Bito się na śmierć aż do późnego wieczora. Do późnego wieczora, do ciemności niemal samych ginęli bracia z Taboru i Sierotki. Jednych pobito w polu, innych w wagenburgu, innych w ucieczce. Łącznie padło, mówią, blisko dwa tysiące Bożych bojowników, wśród nich i Prokop Goły, Wielkim zwany. Wielu braci w niewolę wzięto. Co ważniejszych życiem darowano. Ale więcej niż siedem setek wziętych w niewolę zagnali rożmberscy do stodół pod Czeskim Brodem i tam żywcem ich spalili.
I był to wielki triumf kalikstynów i katolików. I koniec taborycko-sierocych wojsk polnych.
Nazajutrz zaś po Lipanach, ostatniego dnia maja roku 1434, w Gródku, w drodze do Halicza, gdzie miał odebrać hołd od nowego wojewody mołdawskiego Stefana, w ośmdziesiątym piątym roku życia umarł na rękach duchownych i świeckich Władysław Jagiełło, król Polski. Tegoż roku, w dniu Jakuba apostoła, wstąpił na wawelski tron syn Jagiełły, Władysław Jagiellończyk, dziesięć wiosen sobie liczący.
Była rewolta na Litwie, przeciw unii z Polską i wszystkiemu, co polskie, zbrojnie wystąpił wichrzyciel Świdrygiełło, stryj nowego króla, popierany przez Zakon Inflancki, Rusinów i Zygmunta Korybutowicza, niedoszłego władcę Czech i Górnego Śląska. W roku 1435, w dniu świętemu Idziemu poświęconym, w dies Jovis, dni czternaście przed equinoctium autumnale poległ Korybutowicz w walce z Polakami. W bitwie stoczonej pod Wiłkomierzem nad rzeką Świętą.
Urodzajnym rokiem był rok 1435. Może pamiętacie? Wszak roków zaledwie pięć mija. Żęto w niektórych miejscach już przed Piotrem i Pawłem, a po Piotrze i Pawle było już po żniwach wszędzie. Winorośl w winnicach odkwitła przed świętym Witem, a krótko po świętym Wicie już były grona duże jak groch, a miejscami jak kozie bobki. Wielce gorące było lato tego roku, tak skwarne, że ludzie mdleli na polach.
Tegoż roku jesienią objawiła się na niebiesiech kometa jasna z żagwiastym chwostem na zachód obróconym. Orzekli astrologowie, że zły to znak. I rację mieli. Wybuchł mało co potem wielki mór na Śląsku, w Czechach, w Saksonii i w innych ziemiach, dużo ludzi odeń pomarło. W Dreźnie, mówią, za jeden dzień więcej niż stu umarłych grzebiono. Wielu znacznych ludzi umarło, wielu. A we Wrocławiu umarł kanonik Gwisdendorff. I bardzo dobrze, że umarł, bo skurwiel był, że hej, oret pro anima sua, quis vult. Szkoda, że takich jak on więcej nie umarło, żyłoby się na Śląsku lepiej.
W roku 1436, dwa lata po masakrze Taboru i Sierotek pod Lipanami, w dzień przed Bartłomiejem wjechał do Złotej Pragi Zygmunt Luksemburski, dei gratia Romanorum imperator, Ungarie, Boemie, Dalmacie et Croacie rex. Liczni witali go wiwatami i krzykami radości, ze łzami szczęścia w oczach wiedli na Hrad. Ale byli i tacy, co monarchą Luksemburczyka nie uznali, uzurpatorem, ryżym szelmą i królem babilońskim okrzyknęli, a co poniektórzy wręcz wojnę z nim rozpoczęli. Kaznodzieja Ambroż, Biedrzych ze Strażnicy, Jan Kolda z Żampachu, a nade wszystko sławny hejtman Jan Rohacz z Dube. Ten ostatni tak się dał we znaki, że go wnet na jego twierdzy Sion cesarskie wojsko obiegło. Twierdza padła, a wziętych w niewolę Rohacza, Wyszka Raczyńskiego i towarzyszów powieziono do stolicy. Tam wszyscy z rozkazu cesarza Zygmunta okrutnie byli męczeni i długo katowani, a na koniec na wielkiej szubienicy powieszeni. Stało się to w poniedziałek, nazajutrz po dniu Nativitatis beate Marie virginis Anno Domini 1437.
I był długi płacz u ludu. Płakali ludzie, ilekroć o tym jaka wzmianka była.
Rozdział dwudziesty trzeci
w którym wszystkiemu przychodzi koniec.
– Od smutku słabnie me oko – użalił się smutnym cytatem Jan Bezdiechovsky z Bezdiechova, najstarszy, najbardziej doświadczony i najbardziej szanowany spośród praskich czarnoksiężników kongregacji apteki „Pod Archaniołem”.
– Słabnie oko, siła i wnętrzności – dodał, nalewając z karafy do kubków. – Zgryzota trawi me życie, a wzdychanie moje lata. Siłę moją zachwiał ucisk i kości moje osłabły. Innymi słowy, Reinmarze, starość, żeby ją zaraza, nie radość. Ale dość o mnie, dość. Opowiadaj, co z tobą. Podobno twoja panna… Prawda to?
– Prawda.
– A nasz przyjaciel Samson…
– Też prawda.
