Выбрать главу

Kasper Ungerath, sklarował taboryta, to wrocławski kupiec, bogaty wręcz do nieprzyzwoitości, w swym wielkopaństwie tak zadufany i nadęty, że w Gniechowicach pod Wrocławiem burg sobie kupił i na tym burgu jak szlachcic siedzi, już mu pono szlachectwo pachnie, już o herb zabiega, ha, ha. W ramach zabiegów synów swych, Gebharda i Gilberta, w biskupim wojsku armigerami porobił. W jakiejś pogranicznej rąbaninie pojmali Gilberta taboryci z Odr. Rychło uznawszy, co za złota kokoszka wpadła im w ręce i jakie złote jaja znieść zdolna, zażądali za jeńca równiuśkich pięciuset kóp groszy okupu.

– To ci sumka, ha, ha, nie w kij dmuchał! Teraz rozumiecie, w czym dzieło? Ungerath, stary sknera, ułożył się, chce rzecz bezgotówkowo załatwić. Za wolność Gilberta odzyskają wolność jeńcy czescy, połapani przez Ślązaków utrakwiści. Ungerath ma znajomości, ma układy, ma dłużników. Szybko załatwił sobie jeńców. Znaczy nas, ha, ha. Wychodzi, ha, ha, że my, tego tu półnieboszczyka kalkulując, po jakieś ośmdziesiąt kóp per capita się liczym, he, he, w ogólnym bilansie. Powiedziałbym, że dobra średnia. Chyba że się któryś z panów za droższego ma?

Nikt się nie zgłosił. Hlas z Liboczan zaśmiał się perliście.

– Na wymianę nas wiezą, panowie. Do góry tedy głowy, ha, ha, niedługo już naszej niewoli, niedługo!

* * *

Ciasnota i zaduch wewnątrz furgonu powodowały, że więźniów ogarnęła senność, spali niemal bez przerwy. Reynevan, jeśli nie spał, myślał.

Kto go zdradził we Wrocławiu?

Wykluczając zwykły przypadek, a w takich razach przypadki należało wykluczać, ewentualności nie pozostawało wiele. Czas zmieniał ludzi, Achillesa Czibulkę mogły skusić ukryte pod podłogą apteki złote monety, chęć zawładnięcia nimi mogła stać się pokusą nie do przezwyciężenia. Cóż dopiero powiedzieć o Allerdingsie, którego Reynevan wszak nie znał w ogóle, a miał wszelkie podstawy, by uważać za najemnego łotrzyka?

Głównym podejrzanym pozostawał jednak oczywiście pater Felicjan, Hanys Gwisdek zwany Weszką, osobnik, u którego kłamstwo, zdrada i przeniewierstwo zdawały się być drugą naturą. Allerdings ostrzegał przed nim Reynevana, ten jednak przestrogi i złe wróżby zlekceważył. Omnis ksiądz avaritia, przywoływał obiegowe porzekadło, Felicjan nie zdradzi z chciwości, gdyby zdradził, sto florenów przeszłoby mu koło nosa. Allerdingsa to nie przekonało.

Allerdings mógł mieć rację, myślał z rozpaczą Reynevan. Własną skórę ojciec Felicjan mógł cenić wyżej stu florenów, mógł zdradzić ze strachu o skórę. Mógł zdradzić dla łask i znacznie wyżej kalkulowanych przyszłych korzyści.

Tak, wiele wskazywało, że zdrajcą był właśnie ojciec Felicjan. A jeżeli tak…

A jeżeli tak, myślał z rozpaczą Reynevan, to cały misterny wrocławski plan na nic. Szanse na szybkie odszukanie Jutty przepadły, nadzieje się rozwiały. Znowu nie wiadomo, co czynić, od czego zacząć. Znowu w kropce. Znowu punkt wyjścia.

