Выбрать главу

– Za te słowa – bryznął śliną Gebhard Ungerath – skórę z ciebie pasami złupię, heretyku. Już po tobie! Nie widzisz, żeś w matni?

– To ty jesteś w matni. Rozejrzyj się.

Wśród kompletnej ciszy, jaka nagle zapadła, na obu brzegach Olzy pojawili się nowi zbrojni. W sile przynajmniej setki. Szybko otoczyli most. Z obu końców.

– To są… – Gebhard roztrzęsioną ręką wskazał wielką czerwoną chorągiew ze srebrnym Odrzywąsem. – To są rycerze pana z Kravarz! Katolicy! Nasi!

– Już nie wasi.

Zaskoczeni i osłupiali najemnicy Ungeratha dali się rozbroić bez najmniejszego oporu. Reynevan widział, jak Paszko Rymbaba wodzi wkoło szeroko otwartymi oczami, pojąć nie mogąc, dlaczego odbierają mu oręż husyci ozdobieni Kielichami sprzymierzeni nagle ze zbrojnymi rycerza z toporami w herbie. Widział, jak Eberwin von Kranz, blady jak płótno, nie rozumie, dlaczego rozbrajają go i biorą do niewoli Morawianie spod znaku Odrzywąsa.

Po chwili wszyscy byli na lewym brzegu Olzy. Podczas gdy Horn bez słowa ściskał prawice Reynevana i Polaków, Morawianie spędzili w kupkę i wzięli pod straż ich niedawnych ciemiężycieli, teraz samych będących jeńcami. Stali, z pospuszczanymi głowami, wciąż oniemieli i w szoku: najemnicy Kranza, Gilbert Ungerath, rycerzyk o twarzy cherubina. I Gebhard, z wykrzywioną gnomią gębą, wybałuszający gnomie oczy na głównego sprawcę zajścia, przyodzianego w pyszną zbroję wielmożę ze śniadą twarzą i bujnym czarnym wąsem. Wielmożę, którego Reynevan już kiedyś widział.

Zaiste, pomyślał, ten świat jest bardzo mały.

Na czele swych hejtmanow i rycerzy, pod chorągwią z Odrzywąsem, rodowym znakiem Beneszowiców, zajeżdżał oto przed nich Jan z Kravarz, pan na Nowym Jiczynie, Fulneku, Bilovcu, Sztramberku i Rożnowie, magnat, potężny feudał, władca dominium obejmującego ogromną powierzchnię północno-zachodniej części margrabstwa Moraw.

– Ten z toporami w herbie, obok pana z Kravarz, to Sylwester z Kralic, hejtman fulnecki – wyjaśnił półgłosem Horn. – A ten drugi, z brodą, to Jan Helm.

Jan z Kravarz wstrzymał konia.

– Paniczom Ungerathom – przemówił spokojnym, nawet nieco beznamiętnym głosem – należy się kilka słów wyjaśnienia. Od czasu, gdy panicz Gebhard i tu obecny pan Sylwester z Kralic ułożyli swój sprytny, acz niezbyt uczciwy plan, sytuacja uległa zmianie. Zmianie, rzekłbym, zasadniczej. Duch mnie, moi panowie, natchnął, spłynęła na mnie łaska oświecenia, łuski spadły z mych oczu. Ujrzałem prawdę. Zrozumiałem, przy kim słuszność. Pojąłem, kto za szczerą wiarę Chrystusową staje, a kto za antychrysta. Z dniem wczorajszym, moi panowie, z sobotą przed niedzielą Oculi, wypowiedziałem posłuszeństwo Luksemburczykowi i Albrechtowi, przyjąłem sakrament sub utraque specie i zaprzysiągłem cztery artykuły praskie. Z dniem wczorajszym dobrzy Czesi spod znaku Kielicha nie są już moimi wrogami, lecz braćmi w wierze i sprzymierzeńcami. Oczywistym jest, że nie mogę dopuścić, by braci i sprzymierzeńców spotykały zdrada i przeniewierstwo. Wasz układ z panem z Kralic obwieszczam więc niebyłym i nieważnym.

