Ludzie aż przystawali, odwracali się, gapili z otwartymi z podziwu gębami, szeptali, pokazywali palcami. Było co pokazywać, było co podziwiać. Zdawało się, legenda, baśń i rycerski epos ożyły i zawitały do Wrocławia, na ludną ulicę Zamkową. Środkiem ulicy, w szpalerze rozstępujących się wrocławian, stąpał oto tanecznie przepiękny skarogniady ogier, odziany w śnieżnobiały kropierz i udekorowany wokół szyi girlandą z kwiatów. Na ogierze siedział młody rycerz w czarno-srebrnym wamsie i aksamitnym berecie z piórami. Rycerz wiózł przed sobą na łęku śliczną jak obrazek pannę w białej cotehardie i kwietnym wieńcu na jasnych włosach, bujnych i rozpuszczonych jak u leśnej nimfy. Panna obejmowała rycerza i darzyła go namiętnym i pełnym miłości spojrzeniem, a co jakiś czas nie mniej namiętnym pocałunkiem. Koń stąpał, rytmicznie stukając podkowami, ludzie gapili się w zachwycie. Zdawało się, oto zjechał do Wrocławia ktoś wprost ze strof romansu, ze słów pieśni trubadura, z opowieści barda. Oto, szeptali wrocławianie, spójrzcie, Lohengrin wiezie Elzę z Brabantu, Erek trzyma na łęku Enidę, oto Alkasyn w objęciach swej Nikoletty, oto Floris i Blanchefleur. Oto, patrzcie, Yvain i Pani na Źródlech, oto Garet i Lionessa, oto Walter i Hildegunda, oto sam Parsifal ze swą Condwiramurs.
– Gapią się – Parsifal von Rachenau oderwał usta od ust narzeczonej. – Gapią się na nas bez przerwy…
– Niech się gapią – Ofka von Baruth, wkrótce von Rachenau, poprawiła pozycję na łęku, spojrzała z miłością w oczy narzeczonego. – A ty przyrzekłeś.
Fakt, Parsifal von Rachenau przyrzekł. Obu ojców, Tristrama von Rachenaua i Henryka Barutha, narzeczeni po oficjalnej zaręczynowej ceremonii pozostawili więc piwu i winu, matki zaś, Hrozwitę von Baruth i Berchtę Rachenau, marzeniom o wnukach. A narzeczony Parsifal spełnił obietnicę daną narzeczonej. Że romantycznie przewiezie ją przez cały Wrocław. Od rynku do katedry i z powrotem. Na łęku. Na skarogniadym kastelanie, podarunku od Dzierżki de Wirsing.
Wrocławianie gapili się. Podkowy zahukały o deski i dyle, narzeczeni wjechali na Most Piaskowy. Przechodnie rozstępowali się przed nimi. Ofka nagle westchnęła głośno, wpiła paznokcie w bark Parsifala.
– Co się stało? Ofka?
– Widziałam… – Ofka przełknęła ślinę. – Zdawało mi się, że widziałam… Znajomą…
– Znajomą? Kogo? Może zawrócić?
Ofka znowu przełknęła, przecząco pokręciła głową, rumieniąc się mimowolnie. Lepiej nie, pomyślała. Lepiej nie wracać do dawnych spraw, lepiej wykreślić je, wyrzucić z pamięci. Tamto popołudnie na szczycie Raduni. Lepiej, by ukochany nie wiedział, że to za sprawą białej magii, że to magia ich połączyła, że to czary pokonały przeszkody i sprawiły, że są razem, dziś i na zawsze, bo co Bóg złączy, tego nie rozłączyć.
Ciekawe, pomyślała nagle, czy i im się udało, czy dla nich magia była równie przychylna. Dla Elenczy… I dla Elektry. Elektry, twarz której przed momentem widziałam w tłumie.
– Ledwo się znałyśmy – wyjaśniła, siląc się na obojętność. – Nazywała się Elektra.
– Dziwię się rodzicom – rzekł Parsifal – nadającym dzieciom takie imiona. Nazwiesz to przesądem, ale ja bałbym się, że imię może okazać się prorocze i wpłynąć na los potomka.
– To znaczy?
– Elektra była córką Agamemnona, króla Myken. Uwielbiała ojca; gdy go zamordowano, oszalała z nienawiści i pragnienia zemsty. Zemściła się, ale popadła w obłęd. Nie nadałbym córce takiego imienia.
– Ja też nie. – Ofka przytuliła się do narzeczonego. – Naszą córkę ochrzcimy Beatą.
Dzwon u Panny Marii na Piasku obwieścił sekstę. Reynevan przepychał się przez ciżbę, hołubiąc i chroniąc ukryty za pazuchą flakon z kompozytową trucizną. Był zdecydowany. Wypatrywał okazji. Od dawna wypatrywał okazji.
Ochraniany przez Kuczerę von Hunta i jego ludzi Pomurnik kroczył środkiem Mostu Piaskowego, uniesioną dłonią pozdrawiając cisnących się ku niemu wrocławian. Jego kaftan zdobił gruby złoty łańcuch, symbol władzy. Pomurnik miał władzę. Biskup Konrad scedował nań świeckie namiestnictwo całego Śląska, mianował Oberlandeshauptmannem, zarządcą, starostą i jedynowładcą Wrocławia, wywyższając go ponad miejską radę i ławę. Tak to Birkart Grellenort stał się najpotężniejszym po biskupie człowiekiem na Śląsku. Stał się nim przy powszechnej aprobacie i ku ogólnej radości. Trwała wszak zacięta wojna z husytami, wciąż były w husyckim ręku Niemcza i Otmuchów, wciąż grasowały na Śląsku bandy husyckich maruderów i sprzymierzonych z nimi rycerzy rabusiów. Lud chciał władzy zdecydowanej i silnej, skupionej w jednym silnym ręku. Potrzebny był mąż opatrznościowy, wódz i obrońca. Wrocławianie wierzyli w swego obrońcę, wierzyli, że uchroni ich, obroni, podniesie z ruin, wzbogaci i uszczęśliwi. Wierzyli i patrzyli weń jak w tęczę i w ikonę.
