Po paru dniach mrozu przyszła nagle odwilż. Mokry śnieg, który padał noc całą, tajał szybko. Roztopiona okiść kapała ze świerków.
– Hyyyr na niiich! Bij!
– Haaaa!
Zgiełk gwałtownej walki spłoszył gawrony, ptaki zerwały się z gołych gałęzi, ołowiane lutowe niebo upstrzyła czarna i ruchliwa mozaika, przesycone rozmarzłą wilgocią powietrze wypełniło się krakaniem. Szczękiem i łomotem żelaza. Krzykiem.
Bito się krótko, ale zajadle. Kopyta zryły śniegową breję, skotłowały ją z błotem. Konie rżały i kwiczały cienko, ludzie wrzeszczeli. Jedni bojowo, drudzy z bólu. Zaczęło się raptownie, skończyło szybko.
– Hooo! Zachooodź! Zachoooooodź!
I jeszcze raz, ciszej, dalej. Echo tłukło się po lesie.
– Hooo! Hooooo!
Gawrony krakały, krążąc nad lasem. Tętent oddalał się pomału. Cichły krzyki.
Krew barwiła kałuże, wsiąkała w śnieg.
Ranny armiger usłyszał zbliżającego się jeźdźca, zaalarmował go chrap konia i brzęk uprzęży. Stęknął, spróbował się podnieść, nie zdołał, wysiłek wzmógł krwotok, spomiędzy płatów kirysu silniej zapulsował karminowy strumień, spływając po blasze. Ranny wparł się mocniej plecami w zwalony pień, dobył puginału. Świadom, jak licha jest to broń w ręku kogoś, kto nie może wstać, mając bok przebity włócznią i nogę wywichniętą przy upadku z konia.
Zbliżający się gniady źrebiec był inochodźcem, nietypowe stawianie nóg rzucało się w oczy od razu. Dosiadający gniadosza jeździec nie miał na piersi znaku Kielicha, nie był więc jednym z husytów, z którymi oddział armigera dopiero co stoczył walkę. Jeździec nie nosił zbroi. Ani broni. Wyglądał na zwykłego podróżnego. Ranny armiger wiedział jednak aż nadto dobrze, że teraz, w miesiącu lutym roku Pańskiego 1429, w rejonie Wzgórz Strzegomskich nie bywało podróżnych. W lutym roku 1429 po Wzgórzach Strzegomskich i Równinie Jaworskiej nie podróżował nikt.
Jeździec długo przyglądał mu się z wysokości siodła. Długo i w milczeniu.
– Krwawienie – odezwał się wreszcie – trzeba powstrzymać. Mogę to zrobić. Ale tylko wtedy, jeśli precz odrzucisz ten sztylet. Jeśli tego nie uczynisz, odjadę, a ty radź sobie sam. Decyduj.
– Nikt… – stęknął armiger. – Nikt nie da za mnie okupu… Żeby potem nie było, com nie uprzedzał…
– Rzucisz sztylet czy nie?
Armiger zaklął z cicha, cisnął puginał, machnąwszy mocno na odlew. Jeździec zsiadł z konia, odtroczył juki, ze skórzaną torbą w ręce uklęknął obok. Krótkim składanym nożem rozciął rzemyki, łączące oba płaty napierśnika z naplecznikiem. Zdjąwszy blachy, rozpruł i rozsunął przesiąknięty krwią aketon, zajrzał, pochylając się nisko.
– Nieładnie… – mruknął. – Oj, nieładnie to wygląda. Vulnus punctum, rana kłuta. Głęboka… Nałożę opatrunek, ale bez dalszej pomocy się nam nie obyć. Dowiozę cię pod Strzegom.
– Strzegom… oblężony… Husyci…
– Wiem. Nie ruszaj się.
– Ja ciebie… – wydyszał armiger. – Ja ciebie chyba znam…
– Mnie, wyobraź sobie, twoja gęba też się wydaje znajoma.
– Jestem Wilkosz Lindenau… Giermek rycerza Borschnitza, świeć, Panie, nad jego duszą… Turniej w Ziębicach… Wiodłem cię do wieży… Boś ty jest… Boś wszak jest Reinmar z Bielawy… Tak?
– Aha.
– Toś ty przecie… – Oczy armigera rozwarły się z przerażenia. – Chryste… Tyś jest…
– Przeklęty w domu i na dworze? Zgadza się. Teraz zaboli.
Armiger silnie zacisnął zęby. W samą porę.
Reynevan prowadził konia. Skulony w siodle Wilkosz Lindenau stękał i pojękiwał.
Za wzgórzem i lasem był gościniec, przy nim, niedaleko, osmalone ruiny, resztki do gruntu rozwalonych budynków, w których Reynevan z trudem rozpoznał niegdysiejszy karmel, klasztor zakonu Beatissimae Virginis Mariae de Monte Carmeli, służący niegdyś jako dom demerytów, miejsce odosobnienia i kary dla księży zdrożnych. A dalej był już Strzegom. Oblężony.
