Выбрать главу

– Ja na nich nasmarkam – wymruczała mu postać wprost do ucha miękkim kobiecym altem. – A ty uciekaj…

Pachołcy ratuszowi i ludzie von Hunta zdarli kobietę z Reynevana, szarpiąc nią, targając i potrząsając jak kukiełką. Kobieta obwisła nagle w ich rękach, przewróciła oczami. Rozkaszlała się spazmatycznie, zakrztusiła, zarzęziła. I nagle charknęła, plunęła i smarknęła. Bardzo obficie i nad wyraz rozbryzgliwie. Krew i śluzowate gluty gęsto upstrzyły twarze i odzienie otaczających.

– Maryjo Przenajświętsza! – zawył ktoś z ciżby. – To zaraza! Mór! Mór!

Powtarzać nie było potrzeby. Wszyscy wiedzieli, czym jest mors nigra, Czarna Śmierć, wszyscy wiedzieli, jak należy się przed Czarną Śmiercią bronić. Zasada była prosta, reguła jedna, brzmiała: fuge, uciekaj. Wszyscy – przekupnie, przechodnie, pachołkowie, biskupi zbrojni, Nos, von Hunt – rzucili się do panicznej ucieczki, przewracając i tratując wzajem. Plac Solny opustoszał w jednej sekundzie.

Został tylko Reynevan. Medyk. Klęczący nad zarażoną. Usiłujący rozewrzeć jej usta, ulżyć, usunąć blokujące gardło śluz i skrzepy. Na to nie ma żadnego zaklęcia, myślał gorączkowo i chaotycznie. Żadnego zaklęcia, żadnego czaru, żadnego amuletu. Żadna magia nie leczy, żadna nie zabezpiecza przed zarażeniem płucną formą dżumy… Bo to przecież forma płucna, wątpliwości nie ma, objawy są klasyczne, chociaż… Ona nie ma gorączki… Ma chłodne czoło… I ciało… Piersi… Jak to możliwe? Coś tu jest nie tak…

Kobieta o pospolitej twarzy odepchnęła jego ręce.

– Zamiast mnie obmacywać – wyrzekła spokojnie i wyraźnie – uciekajże, nieszczęsny głupku. Szybko. Zanim się połapią, że to była iluzja.

Nie kazał sobie dwa razy powtarzać.

* * *

Gdyby zdecydował się zmykać z Wrocławia jak stał, na piechotę, w jednym cienkim kabacie na grzbiecie, udałoby mu się. W mieście trwał popłoch i zamęt, ucieczka miała całkiem spore szanse na to, by się powieść. Ale Reynevanowi żal było dobytku i otrzymanego w prezencie od Dzierżki de Wirsing gniadoszka inochodźca. Okazał się niezdolny do tego, by bez mrugnięcia okiem i najmniejszego żalu porzucić dobra materialne. Krótko mówiąc, zgubił go materializm. Jak wielu przed nim.

Capnęli go w stajni. Opadli w momencie, gdy kulbaczył konia. O oporze nie mogło być mowy. Było ich zbyt wielu, z równym powodzeniem można by próbować walki ze sturękim Briareusem. W łatwym do przewidzenia finale Reynevan miał worek na głowie i więzy na rękach i nogach. Potem podniesiono go i niby pakunek wrzucono na wóz. I przywalono czymś miękkim a ciężkim, zapewne szmatami.

Strzelił bat, skrzypnęły osie, wóz podskoczył i poturlał się po wymoszczonej okrąglakami ulicy. Przywalony stertą szmat Reynevan klął i pluł sobie w brodę.

Zaczynała się podróż w nieznane.

Rozdział trzeci

w którym potwierdza się porzekadło i wychodzi na to, że świat jest jednak mały – Reynevan co i rusz natyka się bowiem na znajomych.

Wóz, którym go wieziono, podskakiwał i kołysał się na wybojach, trzeszcząc przy tym tak, jakby za chwilę miał się rozlecieć. Reynevan, który z początku przygniatającą go i ledwo pozwalającą oddychać stertę gałganów i kłujących rogoży odbierał jako torturę i sprawców sążniście przeklinał, szybko zmienił pogląd. Unieruchomiony pod stertą, nie obijał się o burty pędzącego szaleńczo wehikułu, czuł zaś i słyszał dudnienie innych przedmiotów, zapewne beczułek i drabin, które bezładnie latały po całym wnętrzu, przetaczając się nad nim raz po raz. Jazda była jednak taka, że nawet w kokonie szmat szczękały i dzwoniły na wybojach zęby.

Ile trwała ta dzika gonitwa, trudno było ocenić. W każdym razie długo.

* * *

Wyciągnięto go spod szmat, bezceremonialnie zrzucono z wozu na ziemię. Czy raczej w błoto, bo odzież momentalnie zaczęła przemakać. Natychmiast niemal i równie bezceremonialnie poderwano go, szarpnięciem zdarto z głowy worek. Pchnięty uderzył plecami o koło.

Byli w jarze, na uskokach zboczy bielał jeszcze śnieg. W powietrzu pachniało już jednak wiosną.

– Zdrowy jest? – spytał ktoś. – Cały?

– Przecie widać, że cały. Na własnych nogach przecie stoi. Dawajcie grosz, jak się umówilim.