– To… To… – wybełkotał Gebhard Ungerath. – Nie godzi się… To nieuczciwie… To zdrada… To…

– O zdradzie radzę nie mówić, mości Ungerath – przerwał spokojnie pan na Jiczynie. – Bo jakoś paskudnie słowo to w waszych uściech dźwięczy. A nieuczciwość gdzie niby widzicie? Toć wszechno tu uczciwe i za Bożym porządkiem. Miała być wymiana? Jest wymiana. Wedle umowy: Czesi wam oddali waszych, wy Czechom oddaliście ichnich. Mówiąc po kupiecku, byście lepiej zrozumieli: bilans wyszedł na zero. Ale teraz ja wam otwieram rachunek. Całkiem nowy. Teraz ze mną, panie Ungerath, będzie się waścin rodzic o okup układał. Za was i za brata. A nim się ułożym, obaj w jiczyńskiej wieży posiedzicie. A z wami i ci insi panowie. Wszyscy, ilu was tu jest.

Jan Helm roześmiał się, Sylwester z Kralic zawtórował mu, waląc się pancerną dłonią w udo. Jan z Kravarz uśmiechnął się tylko.

– Kpem będę, panowie Ślązacy, jeśli za was wszytkich na pytel dwóch tysięcy grzywien nie wyduszę. Praw był Prokop, prawyś był i ty, Horn, że mi się przejście na Kielich sprofituje! Że mi Bóg wynagrodzi! Wierę, już wynagradza!

– Wielmożny panie Janie – odezwał się nagle Reynevan. – Prośbę do was mam. Za dwoma z tych rycerzy proszę. Byście ich wolno puścili.

Magnat patrzył na niego długo.

– Horn – wyrzekł wreszcie, nie odrywając wzroku. – To jest ten wasz szpieg?

– On.

– Śmiały. Faktycznie wart dla was tyle, by mu ta śmiałość płazem uszła?

– Wart.

– Muszę – parsknął Jan z Kravarz – wierzyć na słowo?

– Jeśli wolicie – Reynevan nie spuścił oczu – możecie ocenić po faktach.

– Jakich to? – drwiąco wydął wargi pan na Jiczynie. – Z ciekawości płonę.

– Rok Pański 1425, trzynasty września, Śląsk, cysterska grangia w Dębowcu. Narada w stodole. Naprzeciw was, panie Janie, siedział Gotfryd Rodenberg, Krzyżak, wójt z Lipy. Po waszej lewicy pan Puta z Czastolovic, starosta kłodzki. Po prawicy rycerz z jelenim rogiem na lentnerze, podobnym do herbu Bibersteinów, tyle że tynktury inne.

– Pan Tas z Prusinovic – kiwnął głową Jan z Kravarz. – Dobrze zapamiętałeś. Dlaczego więc ja ciebie nie pamiętam?

– Nie byłem tam z wami. Byłem nad wami. Na poddaszu. Skąd wszystko widziałem i słyszałem. Każde wypowiedziane tam słowo.

Magnat milczał, kręcąc czarny wąs.

– Prawyś – powiedział wreszcie. – Isto, można cię oceniać po faktach. Oceniłem i znalazłem niezłym. Obrotny z ciebie szelma, musi z twych szelmostw Tabor pożytek mieć. Ale mój pożytek, panie szpiegu, też nie szpilka. Za Ślązaków, co o nich prosisz, byłaby korzyść. Jeśli ich puszczę, korzyści nie być. A brak korzyści to strata. Kto mi ją wynagrodzi?

– Bóg – wtrącił niedbale Urban Horn. – A w chwilowym zastępstwie Prokop, słusznie zwany Wielkim, director operationum Thaboritarum. Nie będziecie stratni, panie Janie. Gwarantuję wam.

