Выбрать главу

– A ty? – spytał zimno Reynevan. – Co z tobą? W co będziesz całować nowego pana, by wkupić się w łaski? Czy wolisz raczej targować się jednak ze Ślązakami o Niemczę, by dostać najlepszą cenę? I zaciągnąć się na polski żołd? To zamierzasz?

– Nie, nie to – zaprzeczył spokojnie Biedrzych ze Strażnicy. – Coś innego. Nie uznaję ugody z Zygmuntem i kompaktatów praskich, zamierzam zebrać oddział i pociągnąć do Czech. Na pomoc Prokopowi i Sierotkom. Jeszcze nie pora rezygnować i oddawać trony. Nie bez walki. Co na to powiesz?

– Jadę z tobą.

– A twoje oczy? Wyglądają…

– Wiem, jak wyglądają. Poradzę sobie. Jadę z tobą choćby dziś. Kogo zostawisz na Niemczy? Piotra Polaka?

– Piotra – skrzywił się director – rok temu pojmali wrocławianie. Trzymają go w turmie i kłócą się o okup. Niemczę powierzę komuś innemu. Nowemu sojusznikowi. O, o wilku mowa…

Skrzypnęły drzwi, do izby, schylając potężną postać pod ościeżnicą, wszedł rycerz o mocno zarysowanej szczęce i barach szerokich jak wrota katedry. Reynevan westchnął.

– Znacie się, prawda? – spytał Biedrzych. – Rycerz Hayn von Czirne, pan na zamczysku Nimmersatt. Niegdyś w służbie Wrocławia, od niedawna sojusznik Taboru. Dołączył do nas po zwycięstwie pod Domażlicami. Gdy mocno byliśmy górą.

Reynevan ułowił w głosie kaznodziei leciutki ton drwiny. Jeśli Hayn von Czirne też ułowił, to nie dał po sobie poznać.

– Pan Reinmar z Bielawy – powiedział. – No, no. Kto by przypuścił, że żywego obaczę.

– Właśnie. Kto?

– Zostawię załogę w Wierzbnie i na zamku otmuchowskim – podsumował Biedrzych, klaszcząc na pachołków, by przynieśli wina. – A pana Hayna na Niemczy. No, chyba żeby pan Hayn zapragnął jednak jechać z nami na bój do Czech…

– Pięknie dziękuję. – Raubritter poprawił miecz, usiadł. – Ale to wasz, czeski bój. Ja tu wolę zostać.

* * *

Stary mnich kronikarz z żagańskiego klasztoru augustianów odpędził natrętną muchę, zamoczył pióro w inkauście. Obejrzał je pod światło, nim zaczął pisać.

Zdarzyło się to w Roku Pańskim 1434, w niedzielę, in crastino Cantianorum, ipso die XXX mensis Maii. Słońce było wonczas in signo Geminorum et luna in gauda sive fine Piscium.

Gdy uszli byli z Nowego Miasta praskiego Thaborites et Orphanos, ruszyli w ślad za nimi panowie katoliccy i ci z kalikstynów, co ugody z cesarzem Zygmuntem chcieli. I dognali ich między Kurzymiem a Czeskim Brodem, a byli tam nobiles barones et domini Menhart z Hradca, Dziwisz Borzek z Miletinka, Alesz Vrzesztiovsky ze Szternberka, Wilem Kostka z Postupic, Jan i Burian z Gutsztejna, Przybik z Klenowe i Zmrzlik ze Svojszyna, a z nimi katolicki pan Jan Szvihovsky, landfryd pilzneński, kontyngent z Mielnika, jako też rycerze, panosze, clientes i czeladź Oldrzycha z Rożmberka. Do kupy było ich trzynaście tysięcy zbrojnych, z czego ciężkiej jazdy półtora tysiąca koni. I ustawili się podle wsi Hrziby.

Po przeciwnej stronie, u wsi Lipany, na stoku Lipskiej Góry czekał uszykowany huf taborsko-sierocy, pieszych dziesięć tysięcy i siedem setek konnych, skrytych we wagenburgu ze czterystu ośmdziesięciu wozów zbudowanym, lufami czterdziestu hufnic chronionym. A byli tam Prokop zwany Gołym, capitaneus et director secte Thaborensium, i kaznodzieja Prokupek dictus Parvus. A takoż wodzowie: Jan Czapek z San, capitaneus secte Orphanorum, Ondrzej Kerzsky, capitaneus de Thabor, Jira z Rzeczycy, Zygmunt z Vranova, Jan Kolda de Zampach, Rohacz z Dube i inni capitanei cum aliis ipsorum complicibus.

Zrazu jednać się umyślili i pokojowo rzecz zakończyć, wszelako zbyt wiele było między niemi nienawiści i krwi. Przybyłego ze Śląska Biedrzycha ze Strażnicy, któren do ugody nawoływał, zelżono i omal nie zabito, musiał z pola ze swymi ludźmi ustąpić i precz iść. A oni z hufnic, taraśnic i innych pixides palić do siebie jęli, aż się huk wielki uczynił i dym całe pole zasnuł. A zasię uderzyli w ten dym żelaźni rożmberscy panowie, lecz ich odparto, a oni tył podali. Krzyk wielki się wonczas podniósł wśród Taboru i Sierotek, że oto ucieka wróg, że trza gonić go i dobić. Rozwarli wagenburg i runęli kupą w pole.

I to był ich koniec. I ich zagłada.

* * *

– Staać! Staaaaać! – ryczał Jan Czapek z San. – To podstęp! Zewrzeć wozy! Nie wychodzić z hradby!