– Zbawco!
– Ucieczko nasza!
– Dobroczyńco!
Pod nogi Pomurnika sypały się kwiaty. Matki wyciągały ku niemu dzieci, by raczył pobłogosławić. Czeladnicy cechowi klękali. Biedota rzucała się do nóg, skąd była szybko i skutecznie wykopywana przez ludzi von Hunta.
– Pod twoją obronę!
– Bądź nam ratunkiem!
– Wodzu, prowadź!
Za Pomurnikiem dreptał ojciec Felicjan Gwisdek, obecnie von Gwisdendorff, za wierność i zasługi podniesiony przez biskupa na prebendę i urząd kanonika w kolegiacie Świętego Krzyża. Ojciec Felicjan uśmiechał się do tłumu, błogosławił i marzył. O tym, że wkrótce to on będzie szedł przodem, a Pomurnik z tyłu. Kuczera von Hunt też się uśmiechał, zaciskając zęby, odtrącał natrętów.
– Wszystko rozpatrzymy – obiecywał z uśmiechem Pomurnik, odpychając wyciągane ku niemu petycje i prośby. – Wszystko drobiazgowo rozpatrzymy… Winnych ukarzemy! Zapanuje prawo! I sprawiedliwość!
– Won – syczał do petentów Kuczera. – Won, bo kopnę…
– Nastanie złoty wiek dla Wrocławia… – Pomurnik pogładził po główce kolejną dziewczynkę z bukiecikiem. – Złoty wiek! Po zwycięstwie nad wrogami!
– Ale walka jeszcze nie skończona! – obwieszczał głośno. – Jeszcze gad nie dobity! Musicie być gotowi do ofiar i wyrzeczeń…
Urwał, widząc stojącą tuż przed nim jasnowłosą dziewczynę. Jej twarz kogoś Pomurnikowi przypominała. Niepokojąco przypominała. Jej twarz, pomyślał, jest starsza od niej samej.
Wyciągnął rękę do błogosławieństwa. Coś kazało mu ją cofnąć.
– Czy ja cię znam?
– Jestem Sybilla z Bielawy – powiedziała dźwięcznie dziewczyna. – Córka Piotra, zwanego Peterlinem. Giń, morderco.
To stało się szybko. Tak szybko, że Kuczera von Hunt spóźnił się z reakcją. Nie zdążył ani odepchnąć Pomurnika, ani obezwładnić dziewczyny. Ta zaś wydobyła spod opończy krótki praski „zdradny” samopał i z odległości pół kroku wypaliła Pomurnikowi prosto w pierś.
Wszystko okutał gęsty dym, w którym dziewczyna znikła jak duch. Jak zjawa. Jak mara senna.
Tłum rozstąpił się z krzykiem, rozbiegł, rozproszył. Pozwalając Reynevanowi widzieć.
Widział, jak postrzelony Pomurnik zatoczył się, ale nie upadł. Jak spojrzał na okopconą i zakrwawioną pierś, na wbite kulą w ciało ogniwa złotego łańcucha. Jak zaśmiał się dziko.
– Łapcie ją… – stęknął, łapiąc oddech. – Chwytajcie… Skórę z suki pasami zedrę…
– Ranniście!
– To nic… Nic mi nie jest… Trzeba trochę więcej, by mi zaszkodzić… Zwykła kula to za ma…
Urwał, zakrztusił się, oczy wyszły mu z orbit. Z gwałtownym kaszlem buchnęła mu z ust czarna posoka. Wrzasnął, zakrzyczał, zakrakał. Zrozumiał. Zrozumiał to też Kuczera. Zrozumiał skulony na ziemi kanonik Felicjan. Zrozumiał patrzący Reynevan.
To nie była zwykła kula.
Pomurnik zakrzyczał. I zaskrzeczał, a nim skrzek przebrzmiał, na oczach wszystkich zmienił się w czarnego ptaka. Ptak ciężko zatrzepał skrzydłami, wzbił się, pofrunął, siejąc kroplami krwi, nad Odrę, w stronę Ostrowu Tumskiego. Nie uleciał daleko. Wszyscy widzieli, jak nad rzeką ptak wśród makabrycznego wizgu i skrzeku przemienił się w wielkiego, niekształtnego, tryskającego krwią ptakostwora, wierzgającego nogami i machającego skrzydłami. Metamorfoza dokonywała się na oczach wszystkich, w szare wody Odry potwór upadł już w postaci człowieka. Konającego człowieka ze złotym łańcuchem na piersi.
Woda zamknęła się nad trupem. Została krwawa, rozwłóczana nurtem piana.
Trup Pomurnika zatrzymał się na izbicy Długiego Mostu, wczepiony w naniesione gałęzie. Unosił się na wodzie, twarzą w dół, kołysany nurtem, dobrą godzinę. Wreszcie spłynął, woda poniosła go wzdłuż młynów, na piaszczyste łachy, gdzie kilkakroć osiadał na płyciznach. Potem porwał go silniejszy prąd, posyłając znów pod lewy brzeg, na Garbary, w śmierdzące ścieki warsztatów skórniczych. Kręcąc się w wirach, dopłynął do Jazu Sokolnickiego, woda przeniosła go przez tamę.