– Twoja gwarancja rzecz cenna – uśmiechnął się Jan z Kravarz. – I w cenie rosnąca. A nadto ten Reynevan udał mi się. Ze strychu nas wtedy podejrzał i podsłuchał, niech mnie diabli, z takiej bliskości, że biskupowi Konradowi mógł z góry na tonsurę napluć! A legatowi Orsiniemu za kołnierz naszczać! Chwat, choć szpieg. Tam do kata, stać mnie na łaskawość! Tych dwóch zwalniam, panie Helm. Resztę pod eskortę! I sposobić się do drogi, wnet do Jiczyna ruszamy!

Jeńców odprowadzono. Gebhard Ungerath wrzeszczał i klął, Gilbert płakał, lał łzy, nie bacząc na wstyd. Paszko Rymbaba obejrzał się.

– Reinmar! – zawołał żałośnie. – A ja? Wybaw i mnie!

– Nie, Paszko.

– A czemu?

– Zakazali.

Reynevan zwrócił się ku uwolnionym za jego wstawiennictwem Eberwinowi von Kranz i cherubinowatemu rycerzykowi. Kranz patrzył na niego ponuro.

– Wiem – powiedział chrapliwie – czemu taka mi od ciebie łaska, Bielau. Rymbaba mi powiedział. Nie przedłużajmy zatem tej żałosnej sceny. Chcesz wiedzieć, przez co wpadłeś we Wrocławiu? Przez przypadek. I przez długi jęzor Wilkosza Lindenaua. Ów wdzięczny ci był. Chwalił dobroć i szlachetność. Za bardzo, za często, za głośno. Mogę iść?

Więc to nie Achilles, nie Allerdings, Reynevan aż westchnął, tak mu ulżyło. I nie Felicjan! Nie wszystko zatem stracone, Felicjan wciąż szuka Jutty… A może już znalazł?

– Hmm, hmm…

Podniósł głowę. Eberwin poszedł już sobie, przed nim stał rycerzyk z włosami skręconymi w złote kędziorki.

– Ja natomiast, mości panie – przemówił drżącym lekko głosem – całkiem nie pojmę, dlaczegoście mnie uwolnili. Nie wiem ni miana waszego, ni herbu. Aleście husyta. Wiedzcie tedy, że mi wiara katolicka i cześć rycerska wchodzić z kacerzem w żadne bliższe konwikcje nie pozwala. Ale i to wiedzcie, żem wam za uwolnienie zobowiązań. Dług spłacę, przed Bogiem to przysięgam.

– Husycie przysięgasz?

– Bóg mi wskaże, jak przysięgę wypełnić, by bez grzechu było i bez obrazy wiary.

– Bóg – Reynevan spojrzał mu w oczy – twą przysięgę słyszał. A jak wypełnić, mogę ci zaraz rzec. Toast wzniesiesz.

– Hę?

– Wzniesiesz i wypijesz zdrowie damy mego serca. Panny… Nikoletty Jasnowłosej. Ale nie inaczej, jak na twym własnym weselu, panie Wolframie Pannewitz. Na swadźbie z panną Katarzyną Biberstein. Wtedy i tylko wtedy przysięgę uznam za spełnioną. A ciebie za człeka honoru.

Wolfram Pannewitz zbladł i zaciął usta. Potem poczerwieniał silnie.

– Wiem już, kim jesteście – przełknął ślinę. – Bo i słyszałem wiele… Skorzyście, baczę, pannę z dzieckiem mi swatać… Jakiż to powód po temu macie, hę? Może ów dzieciak…

– Nie bądźże durniem, Pannewitz – przerwał mu cicho Reynevan. – Jedź na Stolz. Spojrzyj na chłopaczka. A potem w zwierciadło. Gadać z tobą o tym więcej nie myślę.