Выбрать главу

– Mógłbyś trochę luźniej?

– Nie. Zakazali.

* * *

W dalszą drogę wyruszyli o świtaniu, we mgle, w której Reynevan stracił orientację. Wydawało mu się, że jadą w kierunku na Prudnik, traktem głubczyckim, ale pewności nie miał.

* * *

Na skraju gołej brzeziny czekało na nich trzech jeźdźców. I solidny zamknięty furgon, zaprzężony w czwórkę kosmatych koni. Przeznaczenie furgonu było bardziej niż wyraźne, toteż Reynevan wcale się nie zdziwił, gdy go doń wepchnięto, a drzwiczki zaryglowano. Zmianę powitał nawet z pewnym zadowoleniem. Nadal był więźniem, ale przynajmniej rozwiązano mu ręce.

Łomotnęły kopyta, furgon szarpnął, ruszył z turkotem i skrzypem osi. Wewnątrz światła było tyle, ile wpuszczały małe zakratowane okienka, to znaczy niewiele. Dość jednak, by zdołał ujrzeć leżącego na deskach człowieka, nakrytego derką lub opończą.

– Pochwalone – zagadnął – imię Boże, bracie. Km jesteś?

Leżący nie odpowiedział. Nieprzytomnego jęku, jaki wydał, nie można było uznać za odpowiedź. Reynevan pociągnął nosem, powęszył. Zbliżył się, namacał czoło. Gorące jak piec. Czując, jak jemu samemu robi się dla odmiany zimno ze strachu, ściągnął derkę, sięgnął pod mokrą od potu odzież, nacisnął brzuch, obmacał szyję, pachy i pachwiny. W nikłym świetle wypatrywał śladów krwi, ropy, wysypki. Chory pozwalał na wszystko, leżąc bez ruchu i pojękując.

– Ty masz szczęście i ja mam szczęście – mruknął wreszcie, siadając. – To nie dżuma. I nie ospa. Chyba.

– Adsumus…

– Co? – Reynevan aż podskoczył. – Co powiedziałeś?

– Adsumus… – wybełkotał chory. – Adsumus peccati quidem immanitate detenti… Sed in nomine tuo specialiter congregati…

To tylko modlitwa, upewnił sam siebie Reynevan. Wyłącznie przypadkowa zbieżność…

Pochylił się. Od chorego bił żar gorączki i ostry odór potu. Reynevan położył mu dłonie na skroniach, zaczął wolno wymawiać leczące zaklęcia i inwokacje.

– Veni ad nos… – zajęczał pacjent. – Et esto vobiscum et dignare illabi cordibus nostris… Adsumus… Adsumus…

Reynevan mruczał zaklęcia. Chory odetchnął ze świstem.

– Ex lux perpetua – powiedział zupełnie wyraźnie – luceat eis.

* * *

Furgon turkotał i skrzypiał. Chory gorączkował i bredził.

* * *

Zbudził go chrobot rygla i skrzyp otwieranych drzwiczek, oprzytomnilo zimne świeże powietrze, wraz ze światłem wdzierające się do wnętrza. Zmrużył oczy.

Do furgonu pakowano następnych pasażerów. Trzech. Pierwszy, barczysty wąsacz w rycerskim wamsie, comął się odruchowo na widok leżącego chorego.

– Bez obaw – uspokoił Reynevan. – To nic zakaźnego. Gorączka, nic więcej.

– Włazić do środka! – ponaglił jeden z najemników. – Żywo, żywo! Mam wam pomóc?

Drzwiczki furgonu zatrzasnęły się, znów pogrążając wnętrze w mroku. Światła wystarczyło jednak, by Reynevan nabrał pewności, że zna przynajmniej dwóch z trójki nowych więźniów, bark w bark usadowionych naprzeciw. Że już widział ich twarze.

– Skoro już pobratała nas smutna dola – wyprzedził go ostrożnym i pełnym wahania głosem wąsacz – to niechaj się znamy. Jestem Jan Kuropatwa z Łańcuchowa, miles polonus

– Herbu Szreniawa – zdecydował się dokończyć po polsku Reynevan – jeśli dobrze pamiętam. Spotkaliśmy się w Pradze…

– A niech mnie! – Podejrzliwie zachmurzona i zacięta twarz Polaka rozjaśniła się. – Reynevan, eskulap praski! Pamiętam! Od razu znajomym mi się waść zdałeś… A tośmy wszyscy wpadli, zaraza by to wzięła…

– Adsumus… – zajęczał głośno chory, rolując głową. – Adsum

– Jeśli już o zarazie mowa – odezwał się z niepokojem w głosie drugi z Polaków, wskazując leżącego. – To czy ten tutaj aby…

– Imć Reynevan konsyliarzem jest, Jakubie – pouczył Kuropatwa. – Na choróbskach się zna. Jeśli mówi, że to nie zakaźne, trza mu wierzyć. Pozwólcie, panie Reynevan: ów tu dobry szlachcic to pan Jakub Nadobny z Rogowa herbu Działosza. A ów to…

– My się znamy – przerwał trzeci mężczyzna, z mocno zarysowaną, trochę krzywą jakby szczęką. – Klemens Kochłowski z Wielunia, pamiętacie? Mieliśmy przyjemność. W Toszku to było, jesienią łońskiego roku. O interesach rozprawialiśmy.