Jego głos ginął w bitewnej wrzawie i huku wystrzałów, strzelcy z wozów taboryckiego wagenburga bezustannie palili do wycofującego się rycerstwa. A taboryci i Sierotki wypadli w pole, rycząc, wywijając cepami i halabardami.

– Hyr na niiiich!

I wtedy posypały się na nich pociski. Grad kul, siekańców i bełtów. Pozycję kalikstynów okutał dym. A z dymu runęła pancerna jazda. Na pozbawioną osłony wozów, rozproszoną po polu piechotę.

Kto mógł, uciekał, kto miał szczęście uciec przed mieczarni rycerstwa, ten dopadł wozów, gdzie zachrypnięci od wykrzykiwanych rozkazów hejtmani usiłowali zewrzeć szyk i formować obronę. I na to było jednak za późno. Zawrócili pozorujący ucieczkę rożmberscy, wbili się pomiędzy rozstawione wozy, wdarli do wagenburga, nadziewając obrońców na kopie i zmiatając ich w pędzie.

Ondrzej Kerzsky ze swoją konnicą rzucił się na nich. Skłuto ich kopiami i zmieciono, lekkozbrojni taboryci nie byli w stanie powstrzymać zakutej w żelazo jazdy. Skoczył na pomoc Jan Czapek, wymachujący mieczem i zwołujący piechotę. Skoczył i Reynevan. Widział przed sobą wyszczerzone końskie pyski, napierśniki i salady, widział las nastawionych kopii, pewien był, że idzie na śmierć. Jeźdźca obok kopia przebiła na wylot i wyrwała z kulbaki, nim kopijnik zdołał puścić drzewce, Reynevan dojechał go i rąbnął mieczem, raz, drugi raz, spod rozwalonego naramiennika bryzgnęła krew. Drugi jeździec uderzył go koniem, ciął szeroko, Reynevan ocalił życie, kuląc się za końską szyją. Rożmberczyk nie zdołał ciąć drugi raz, taboryccy piechurzy zaczepili go hakami gizarm i zwlekli z kulbaki. Naskoczył trzeci, z toporem, widząc, że nie ma z nim szans, Reynevan wrzasnął, szarpnął wodze, kolnął konia ostrogami. Koń stanął dęba, zamłócił przednimi nogami, podkowy spadły na nabiodrek i szorcę, zgniotły blachy, rożmberczyk zakrzyczał, spadł na ziemię. Dokoła szalała dzika rąbanina, pod kopytami koni zgrzytały blachy i chrupały kości.

Na oczach Reynevana rożmberscy pancerni zarzucili na wozy wagenburga łańcuchy z hakami, obrócili konie, targnęli. Wozy przewróciły się, przygniatając strzelców i kuszników. W wyłom wwaliła się kalikstyńska jazda, konni rzeką wtargnęli się do wewnątrz, kłując, rąbiąc i tratując. Rozerwany wagenburg nagle zamienił się w pułapkę bez wyjścia.

– To koniec! – krzyknął Jan Czapek z San, rąbiąc mieczem na lewo i prawo. – Klęska! Już po nas! Ratuj się, kto może! Reynevan! Do mnie!

– Do mnie! – darł się Ondrzej Kerzsky. – Do mnie, bratrzy! Ratuj się, kto może!

Reynevan obrócił konia. Wahał się tylko moment, krótki moment, moment decydujący o życiu lub śmierci. Zobaczył, jak pancerna jazda pokotem kładzie slańskich cepników i oszczepników z Kutnej Hory, jak pod miecz idą Sierotki z Czeskiego Brodu. Jak wali się z siodła Zygmunt z Vranova. Jak pada skłuty kopiami i posieczony mieczami walczący na wozie Prokop Goły. Jak upuszcza monstrancję i pada ugodzony śmiertelnie Prokupek. Jak bitwa zmienia się w rzeź.

I ogarnął go strach. Potworny, skręcający kiszki strach.

Przylgnął do grzywy konia i pomknął za Czapkiem. W przerwę między wozami, pod gradem kul i bełtów. W dół, w dół, wąwozem, stokiem góry. Byle dalej.

Byle dalej od Lipan.

* * *

– Do Kolina! – krzyknął Jan Czapek. – Do Kolina! Byle konie wytrzymały! Reynevan! Co ty tam robisz, do czarta?

Reynevan zeskoczył z kulbaki. Upadł na kolana. Opuścił czoło do samej ziemi. I rozszlochał się.

– Sens życia… – łkał, krztusząc się. – Ideały… Lux perpetua… A uciekam z bitwy… Jak tchórz… Nawet polec… Nawet polec jak należy nie umiałem!

Czapek otarł twarz z sadzy, potu i krwi. Pokręcił głową, splunął.

– To jeszcze nie koniec! – zawołał. – Jeszcze im pokażemy! A co? Mieliśmy dać się zabić? Jak głupi? Dziś umykamy, by jutro móc bić się znowu! Wstawaj, Ślązaku, wstawaj! Widzisz? To już koliński trakt! Jedziemy do Kolina, tam nas nie dostaną! Wstawaj i na koń! Słyszysz?

– Jedź sam.

– Co?

– Jedź sam. Ja w Kolinie nie mam czego szukać.

Ciepły majowy deszcz padał i szumiał na liściach.

Tak, tak, szlachetni rycerze, tak, bogobojni mnisi, wierzajcie mi, mości panowie kupcy, srogi był lipański conflictus, zajadły był bój na stokach Lipskiej Góry.