame i arctrave. Nie pomogły kadzidlane sufumigacje. Nie pomogło aspergillum z werbeny, barwinka, szałwii, mięty i rozmarynu. Bezsilny okazał się zarówno Większy, jak i Mniejszy Klucz Salomona, nie lepiej spisały się Enchiridrion i Grand Grimoire. Magia omal nie rozsadziła budynku, ale Samson nie odezwał się już ani słowem. Czarodzieje "Archanioła" udali, że nie przejmują się fiaskiem, mówili, że nic to, że pierwsze koty za płoty i że jeszcze się zobaczy. Jan Bezdiechovsky, któremu robienie dobrej miny przychodziło najtrudniej, zdobył się tylko na przypomnienie kilku podobnych przypadków wymiany osobowości – szło między innymi o casus Poppona von Osterna, wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego. Powiało pesymizmem, albowiem w owym przypadku wszystkie zabiegi pruskich czarodziejów spełzły na niczym – Poppo von Osterny do końca życia, do swej śmierci w 1256, był "inny" – czego zresztą nikt nie żałował, prawdziwy Poppo strasznym był bowiem skurwysynem. Teggendorf był dobrej myśli, infortunium przypisywał zwykłemu pechowi, powoływał się na Alkindiego i niestrudzenie bajał o szejtanach, ghulach, dżinnach i ifritach. Fraundinst i Edlinger Brehm winili dies egiptiaci, pechowe dni egipskie, do takich ich zdaniem należał ów pamiętny piątek trzydziestego pierwszego sierpnia 1425, dzień egzorcyzmów w śląskim klasztorze benedyktynów. Zła "egipska" aura, mówili, skaziła wówczas egzorcyzm i jego efekty, rzecz stała się przez to krańcowo nietypowa i odwrócić ją będzie trudno. Telesma z kolei uważał, że niczego nie osiągnie się bez talizmanów, i obiecał wyprodukować odpowiednie talizmany. Radim Tvrdik, nim go opieprzono, bąkał coś o golemach i szemach. Szczepan z Drahotusz natomiast skrytykował in toto przyjętą przez magików strategię i taktykę. Błąd, twierdził, tkwi nie tyle w metodzie, bo ta jest wtórna, ile w celu, jaki sobie postawiono. Przy prostym i nie podlegającym debacie założeniu, że osobowość i duch Samsona Miodka zostały niewiadomą mocą przetransplantowane w ciało głupawego waligóry, wysiłki winny iść w kierunku odwrócenia procesu, innymi słowy – ku odkryciu czynnika sprawczego, albowiem nihil fit sine causa. Odkrywszy ową causa efficiens, da się, być może, proces odwrócić. A co czynią magowie "Archanioła"? Koncentrują się na próbach rozwiania tajemnicy, odkrycia sekretu, którego sam Samson w sposób wyraźny zdradzić nie chce lub nie może. Usiłując dociec, kim – lub czym – Samson jest, czarodzieje dążą do zaspokojenia własnej ciekawości i próżności, postępują jak lekarze, diagnozujący i badający zagadkową chorobę dla samego poznania, bez cienia względu i współczucia dla człowieka ową chorobą dotkniętego. Magicy obruszyli się i zakrzyczeli Morawianina. Przed przystąpieniem do leczenia, nawiązali do metafory, konieczne jest dogłębne rozpoznanie choroby. Scire, cytowali Arystotelesa, est causam rei cognoscere. To, kim – lub czym – naprawdę Samson jest, stanowi element kluczowy. Używając dalej porównań medycznych – sekret i incognito Samsona to nie tylko objawy, ale i sam nexus, samo jądro, sama istota choroby, jeśli choroba ma być wyleczona, sekret musi zostać odkryty. Odkrywano więc. Z zapałem i ferworem. I bez cienia rezultatu. Samson tymczasem zdążył zaprzyjaźnić się ze wszystkimi magikami "Archanioła". Z Janem Bezdiechovskim godzinami debatował o Bogu i Naturze. Z Edlingerem Brehmem całymi dniami stał przy alembikach i retortach z hasłem: "olve et coagula" na ustach. Z Teggendorfem dyskutował teorie arabskich hakimów i żydowskich kabalistów. Ze Szczepanem z Drahotusz ślęczał nad nieznanymi a mocno zniszczonymi manuskryptami Piotra di Abano i Cecca d'Ascoli. Z Josztem Dunem produkował talizmany, które później obaj testowali na mieście. Z Radimem Tvrdikiem chodził nad Wełtawę po szlam do produkcji golemów. Dla Benesza Kejvala robił – jako półgłówek – interwencyjne zakupy w konkurencyjnych aptekach. Ze wszystkimi grał w karty, pił i śpiewał.