– Żal, żal – reverendissimus doctor uniósł kubek, pociągnął tęgi łyk. – Wielki żal. A ty pod Lipanami, mówią, byłeś… Ludzi tam podobno żywcem w stodołach palono, setki ludzi. Horror, horror. I co teraz, rzeknij? Czemu ninie być?
– To koniec pewnej epoki. Przełom. W Czechach wrze jak w garnku…
– A szumowiny wypływają – odgadł Bezdiechovsky. – Jak zwykle na sam wierzch. A ty? Będziesz dalej walczył?
– Nie. Poniosłem klęskę. We wszystkim. Mam dość.
– Ciekawych czasów przyszło dożyć – westchnął starzec. – Ciekawych. I śmiesznych, i strasznych… Na szczęście niedługo już tego życia…
– Co też wy, mistrzu…
– Niedługo, niedługo. Jedyne, co mnie jeszcze przy życiu trzyma, to wyskok. Wyskokowe napitki.
– Wyskok winny – Bezdiechovsky uniósł kubek – to istny aether, który usuwa z organizmu substancje nieczyste, zgęstłej zaś, skrzepłej i gnuśnej krwi przywraca płynność i żywość. W gorzałce, jak w kwintesencji, zawiera się ekstrakt najwyższej harmonii. Wódka działa tak, jak się nazywa: to woda życia, aqua vitae, płyn życiodajny, który może przedłużyć nasze dni, ba, może nawet śmierć odstraszyć i zgon opóźnić… Ach, co tu gadać! Wypijmy!
– Mistrzu.
– Słucham cię, synu.
– Nie zabawię w Pradze długo, wracam na Śląsk. Mam tam… rachunki do wyrównania. Odwiedziłem was, bo… Mam prośbę. Na tyle nietypową, że nie śmiem z nią ani do Telesmy, ani do Edlingera Brehma… Mogę tylko do was. W nadziei, że zechcecie zrozumieć…
– Wal śmiało. Czego ci potrzeba?
– Trucizny.
– Mam wszystko, o co prosiłeś, mistrzu Janie – bibliotekarz Szczepan z Drahotusz spojrzał na Bezdiechovskiego i Reynevana podejrzliwie, zwalił na stół naręcze ksiąg. – Turba philosophorum, czyli przełożona Mushaf al-gama’a. Sirr al-asrar, Secretum secretorum, w oryginale, jeśli będziecie mieli trudności z arabskim, poproście o pomoc Teggendorfa. Epistola de dosibus tyriacalibus Arnolda Villanovy. I biały kruk: Questiones de tyriaca Guglielma de Corvi. Ciekawość, do czego wam te dwa ostatnie dzieła? Zamierzacie kogoś otruć czy co?
– Oto – Jan Bezdiechovsky z Bezdiechova uniósł flakon z opalizującym zielonkawym płynem – twoja trucizna, Reinmarze.
Reynevan milczał, pobladły. Bezdiechovsky odstawił flakon, podrapał się w posiniały nos.
– Twój obiekt, jak twierdzisz – zaczął – stale przyjmuje płynne złoto, aurum potabile. Tym samym jest absolutnie odporny na wszystkie znane toksyny i trucizny w swej podstawowej formie. Konieczne jest więc zastosowanie compositum, wielostopniowej trucizny kombinowanej.
– Samo aurum potabile nie reaguje z niczym. Wszelakoż założyć należy, że przyjmujący aurum dawkują sobie także inne specyfiki, a to celem zachowania organicznego balansu, równowagi somatycznej i supresji skutków ubocznych. Takimi specyfikami bywają confectiones magnae, confectiones opiatae, niektóre panacea, jak na przykład Hiera, i niektóre athanasia, jak Theriak.
– Nasze compositum, alchemiczne magisterium Edlingera Brehma, ma za menstruum bezsmakową aqua fortis. Wykorzystane simplicia, jeśli cię to zainteresuje, to między innymi zimowit, colchicum autumnale, i wilcze łyko, daphne mezereum. Nic szczególnego i nowego, zimowitem, jak zgadnąć z łacińskiej nazwy, truła już w Kolchidzie Medea. Tym, co w naszym kompozycie jest najbardziej odkrywcze… i najbardziej zabójcze… jest bufotenina. Przetworzony magicznie wyciąg z aktywnych substancji zawartych w wydzielinie gruczołów ropuchy.
Bezdiechovsky sięgnął po karafę, nalał sobie.
– Gdy zaaplikujesz mu truciznę, obiekt po jakimś czasie będzie miał objawy towarzyszące negatywnej reakcji na aurum potabile. Jak zwykle zażyje wówczas panaceum. Z panaceum zareaguje zimowit, powodując biegunkę. Środek przeciw biegunce zareaguje z mezereum, multiplifikując objawy i bardzo podnosząc temperaturę ciała. Obiekt zażyje wówczas Hierę lub Theriak, a z wytworzonym przez to wszystko odczynem gwałtownie zareaguje bufotenina.
– Śmierć nastąpi szybko? Bezboleśnie?
– Wprost przeciwnie.
– To dobrze. Wielkie dzięki, mistrzu.
– Nie dziękuj. – Reverendissimus doctor golnął sobie z kubka. – Jedź i otruj skurwysyna.