Jeśli w ogóle będzie jakieś wyjście, myślał Reynevan. Wesołek Hlas może się mylić. Może nas wcale nie wymienią? Może być tak, jak na zamku Troski – utrakwistów się kupuje, by później zamęczyć ich na szafocie celem polepszenia morale miejscowej ludności.

A na to, że znów uratuje go tajemnicza iluzoryczna kobieta, tym razem liczyć trudno.

* * *

Chory przestał jęczeć i bredzić. Leżał spokojnie i chyba nawet miał się lepiej. Przy świadkach Reynevan nie ośmielił się już używać magii, zdrowienie należało więc przypisać czynnikom naturalnym.

* * *

– Wyłazić! Dalej, dalej! Żywo! Z wozu!

Słońce zakłuło w oczy, łyk zimnego powietrza omal nie pozbawił go przytomności. By utrzymać się na rozmiękłych w galaretę nogach, musiał uchwycić się barku Jana Kuropatwy z Łańcuchowa. Stojącemu obok Nadobnemu nie było lepiej, zwisał wręcz, blady jak trup, z ramienia Kochłowskiego. Handlarz bronią, choć najmniej okazały posturą, okazał się obok Hlasa z Liboczan najbardziej wytrzymałym. Obaj z Czechem stali pewnie i najlepiej ze wszystkich udawali, że się nie boją.

– Będzie wymiana jeńców, panowie husyci – uświadomił ich z wysokości kulbaki Eberwin von Kranz, dowódca najemników. – Wnet będziecie wolni. Łaskę tę zawdzięczacie tu obecnemu wielmożnemu paniczowi Gebhardowi Ungerathowi, synowi jaśnie wielmożnego pana Kaspra Ungeratha. Skłonić się tedy! Nisko! Ale już!

Gebhard Ungerath, krępy i brzydki jak gnom, zadarł wyniośle głowę i wydął wargi. Po czym obrócił konia i odjechał stępa.

– Ruszać się, heretycy, ruszać! Tam, ku mostowi! Hola, sami tu, tego chorego trzeba będzie nieść!

– Ta rzeka to Olza – mruknął spoważniały nagle setnik Hlas. – My gdzieś między Frysztatem a Cieszynem są. Na moście będzie wymiana. To taka tradycja.

Na przedmościu kazano im stanąć, otoczono końmi. Pod mostem wezbrana Olza szumiała, omywała filary, przelewała się przez izbice.

Nie czekali długo. Na przeciwległym brzegu pojawił się jeździec. W kapalinie, kolczym kapturze z pelerynką, burej jace wdzianej na brygantynę, typowy man, drobny husycki szlachcic. Przyjrzał im się. Dwa razy zatoczył koniem, nim z łomotem podków wjechał na most. Przejechał na ich stronę, rozglądając się czujnie. Eberwin von Kranz podążył mu na spotkanie. Chwilę rozmawiali. Potem obaj zajechali przed oblicze Gebharda Ungeratha.

– Mówi – odkaszlnął Eberwin von Kranz – jako słowa dotrzymali. Przywiedli panicza Gilberta. Wiedzą, że miast pięciu, jak było umówione, sześciu mamy, tedy, by dobrą wolę pokazać, wraz z paniczem Gilbertem jeszcze jednego Ślązaka uwolnią. Ino pierwej chce naszych jeńców uwidzieć.

Gebhard wydął wargi, przyzwalająco kiwnął głową. Wiedziony przez Eberwina husycki man stępa podjechał do więźniów, spojrzał na nich spod kapalinu. A Reynevan pochylił głowę. Z obawy, że nie zapanuje nad twarzą.

Manem był Urban Horn.

Rolę mało znaczącego i jeszcze mniej rozgarniętego posłańca grał świetnie. Ze spuszczonymi oczami coś pobełkotał do Eberwina uniżonym półgłosem, ukłonił się Gebhardowi Ungerathowi.

