Выбрать главу

– Aha! – domyślił się natychmiast Oleśnicki. – Szykujecie krucjatę. Znowu? Tak pilno wam do batów? Bo przecież Czesi znowu wygarbują wam skórę. Znowu będziecie stamtąd uciekać w popłochu, z hańbą i wstydem, skompromitowani przed całym chrześcijańskim światem. Zacznijcież wy wreszcie myśleć. Tym, że się tak pozwalacie kacerzom łoić, umacniacie ich.

– To wy ich umacniacie. Wy, Polacy. Waszym poparciem. Gdybyście wespół z nami wkroczyli…

– Gdyby to ode mnie zależało – przerwał biskup Krakowa – polskie wojsko weszłoby do Czech już jutro. Nienawidzę herezji i chętnie zobaczyłbym ją poskromioną. Ale przychodzi liczyć się z opinią publiczną. W opinii publicznej Czesi to Słowianie, to bracia, nie wkracza się do bratniego kraju z wojskiem. Vox populi, vox Dei, polska interwencja w Czechach byłaby błędem politycznym o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. A więc do polskiej interwencji w Czechach nie dojdzie.

– Dojdzie do niej natomiast na Śląsku, tak?

– Nie dojdzie, dopóki Jagiełło nie wyda rozkazu. Ja, episcopus cracoviensis, robię wszystko, by nie wydał. Robię wszystko, by powstrzymać i ujarzmić stronnictwo prohusyckie. Wspomóż mnie w tym, biskupie Wrocławia. Wpływając na Luksemburczyka, by przestał judzić. W sprawie Witolda i korony dla niego.

– Czego wam trzeba? – rozłożył ręce biskup wrocławski. – Witolda wszak już załatwiliście. Zręcznie wyłapaliście posłów, którzy wieźli dlań koronę, wywiedliście króla Zygmunta w pole. Witold zadowolił się Orderem Smoka i pogodził z faktem, że magnus dux to szczyt jego kariery.

– Witold nie pogodził się i nie pogodzi. Luksemburczyk wiedział, co robi, otwierając w Łucku tę przepełnioną ambicjami puszkę Pandory. Teraz Witold nie spocznie, nim nie oderwie Litwy. Jest zagrożeniem dla Polski.

– Największym zagrożeniem dla Polski – parsknął biskup wrocławski – są sami Polacy. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Alem gotów do negocjacji. Ale negocjacje to wszak do ut des, dam, byś i ty dał. A ty niczego nie chcesz dać, w niczym ustąpić. Jakże nam tedy być?

– A w czym miałbym ustąpić? I co dostałbym w zamian?

– Ty coś dasz, ja coś dam. Clara pacta, boni amici. Posłuchaj, biskupie krakowski, przyszły kardynale, duszpasterzu narodu wybranego. Jeśli ty zostawisz w spokoju Śląsk, ja zostawię ci Wschód, misję ewangeliczną i nawracanie schizmatyków. Dam być przedmurzem. Witold faktycznie szkodzi wam, pruje to, coście tak długo i pracowicie tkali. Znaczy, faktycznie jest zagrożeniem. I będzie nim, póki żyje. Póki żyje. A gdyby tak… przestał żyć? Nagle i niespodziewanie?

Oleśnicki milczał przez czas jakiś.

– Mnie się tego słuchać nie godzi – odrzekł wreszcie. – Absolutnie nie godzi. Nadto, czysto teoretycznie mniemam, że próżne byłyby zachody. Witolda zbyt dobrze chronią, by powiódł się zamach. Otruć też się go nie da. Ma na usługi licznych litewskich czarnoksiężników, stale pija żywą wodę z tajemnych żmudzkich źródeł. Jest niewrażliwy na trucizny.

– Na znane trucizny – poprawił Konrad. – Tylko na znane. Istnieją bowiem i nieznane, takie, o jakich nie słyszano nawet w Wenecji, a co dopiero na jakiejś hiperborejskiej Żmudzi. A jak powiadają: Ignoti nulla curatio morbi. Na miejscu księcia Witolda bardzo bym uważał. Bo jeśli my się dogadamy, on może nie przeżyć roku.

– A dogadamy się?

– A przeszkodzicie, by polskie wojsko weszło na Śląsk? Nie wesprzecie husytów, Wołoszka i Korybutowicza?

– Rzeczy te są w gestii króla Polski. Ja nim nie jestem.

– Doprawdy? Różnie mówią. Podobno nie wahacie się Jagiełły wyłajać, potraficie mu nawet naurągać. Nic nowego, Kościół polski zawsze pociągał za polityczne nitki, nie wmówisz mi, że przestał. A ma też Polska szlachtę, władyków, stany, lud, z którymi król musi się liczyć. Bez kręcenia, biskupie Zbigniewie. Clara pacta, boni amici! Czy w zamian za przyjacielską przysługę, którą wam wyświadczę w kwestii Witolda, sprawicie, by czescy husyci przestali być przez Polskę popierani? Mało: by stali się w Polsce ohydni? Znienawidzeni? Przez wszystkich, od króla po najlichszego smarda?

– Nie podpowiesz, jakim sposobem? Takiś wszak mądry.

– Teraz – zarechotał Konrad – to mnie się słuchać nie godzi. Spiski, prowokacje? Nie przystoi to duchownemu, prostemu robotnikowi winnicy Pańskiej. Wieści z Francji, Zbyszku, do Polski, tuszę, docierają również? Wieści o Jehanne d’Arc, zwanej La Pucelle? O tym, że oswobodziła oblegany Orlean? Że pobiła Anglików pod Patay? Że doprowadziła do koronacji Karola VII w katedrze w Reims? Że oblega Paryż?