Reynevan potwierdził, ale tylko skinieniem głowy. Nie był pewien, czy i jak dalece może wchodzić w szczegóły. Nowi pasażerowie furgonu byli, i owszem, chwilowymi współtowarzyszami niedoli, ale to wcale nie oznaczało, że musieli znać specyfikę i detale prowadzonych przez Kochłowskiego interesów. Polegających na sprzedawaniu husytom koni, broni, prochu i kul.

– Wszystkich trzech razem nas ogarnęli, jednego dnia – rozwiał jego wąpliwości Jan Kuropatwa. – Na krakowskim trakcie, między Bielskiem a Skoczowem. Szliśmy cugiem, wieźliśmy… Domyślacie się, co wieźliśmy. Wszak wiecie, co się tym traktem wozi.

Reynevan wiedział. Wszyscy wiedzieli. Biegnący przez Cieszyn i Bramę Morawską trakt krakowski, szlak łączący Królestwo Polskie z Czeskim był jedną z nielicznych dróg handlowych wymykających się otaczającej husyckie Czechy blokadzie. Szlakiem tym towary z Polski szły do Czech praktycznie nieprzerwanie i bez przeszkód, działo się tak dzięki układowi, jaki stanął pomiędzy morawską szlxachtą kalikstyńską a możnymi katolikami. Morawscy husyci nie podejmowali łupieżczych wypraw na ziemie katolików, ci zaś przymykali oko na ciągnące przez Cieszyn transporty i cugi. Układ był nieformalny, a równowaga chwiejna, czasem jakiś incydent ją zakłócał. Jak widać było.

– Ogarnęli nas – kontynuował miles polonus – raciborscy z Pszczyny, drużyna najemna tej wilczycy Heleny, wdowy po księciu Janie. Pszczyna to jej, Heleny znaczy, dział wdowi właśnie, wiedźma przeklęta jak udzielna księżna na Pszczynie siedzi i coraz zuchwałej sobie poczyna.

– I to bezprawnie poczyna, gamratka jedna – warknął wściekle Kochłowski. – Bo nie na swojej, lecz na cieszyńskiej ziemi! To bezprawie jest!

Reynevan wiedział, w czym rzecz. Wykorzystywana przez kupców szczelina w blokadzie istniała również dzięki zręcznej polityce księcia cieszyńskiego Bolesława, który chronił swe księstwo tym, że z husytami nie zadzierał i ich transportów nie tykał. Całkiem inną politykę prowadzili rezydująca w Pszczynie księżna wdowa Helena i jej syn, książę raciborski Mikołaj. Ci nie przepuścili żadnej okazji, by handlującym z husytami dobrać się do skóry, choćby i na cudzych włościach.

– Niejeden już z naszych – ciągnął Kuropatwa – w pszczyńskich lochach zgnił albo głowę pod topór położył. Myślelim, gdy nas wzięli, że nam też na rusztowaniu koniec pisany. Dusze Bogu już polecaliśmy, ja, pan Jakub i pan Klemens… Ale nie tkwilim w ciemnicy nawet tygodnia. Powieźli nas do Raciborza, wydali tym innym, bies wie, kto oni tacy… A ninie wsadzili do tej budy i wiozą. Kędy, po co, kto, w czyjej służbie, bies wie.

– Po co, to wiadomo – orzekł ponuro Jakub Nadobny z Rogowa. – Na zatracenie, jak nic.

– Nazwisko Ungerath – spytał Reynevan – mówi wam coś?

– Nie. A powinno?

Reynevan opowiedział o swoim pojmaniu, o trasie, jaką przebył w ciągu trzech dni. O tym, że eskorta jest prawdopodobnie w służbie Ungeratha, bogatego wrocławskiego patrycjusza. Kuropatwa, Nadobny i Kochłowski w głowę jęli zachodzić. Bez większych rezultatów. Tkwiliby więc w nieświadomości i niepewności losu, gdyby nie nowy pasażer furgonu, którego dokwaterowano im jeszcze tego samego dnia.

* * *

Nowy pasażer był młody, jasnowłosy, potargany jak strach na wróble. A także wesoły i radosny, co zdumiewało, zważywszy okoliczności.

– Waszmoście pozwolą – zaśmiał się, usiadłszy – jam jest Hlas z Liboczan, dobry Czech, setnik z Taboru. Jeniec. Chwilowo, ha, ha! Los wojacki, he, he!

Kilka dni temu, opowiedział Hlas z Liboczan, dobry Czech, robiąc co i rusz pauzy na napady głośnej i bezsensownej wesołości, pan Hynek Kruszyna z Lichtenburka najechał kraj hradecki. Pan Hynek był ongi wiernym obrońcą Kielicha, ale zdradził, przeszedł na stronę katolicką i teraz gnębi dobrych Czechów napadami. Rejza na Hradecko nie skończyła się dlań najlepiej, jego drużynę pobito, rozproszono i zmuszono do ucieczki. Ale Hlasa z Liboczan udało się panu Kruszynie w jeństwo wziąć.

– Taki los wojacki, ha, ha – zaśmiewał się dobry Czech. – Alem słomy u pana Kruszyny w lochu nie zagrzał! Odkupili mnie, tu dostarczyli. A ninie, jakem podsłuchał, kędyś pod Frysztat powiężą.

– Po co pod Frysztat? I kto was odkupił?

– Ha, ha! Toć przecie ten, co i was. Ten, co nas tera wiezie!

– Niby kto?

– Gebhard Ungerath. Syn Kaspra Ungeratha… Tośta nie wiedzieli? A to dobre, he, he. To wam, baczę, rzecz sklarować muszę!