Czarodzieje polubili Samsona Miodka. Reynevan nie mógł opędzić się od myśli, że tak bardzo, iż całkowicie zaniechali działań mogących pociągnąć za sobą rozstanie

z nim.

Drzwi prowadzące do occultum otwarły się i wyszedł stamtąd Wincenty Reffin Axleben. Zebrawszy fałdy czarnej szaty, siadł za stół, duszkiem wypił kielich alikantu. Siedział wśród ciszy i milczenia, sam również się nie odzywając. Był blady i spocony, pot przykleił mu rzadkie włosy do skroni i ciemienia. Wincenty Reffin Axleben gościł w Pradze przejazdem. Z Salzburga, gdzie mieszkał, zmierzał do Krakowa, z serią wykładów w tamtejszej Akademii. Z Krakowa czarownik planował jechać do Gdańska, stamtąd zaś przez Królewiec do Rygi, Dorpatu i Parnawy. Z tego, co Reynevan zasłyszał, ostatecznym celem podróży Axlebena była Uppsala. Zasłyszał i inne rzeczy. To, że Axleben, lubo czarodziej możny, zdolny i sławny, nie cieszy się szacunkiem, albowiem uprawia źle widzianą nekromancję i demonomancję, igraszki z trupami i złymi duchami przyniosły mu w wielu środowiskach bojkot towarzyski. Plotka przypisywała mu znajomość i umiejętność posługiwania się Manusfortis, Potężną Ręką, niesłychanie silnym czarem, mogącym być rzuconym jednym ruchem dłoni. Pogłoski czyniły też z Axlebena jednego z przywódców i czołowych ideologów wschodnioeuropejskich waldensów i zwolenników nauk Joachima z Fiore, łączono go też z lombardzką Stregherią. Znane były też bardzo bliskie związki Axlebena z Braterstwem i Siostrzeństwem Wolnego Ducha czarnoksiężników "Archanioła" mocno dziwiło, że na czas swego pobytu w Pradze Axleben skorzystał z gościny u nich, nie zaś w domu "Pod Czarną Różą", tajnej praskiej siedzibie Braterstwa. Jedni przypisywali to przyjaznym stosunkom Axlebena z Janem Bezdiechovskim. Drudzy podejrzewali, że nekromanta chce upiec jakąś własną pieczeń.

– O tym – Axleben uniósł wreszcie głowę, powiódł po zgromadzeniu spojrzeniem – byście dali mi tego waszego Samsona na zawsze, mowy być nie może, co?

Reynevan już się unosił z ostrą repliką na ustach, powstrzymał go jednak kuksaniec Szarleja. Nekromanta nawet tego nie zauważył, odpowiedzi, wyglądało, szukał wyłącznie w oczach i twarzy Jana Bezdiechovskiego. Zobaczył odpowiedź, skrzywił wargi. – No jasne, rozumiem. A szkoda. Chętnie bym z tym… jegomościem jeszcze pokonwersował. Osobnik to oczytany… W mowie gładki… I bardzo dowcipny. Bardzo, bardzo dowcipny. – Brawo, Samsonie – szepnął Fraundinst.