– Zobaczyłeś, coś chciał zobaczyć – rzekł doń Eberwin. – Ruszaj tedy do swoich. Upewnij, że i my słowa dodzierżali i że zdrady nijakiej nie knujemy. Uczciwa wymiana.

– Nuże, marsz – skomenderował więźniom, patrząc, jak Urban Horn przejeżdża most i znika w lesie. – Pomóżcie temu choremu!

– Widziałeś? – szepnął Kochłowski. – To był…

– Widziałem.

– Co to wszystko…

– Nie wiem. Bądź cicho.

Z przeciwnej strony już zbliżał się oddziałek husycki, lekkozbrojni z czerwonymi kielichami na jakach. Do mostu dotarli jednocześnie. Po chwili husyci pozwolili wejść na most dwóm mężczyznom. Widząc to, najemnicy Ungeratha ponaglili na most swoich więźniów. Obie grupy jęły kroczyć ku sobie. Któryś ze zbliżających się od lewego brzegu musiał być Gilbertem Ungerathem, choć żaden nie był podobny, żaden nie był krępy ani nie przynominał gnoma. Jeden z nadchodzących był wysoki i rudawy, drugi miał twarz cherubina i pasujące złote kędziorki. Kogoś Reynevanowi przypominał. Ale Reynevan był zajęty, wraz z Kochłowskim podtrzymywali chorego. Który nie miał już gorączki i samodzielnie stawiał nogi.

– Miserere nobis… – przemówił nagle całkiem przytomnie. Reynevana przeszył dreszcz. I obawa. Słuszna, jak się okazało.

Z lasu na lewym brzegu Olzy wyłonił się silny konny podjazd, strzelcy, kopijnicy i ciężkozbrojni. Rozwijając się w półkole, nowo przybyli odcięli husytom drogę ucieczki, zmusili do cofnięcia się na most. Jan Kuropatwa zaklął, odwrócił się. Ale od prawego brzegu na most wjeżdżali już śląscy najemnicy. Byli odcięci. Osaczeni.

– Widzę, mać, Syriam ab oriente – wymruczał biblijny cytat Kochłowski. – Et Philisthim ab occidente

– Tosme… – jęknął Hlas. – Tosme su v prdeli

Gebhard Ungerath uściskał brata, którym okazał się ten rudawy. Potem spojrzał na więźniów i na husytów. Wzrokiem pełnym nienawiści. Z twarzą wykrzywioną jak prawdziwy gnom.

– Myśleliście, kacerze – przemówił zjadliwie – że wam na sucho ujdzie? Że skóry ocalicie? Że targów tu sobie będziemy dobijać? O, nie, nic z tego, żadnego tarżenia z wami, psie syny, żadnych układów. Dla was, wyrodki, jeno to, na co zasługujecie: stryk, topór, stos. I będziecie wisieć, będziecie na stosach skwierczeć, dacie głowy. Bo się odstawi was z powrotem tam, skąd się was wzięło.

Przybyli kopijnicy i ciężkozbrojni ciasno zablokowali przedmoście na lewym brzegu. Dowodzący nimi rycerz miał na tarczy skrzyżowane topory.

– Ciebie zaś, wyklęty odszczepieńcze – Gebhard Ungerath wycelował palec w Reynevana – wydamy biskupowi wrocławskiemu. Biskup, wiemy to, marzy o tym, by cię mieć w izbie tortur. I będzie zasługa dla Kościoła…

– My też wiemy – powiedział, unosząc głowę, Urban Horn – że dla zasług to wszystko. Całe to perfidnie uknute oszustwo, cały ten straganiarski szwindel. Nie przez ciebie zresztą, chociażeś straganiarz, wykoncypowany. To twój tatuniek parweniusz zamierzał tym sposobem sławę zyskać i szlachectwa się dochrapać. Szlachetny pan kupczyk von Ungerath, w herbie grosz złamany. Gówno będzie w herbie, Gebhard. Bo gówno z waszego konceptu.