– I co z tego wynika?

– La Pucelle to symbol. A symbol jest najważniejszy. Nie można nie doceniać jego wagi. Posłuchaj innej przypowiastki: w latach 1426 i 1427 husyci dokonali dwóch kolejnych wypadów do Rakus. Za pierwszym razem napadli na cysterski klasztor w Zwettlu, za drugim na konwent w Altenburgu. Swoim obyczajem pomordowali mnichów, klasztory ograbili, podłożyli ogień. Nic nowego, powiecie. I w błędzie będziecie. W obu klasztorach Czesi na drobne kawałki potrzaskali organy, rozłupali na skorupy dzwony, w drzazgi roznieśli ołtarze. Posągi porozbijali lub odtłukli im głowy. Święte obrazy bezcześcili i siekli mieczami. Podobnych ikonoklazmów dopuścili się w bawarskich klasztorach w Walderbachu i w Schönthalu w roku 1428. I w tym samym roku na Śląsku.

– I co?

– Symbol. W czasie wojen wszyscy mordują, palą i grabią, to normalne i na porządku dziennym. Ale tylko wysłańcy diabła odtłukują głowę figurze świętego Floriana, mażą gównem wizerunek świętej Urszuli i w drzazgi rąbią słynącą cudami Pietę. Tylko sługi antychrysta podnoszę świętokradczą rękę na symbole. A wysłannicy diabła i sługi antychrysta są ohydni i znienawidzeni. Przez wszystkich. Od króla po najlichszego smarda.

– Pojmuję – kiwnął głową Zbigniew Oleśnicki. – I przyznaję wam rację. Względem symbolu.

– Miałbym – uśmiechnął się biskup Wrocławia – do tego nawet ludzi. Urwaną z szubienicy doborową szajkę. Gotową na wszystko. Na każdy wskazany symbol. Tobie, biskupie krakowski, pozostaje więc tylko wskazać. Rozumiemy się?

– Rozumiemy.

– Jak więc? Umowa stoi? Clara pacta, boni amici? Zbyszku? Odpowiedz?

– Clara pacta.

* * *

Ostrogski i Kuropatwa powrócili nawet wcześniej, niż obiecali, przed czwartą wigilią nocną, a sygnał do wymarszu dali o poranku. Ku lekkiemu zdumieniu Reynevana kniaź Fedor nie poprowadził ich jednak traktem siewierskim, lecz polecił ruszyć na wschód, wprost ku wstającemu czerwono słońcu. A po zaledwie dwóch milach zrobionych gościńcem, za brodem na rzeczce, rozkazał skręcić na bezdroża.

– Ta rzeczka to była Liswarta, jeśli się nie mylę. – Reynevan podjechał do kniazia. – Dokąd zmierzamy? Jeśli można wiedzieć?

– Dojedziem, uwidzisz.

– Nie alteruj się, medyku – Kuropatwa zdecydował się być krzynę życzliwszy. – Obaczysz, wszystko będzie jak trza.

Reynevan pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Wstrzymał konia, by znaleźć się na samym końcu pochodu.

Jechali. Słońce było wysoko, gdy teren zrobił się nieprzyjemny, podmokły i grząski. Wyjeżdżali z jednego mokradła, by zaraz wjechać w następne, pokonywali jedną za drugą bagnistą dolinę kolejnego obrośniętego krzywymi wierzbami strumyka. Nad jednym z takich strumieni Reynevan zobaczył Praczkę.

Nie dostrzegł jej nikt oprócz niego, jadącego na końcu, w pewnym oddaleniu od reszty. Początkowo nie było jej, była oświetlona słońcem jasna połać na pniu uschłej i odartej z kory wierzby. I nagle w miejscu połaci pojawiła się Praczka. Klęcząca przy wierzbie, schylona nad strumykiem, z zanurzonymi aż po łokcie rękami. Szczupła do chudości pod białą obcisłą sukienką. Z twarzą całkowicie skrytą za zasłoną ciemnych włosów, sięgających wody i falujących w nurcie. Rytmicznymi, upiornie powolnymi ruchami prała, trąc i wygniatając, koszulę lub giezło. Za każdym jej ruchem z giezła wypływały obłoki ciemnoczerwonej krwi. Cały strumień płynął krwią i krwawą pianą.

Reynevan szarpnął głową, obrócił się. Ale obok nie było Samsona. Choć czuł jego obecność, choć przysiągłby, że słyszał jego szept, Samsona obok nie było. Był wiatr, gwałtowny, zły wiatr, który zatargał zieleniejącymi gałązkami wierzb, zmarszczył i rozbłyskotliwił powierzchnię wody. Reynevan zmrużył oczy. Gdy je otwarł, Praczki już nie było. Była biała połać odartego z kory wierzbowego pnia.

Ale nurt wciąż był ciemny od krwi.

* * *

Po południu wjechali na suchszy teren, między płaskie pagórki. A potem zobaczyli pojedyncze, wyższe wzgórze. Jasne.

Białe wręcz. Bielejące w blasku słońca bielą iście śnieżną.

Ze szczytu wzgórza wypiętrzała się w niebo wieża kościoła.

– Clarus Mons - wyjaśnił krótko Jakub Nadobny z Rogowa. – Jasna Góra. Klasztor pauliński pod Częstochową.