Ludzie, którzy go otaczali, różnili się, pierwszy rzut oka pozwalał podzielić ich na dwie grupy, dwie kategorie nawet. Jedni z miejsca dawali zakwalifikować się jako miejscy złoczyńcy i obrzynacze kieszeni, hultaje z band i gangów, jakich wiele terroryzowało wrocławskie peryferia. To oni właśnie, nie było żadnych wątpliwości, pojmali go w stajni i wywieźli z miasta na wozie. Po to, by teraz przekazać go tym drugim. Też bandytom, ale innej jakby klasy. Najemnikom.

Na dalsze analizy czasu nie stało. Chwycono go, wsadzono na konia, przytroczono przeguby do łęku siodła, dodatkowo skrępowano ramiona dwukrotnie przeciągniętym pod pachami powrozem. Końce powroza ujęło dwóch konnych, jeden po prawej, drugi po lewej. Inni otoczyli ich ciasno. Konie parskały i tupały. Ktoś szturchnął go w plecy czymś twardym.

– Ruszamy – usłyszał. – Tylko bez głupstw. Bo mordę obijemy.

Głos wydał mu się znajomy.

* * *

Omijali miasta i grody, nie dość szerokim jednak łukiem, by uniemożliwić Reynevanowi zorientowanie się w terenie. Który znał na tyle dobrze, by rozpoznać dzwonnicę fary Świętego Floriana w biskupim Wiązowie. Wieziono go więc gościńcem nyskim, od Wrocławia jak strzelił na południe. Nie wyglądało jednak, by Nysa była celem jazdy, względem zaś dalszej trasy możliwości było aż nadto: z Nysy wychodziło w różnych kierunkach pięć traktów, nie licząc tego, którym jechali.

– Dokąd mnie wieziecie?

– Zamknij pysk.

Za Nysą zatrzymali się, by zanocować. A Reynevan rozpoznał znajomego.

* * *

– Paszko? Paszko Rymbaba?

Najemnik, który przyniósł mu chleb i wodę, zamarł. Pochylił się. Odgarnął jasne włosy z czoła i oczu. I otworzył usta.

– Jak mi honor luby – westchnął. – Reinmar? Tyżeś to? Ha! A to i zdała mi się gęba znajomą… Aleś zmienił się, zmienił… Uznać trudno…

– W czyim jestem ręku? Dokąd mnie wieziecie?

– Zakazali gadać. – Paszko Rymbaba wyprostował się, głos mu stwardniał. – Tedy nie pytaj. Jak jest, tak jest.

– Baczę – Reynevan ugryzł chleb – jak jest. Dawniej byłeś rycerzem, ninie widzisz mi się knechtem. Któremu rozkazują i zakazują. I nawet wiem, czemu taka odmiana. I tak dziw, że zostałeś na Śląsku. Mówiono, żeście wszyscy uciekli, Weyrach, Wittram, Tresckow, cała twoja dawna comitiva. Żeście drapaka dali za siódmą górę. Bo się wam paliła śląska ziemia pod nogami.

– Ano – Paszko podrapał się w ciemię, niespokojnie rzucił okiem w stronę ogniska, przy którym inni najemnicy poświęcali jednak całą uwagę wyłącznie gąsiorkowi. – Ano, paliła się tak jakby. Rozbieżała się kompania… Jam też już się sposobił precz odjechać… Ale masz, trafiła się okazja służby u pana Ungeratha. Pan Ungerath bogacz, nikomu ze swoich krzywdy zrobić nie da, nie ma strachu. To i zostałem. A co to mnie na Śląsku źle, albo jak?

– Czego ten bogacz chce ode mnie? Czym mu się naraziłem?

– Zakazali gadać.

– Tylko jedna rzecz – zniżył głos Reynevan. – Jedno słowo. Jedno imię. Muszę wiedzieć, kto mnie we Wrocławiu wydał. Nie o mnie tu zresztą idzie. Pamiętasz tamtą pannę, Paszko? Porwaną na Bodak jako Bibersteinówna? Tą, z którą wtedy uciekłem? Miłuję ją, kocham sercem całym. A od informacji, o którą proszę, zależy jej los. Jej życie. Kto mnie zdradził, Paszko?

– Zakazali gadać. A nawet jakby nie, ja dyć tego nie wiem i tak.

– Ale wie ten, który wami dowodzi. Mam rację?

– Ani chybi – nadął się Rymbaba. – Pan Eberwin von Kranz nie od parady głowa. Musi, że wie.

– Podpytaj go, Paszko. Wywiedz się…

– Nie. Zakazali.

– Paszko. Nie pospieszyłem ci z pomocą, wtedy, pod Lutomią? Już cię gemajni brali na sztychy, pamiętasz? Jak zwierza by skłuli, gdyby nie ja i Samson. Masz dług. Rycerz jesteś czy nie? Nie przystoi rycerzowi o takich długach zapominać.

Paszko Rymbaba myślał długo. I tak intensywnie, że aż się spocił. Wreszcie pojaśniał, otarł brew.

– Zratowałeś mnie wtedy – przyznał, prostując się. – Aleś potem na Bodaku zdradliwie soję w bok dał. A owa twoja umiłowana dziewka w jajca mnie kopła i ze schodów zruciła. Mnie po onym zruceniu głowa długi czas bolała. Tedy my kwita. Nicem ci nie winien.

– Paszko…

– Posiliłeś się? To dawaj ręce. Na powrót związać cię muszę.