– Poczęstował go – odszepnął Telesma – Szmaragdową Tablicą… – Nie uwierzycie – Axleben zdecydował udać, że szeptów nie słyszał – co też mi powiedział, będąc uśpionym. Dlatego też zachowam to dla siebie, po co gadać, skoro nie uwierzycie. Powiem jeno, że udzielił mi w transie kilku rad. Do niektórych i owszem, spróbuję się zastosować, zobaczymy, co z tego wyniknie. – Erudyta i poliglota z gębą kretyna – podjął po chwili, którą poświęcił alikantowi – uraczył mnie, oprócz licznych innych, przydługim cytatem z Boskiej komedii. Napomniał, bym nie ulegał pokusom próżności. Bym pamiętał, że wszystko marność, a żadna przewina nie zostanie bez kary. Bo spośród czarowników, co prawda, Alberta Wielkiego spotyka Dante w Raju, ale Michał Szkot, Gwidon Bonetti i Asdent, ukarani za nekromancję, potępieni są w Inferna Kręgu Ósmym, w Malebolge, Złych Dołach, w Jarze Czwartym. Jęczą tam i płaczą, ronią łzy rzęsiste, a szatani w ramach mąk przekręcili im szyje i głowy przodem do tyłu, skutkiem czego łzy te ciekną im po dupach. Miła perspektywa, co? A deklamował mi to, trzeba dodać, wasz Samson z najczystszym akcentem toskańskim. Szczepan z Drahotusz i Szarlej wymienili uśmiechy i znaczące spojrzenia. Axleben pokosił na nich podkrążone oczy, dał Tvrdikowi znak, że może mu znowu dolać do kielicha. – Przez moment – oznajmił – przeszło mi przez myśclass="underline" a nuż to diabeł? Sam diabeł wcielony? Ha, nie mówcie, że i wam coś takiego nie zaświtało. Toż to sztuczka diabelska iście podręcznikowa: omamić, obałamucić, oszukać pozorem. Diabolus potest, jak chcą klasycy, sensum hominis exteriorem immutare et illudere. Może to uczynić na wiele sposobów, choćby przeobrażając sam organ zmysłu, czyli nasze oko, domieszawezy czegoś do ocznej substancji, przez co przedmiot, na który patrzymy, postrzegamy takim, jakim demon chce, byśmy postrzegali. Pisali o tym przed laty Bonawentura, Psellos, Piotr Lombard, pisał Witelon, pisał Mikołaj Magni z Jawora, nie od rzeczy byłoby sobie dzieła wymienionych przypomnieć. – Bałwan – szepnął Fraundinst. Axleben znowu udał, że nie słyszy. – Stwierdzam jednak – zaakcentował stwierdzenie pacnięciem dłonią o stół – że nie mamy tu do czynienia ani z diabłem, ani z przypadkiem opętania demonicznego. Ingerencja demonów w życie ludzkie jest możliwa i zdarza się wcale często, dość widzieliśmy, by w to nie wątpić. Ale jest to zjawisko zgodne z wolą Stwórcy, który pozwala nań ad gloriae sue ostensionem vel ad peccati poenitenciam sive ad peccantis correccionem sive ad nostram erudicionem. Demon sam w sobie nie jest sprawcą. Demon to incentor, excitator i impellator, wspomagacz, podżegacz i nakłaniacz, ten, który wzmaga śpiące w nas zło i podżega do złych uczynków naszą grzeszną naturę. A ja… – Ja – dokończył – nie znajduję niczego złego w człowieku, którego poleciliście mi zbadać. W nim, wiem, że brzmi to śmiesznie, nie ma nawet śladu zła. – Na waszych twarzach widzę zresztą wypisane, że sami też doszliście do podobnego wniosku. I jeszcze jedno widzę tam wypisane: ogromne pragnienie, bym wreszcie przyznał się do klęski. Uznał się za pokonanego. Wyznał, żem niczego nie osiągnął. Wyznaję więc: poniosłem klęskę, niczego nie osiągnąłem. Zadowoleni? Świetnie. Chodźmy więc do jakiejś karczmy, bom zgłodniał. Od czasu ostatniej wizyty w Pradze marzę wręcz o tutejszych knedlikach i kapuście… Czemu macie takie miny? Sądziłem, że uraduje was moja porażka. – Co też wy, mistrzu Wincenty – uśmiechnął się nieszczerze Fraundinst. – Co innego nas martwi. Jeśli wyście nie byli w stanie dociec istoty zjawiska… – Kto powiedział – wyprostował się nekromanta – że nie byłem w stanie? Byłem i dociekłem. – Perisprit pozytywny – powiedział, nacieszywszy się pełną skupienia i oczekiwania ciszą. – Mówi wam coś to określenie? Niepotrzebnie pytam, z pewnością mówi. O tym, że istnieje coś takiego, jak perisprit krążący, słyszeliście z pewnością również. Rzecz jest dość dobrze opisana w fachowych księgach, do których serdecznie radzę zajrzeć. – Radzę – kontynuował Axleben, wcale nie przejmując się nienawistnymi spojrzeniami czarodziejów "Archanioła" – przestudiować przypadek Poppona von Osterny, wielkiego mistrza Zakonu Panny Marii Domu Niemieckiego. Jak również zupełnie podobny, ba, identyczny w swej naturze casus Lucilli, córki Marka Aureliusza. Może pamiętacie? Nie? To sobie przypomnijcie. Z tym waszym… Samsonem stało się to samo, co z Lucillą i Popponem. Istota zjawiska to perisprit pozytywny i perisprit krążący. Tak właśnie. Wiem to. Niestety, wiedza nie wystarcza. Nic nie potrafię z tym zrobić. Znaczy, nie zdołałem i nie zdołam pomóc owemu Samsonowi. Chodźmy na obiad. – Jeśli wy nie zdołaliście – zmrużył oczy Szczepan z Drahotusz – któżże zdoła? – Rupilius Ślązak – odrzekł natychmiast Axleben. Nikt inny. – To on – przerwał dość skonfundowane milczenie Teggendorf – jeszcze żyje? – I w ogóle istnieje? – szepnął do Telesmy Tvrdik.