Stan psychiczny Reynevana sprawiał, że było mu absolutnie wszystko jedno, mało co go obchodziło. Pewnego zdziwienia na widok Ostrogskiego doznał jednak. Zasłyszał plotki i pogłoski, według których kniaź po raz któryś z rzędu zdradził husytów i zaoferował swe usługi królowi Zygmuntowi Luksemburskiemu; miało to miejsce przed rokiem, czyli krótko po owym burzliwym spotkaniu w Odrach, kiedy to przyszło do noży. Fama głosiła, że Luksemburczyk wziął Fedka za prowokatora i kazał go uwięzić wraz z całą towarzyszącą kompanią. Ba, mówiono nawet o egzekucji na rynku w Pożoniu, objawili się nawet naoczni świadkowie, opisujący kaźń w malowniczych szczegółach. I oto ku zdziwieniu Reynevana straceni jechali sobie całkiem niefrasobliwie zieloną doliną Przemszy. W innej sytuacji Reynevan może by i powziął podejrzenia, może zastanowiłby się dwa razy przed przyłączeniem do podejrzanej grupy. Ale sytuacja nie była inna. Była taka, jaka była.
Na zachodzie, z okolic Gliwic i Bytomia, wzbijały się w niebo czarne słupy dymów. W mijanych wioskach nie znać było jednak paniki, na duktach nie widziało się uchodźców. Ludność darzyła widać zaufaniem swych książąt, Konrada Białego i Kazimierza z Oświęcimia, ufała, że obronią ich życie i dobytek, na tę wszak okoliczność wyduszali z nich daniny. Niezależnie od swych faktycznych planów w tym względzie, książęta robili dobre wrażenie. Im dalej na północ, tym bardziej zauważalna była wojskowa prezencja. Co i rusz dolatywało skądsiś harde granie rogów, kilkakrotnie dostrzegali na horyzoncie zbrojne poczty, cwałujące z rozwiniętymi proporcami. Kawalkada Fedka z Ostroga trzymała się mało uczęszczanych dróg i duktów, dzięki czemu przez dwa dni podróży nie wpakowali się na żaden oddział wojska ani podjazd. Niebezpieczeństwo takie cały czas jednak istniało. Reynevan, mimo rezygnacji, doznawał niepokoju. Schwytani przez żołdaków mogli zawisnąć na pierwszej z brzegu gałęzi, a pożegnanie padołu tym konkretnie sposobem wcale mu się nie uśmiechało.
Kniaziowa kompania niebezpieczeństwem zdawała się gardzić. Ostrogski i jego kamraci wiedli konie w tempie leniwego stępa, ziewając lub zabijając nudę głupawymi gadkami.
– Baczcie, kompanija – Jakub Nadobny odwrócił się w siodle. – Toć my jak żywcem z legendy wyjęci jedziem. Bracia Słowianie! Lech, Rus i Czech!
– Lech, Rus i Niemiaszek – wykrzywił się Fedko Ostrogski. – Gdzie ty tu Czecha baczysz?
– Reynevan – rzekł Tłuczymost – z Czechami trzyma. I po czesku gada.
– Fedko – powiedział z tyłu Skirmunt – ruga się po madziarsku, a przecie nie Madziar. A Reynevan nie Niemiec jest, lecz Ślązak.
– Ślązak – Fedko splunął. – Znaczy, ni to, ni sio. Z przewagą Niemca.
– A ty sam – spytał Reynevana Kuropatwa – za kogo się masz?
– A wam – wzruszył ramionami Reynevan – co za różnica?
– Żadna – zgodził się Kuropatwa.
– No – ucieszył się Nadobny. – Toć mówiłem, jak z legendy wzięci. Lech, Rus i żadna różnica.
– Ty, Nadobny, jak to było z twoim bratem Hińczą? Prawdziwie królową Sonkę chędożył?
– Nieprawda – obruszył się Nadobny. – Łeż i oszczerstwo! Niewinnie go Jagiełło w Chęcinach kazał więzić. Dlategom za Korybutowiczem do Czech poszedł, królowi na przekór. Za to, co Hińczy niesprawiedliwie uczynił, gnojąc na dnie jamy jak psa.
– Nie breszesz? Bo gadali, że Hińcza na Wawelu chędożył.
– Chędożył – przyznał Nadobny. – Ale nie królową, lecz jej dworkę. Szczukowską.
– Którą? – zainteresował się bywały widać Kuropatwa. – Kaśkę czy Eliszkę?
– Jak tak dobrze pomyślę – pomyślał Nadobny – to chyba obydwie.
Nazajutrz dotarli pod Lubliniec, mieścinę położoną przy drodze z Siewierza do Olesna, szlaku ważnym dla wymiany handlowej Śląska z Małopolską. Kompania zacierała ręce i głośno radowała się myślą o lublinieckich karczmach i warzonym tu piwie, ku ogólnemu jednakowoż rozczarowaniu Fedor Ostrogski nakazał im zatrzymać się na popas z dala od zabudowań i surowo zabronił się ujawniać. Sam, w asyście jedynie Jana Kuropatwy, udał się do miasteczka. Pod wieczór, gdy ciemność zapadła. Obiecując powrót o świcie.
Początkowo sprawa mało Reynevana bulwersowała. Kniaź Ostrogski był w końcu watażką, awanturnikiem i najemnikiem na coraz to innym żołdzie, zamieszanym w rozliczne afery i sprawki takie, które należało załatwiać tajnie, skrycie i po ciemku. Po jakimś czasie ciekawość wzięła jednak górę, zwłaszcza że i sposobność się znalazła. Kompania bowiem kniaziowe zakazy olała. Pozostawiwszy na straży obozu Skirmunta i Reynevana, wyruszono w kierunku pobliskich wiosek na poszukiwania alkoholu, jadła i ewentualnie seksu. Gdy Skirmunt się pospał, Reynevan wsiadł na konia i cichcem ruszył do Lublińca.
Po pogrążonej w ciemnościach mieścinie snuł się dym, szczekały psy, ryczały woły. Jedynym zaś oświetlonym – i to rzęsiście – budynkiem był nakryty trzcinową strzechą kompleks karczmy, mimo późnej pory hałaśliwy, gwarny i pełen kręcących się ludzi. Reynevan szybko dość wypatrzył rzucającego się w oczy szymela Kuropatwy i karosza Ostrogskiego przy nim. Kryjąc się w mroku, miał zamiar zbliżyć się, gdy wtem pod karczmę zajechał z tętentem i brzękiem liczny dość orszak, eskortujący kolebę. Na podwórze wyległa czeladź z pochodniami, w krąg rzucanego przez łuczywa światła wstąpił, wysiadłszy z koleby, bogato odziany, postawny, czerstwo i rycersko wyglądający mężczyzna. Na stopnie karczmy, aby go powitać, wyszedł mężczyzna w obszytej sobolami szubie, nieco młodszy, wzrostu i postawy równie rycerskiej, lekko pucołowaty. Reynevan westchnął. Znał obu.
Gościem był Konrad, biskup Wrocławia. Witającym Zbigniew Oleśnicki, biskup Krakowa.
Biskupi, wymieniwszy pozdrowienia, weszli do środka. Zbrojni i pachołcy z pochodniami obstawili budynek szczelnym kordonem, strzelcy konni ruszyli patrolować okolicę. Reynevan, głaszcząc konia po chrapach, wycofał się w mrok. Należało wracać. O tym, by podkraść się i podsłuchać, o czym dostojnicy będą rozmawiać, nie było nawet co marzyć.
– Polskie mrzonki – powiedział biskup wrocławski. – Polskie mrzonki o Śląsku. Nareszcie wylazło szydło z wora. Heretycy, apostaci i sprzymierzeni z nimi polscy odszczepieńcy splądrowali księstwo raciborskie, spustoszyli ziemię kozielską, spalili Krapkowice, Brzeg i Ujazd, ograbili i zrujnowali klasztor cystersów w Jemielnicy, napadli na Bytom, teraz idą na Gliwice i Toszek. A na granicy stoi polskie wojsko koronne, gotowe do zbrojnej interwencji i aneksji Górnego Śląska. A ty, krakowski biskupie, miast w Krakowie klątwę rzucać na króla poganina, miast Szafrańców, Zbąskich, Melsztyńskich i innych polskich popleczników herezji na stosach palić, ze mną się na spotkania umawiasz, rokować chcesz, umowy zawierać. Jakie? Względem czego? Rzekłem rok temu twemu posłowi, Bnińskiemu Łodzicowi, że o polską interwencję nie poproszę. Nigdy.
– Wojsko polskie na Śląsk nie wkroczy, póki król Władysław rozkazu nie wyda.
– Też mi gwarancja. Jagiełło to stary grzyb. Słucha tego, co mu w uszy nasączą.
– Fakt – zgodził się Zbigniew Oleśnicki. – A sączą różni. W tym fautorzy herezji, ruscy schizmatycy i ci, co radzi by widzieć Litwę oderwaną od Polski. A wasz król, Zygmunt Luksemburski, pomaga im, złoszcząc Jagiełłę obietnicami korony dla Witolda.
– Król Zygmunt – dumnie uniósł głowę Konrad – może rozdawać korony, komu chce.
– Będzie mógł, gdy zostanie cesarzem, co wcale nie jest takie znowu pewne. Na razie król Zygmunt dla swych partykularnych i krótkowzrocznych interesów naraża Kościół powszechny. I misję, którą Kościół ma do spełnienia na Wschodzie. Misję chrześcijańską, cywilizacyjną i ewangeliczną.
– Misję, którą ma wypełnić Polska? Mesjasz i naród wybrany, przedmurze chrześcijaństwa? Grzeszysz pychą, Zbyszku, polską pychą. Misję, o której mówisz, z równym powodzeniem wypełni król Witold.
Biskup krakowski wsunął dłonie w rękawy szuby.
– Koronowany król Witold niczego nie wypełni – odrzekł. – Jego nie obchodzi ani misja, ani Rzym. Jego obchodzi tylko i wyłącznie władza. Stolica Apostolska o tym wie, dlatego koronacji Witolda nie usankcjonuje. Stolica Apostolska wie, że na wschodzie oprzeć może się tylko o Polskę, tylko w Polsce może pokładać nadzieję, zarówno w walce ze schizmą, jak i z herezją. Kto osłabia Polskę, rozbijając jej unię z Litwą, jest wrogiem nie tylko Polski, ale i Kościoła.
– Obecnemu papieżowi wróżbici dają niecały rok życia. A jego następca może mniej Polaków kochać. Zwłaszcza gdy się przekona, kto jest prawdziwym chrześcijaninem. Kto potajemnie wspiera i dozbraja kacerzy, a kto walczy z nimi zbrojnie, niszczy ich ogniem i żelazem, definitywnie kres heretyckiej ohydzie kładąc.