Oblegająca Strzegom armia była liczna, Reynevan z pierwszego rzutu oka oszacował ją na dobre pięć, sześć tysięcy ludzi, potwierdzały się zatem pogłoski, że Sierotki otrzymały posiłki z Moraw. W grudniu ubiegłego roku Jan Kralovec wiódł na śląską rejzę niecałe cztery tysiące zbrojnych, z proporcjonalną liczbą wozów bojowych i artylerii. Obecnie wozów było z pięćset, a co do artylerii, to akurat teraz właśnie wypadło jej się zaprezentować. Jakieś dziesięć bombard i moździerzy wypaliło z hukiem, zasnuwając dymem działobitnie i przedpole. Kamienne kule z gwizdem poleciały ku miastu, waląc w mury i budynki. Reynevan widział, w co trafiły pociski, wiedział, w co celowano. Ostrzałowi poddawano Wieżę Dziobową i basztę nad Bramą Świdnicką, główne bastiony obrony od południa i wschodu, jak również bogate kamienice w rynku i kościół farny. Jan Kralovec z Hradku był doświadczonym dowódcą, wiedział, komu dokuczać i czyj majątek niszczyć. O tym, jak długo miasto się broniło, decydowały zwykle nastroje wśród patrycjatu i kleru.
W zasadzie po salwie można było spodziewać się szturmu, ale nic nań nie wskazywało. Dyżurne oddziały prowadziły zza szańców ostrzał z kusz, hakownic i taraśnic, ale pozostałe Sierotki oddawały się lenistwu przy biwakowych ogniskach i kuchennych kotłach. Nie dało się obserwować żadnej wzmożonej aktywności również w okolicy namiotów sztabu, nad którymi powiewały niemrawo chorągwie z Kielichem i Pelikanem.
Reynevan poprowadził konia w kierunku sztabu właśnie. Mijane Sierotki obojętnie odprowadzały ich wzrokiem, nikt ich nie zatrzymał, nikt nie okrzyknął ani nie zapytał, kim są. Sierotki mogły poznać Reynevana, wielu go wszak znało. Mogło też im być wszystko jedno.
– Szyję mi tu utną… – zamamrotał z siodła Lindenau. – Na mieczach rozniosą… Heretyki… Husyty… Diabły…
– Nic ci nie zrobią – sam siebie przekonał Reynevan, widząc zbliżający się ku nim zbrojny w rohatyny i gizarmy patrol. – Ale dla pewności mów: „Czesi”. Vitáme vas, bratři! Jestem Reinmar Bielawa, poznajecie? Medyk nam potrzebny! Felčar! Wołajcie, proszę, felczera!
Reynevana, gdy się pojawił w sztabie, z miejsca uściskał i obcałował Brazda z Klinsztejna, po nim do potrząsania prawicą i klepania po plecach wzięli się Jan Kolda z Żampachu, bracia Matej i Jan Salavowie z Lipy, Piotr Polak, Wilem Jenik, inni, których nie znał. Jan Kralovec z Hradku, hejtman Sierotek i wódz wyprawy, żadnym nadmiernym emocjom upustu nie dał. I nie wyglądał na zaskoczonego.
– Reynevan – pozdrowił go dość chłodno. – Patrzcie, patrzcie. Powitać syna marnotrawnego. Wiedziałem, że do nas wrócisz.
– Czas będzie kończyć – rzekł Jan Kralovec z Hradku. Oprowadzał Reynevana po liniach i stanowiskach. Byli sami. Kralovec chciał, by byli sami. Nie miał pewności, od kogo i z czym Reynevan przybywa, spodziewał się tajnych posłań przeznaczonych wyłącznie dla jego uszu. Dowiedziawszy się, że Reynevan niczyim wysłannikiem nie jest i żadnych posłań nie przynosi, spochmurniał.
– Czas będzie kończyć – powtórzył, wstępując na szaniec i sprawdzając dłonią temperaturę lufy bombardy, chłodzonej moczonymi surowymi skórami. Patrzył na mury i baszty Strzegomia. Reynevan wciąż oglądał się na ruiny zburzonego karmelu. Na miejsce, w którym – całą wieczność temu – po raz pierwszy spotkał Szarleja. Cała wieczność, pomyślał. Cztery lata.
– Czas kończyć – głos Kralovca wyrwał go z zamyślenia i wspomnień. – Czas najwyższy. Swoje zrobiliśmy. Wystarczyło nam grudnia i stycznia, by zdobyć i złupić Duszniki, Bystrzycę, Ziębice, Strzelin, Niemczę, cysterski klasztor w Henrykowie, do tego bezlik miasteczek i wiosek. Daliśmy Niemcom nauczkę, popamiętają nas. Ale już jest po Zapustach, już Popielec, psiakrew, dziewiąty dzień lutego. Wojujemy już grubo ponad dwa miesiące, i to zimowe miesiące! Przemaszerowaliśmy chyba ze czterdzieści mil. Wleczemy za sobą wozy ciężkie od łupu, pędzimy stada krów. A morale spada, ludzie pomęczeni. Oparła się nam Świdnica, pod którą leżeliśmy całe pięć dni. Powiem ci prawdę, Reynevan: nie mieliśmy sił na szturm. Grzmieliśmy z puszek, miotaliśmy ogień na dachy, straszyliśmy, a nuż się świdniczanie poddadzą albo choć rokować zechcą, wypalne zapłacić. Ale pan Kolditz nie uląkł się, a nam z niczym odejść stamtąd przyszło. Widno, Strzegom przykład wziął, bo też trzyma się dzielnie. A my znowu udajemy groźnych, straszymy, palimy z bombard, gonimy się po lasach z próbującymi nas szarpać wrocławskimi podjazdami. Ale powiem ci prawdę: przyjdzie i stąd z niczym odejść. Całkiem. Do domu. Bo czas. Jak uważasz?
– Nic nie uważam. Ty tu dowodzisz.
– Dowodzę, dowodzę – hejtman odwrócił się gwałtownie. – Wojskiem, którego morale leci na pysk. A ty, Reynevan, ramionami wzruszasz i nic nie uważasz. A co robisz? Ratujesz rannego Niemca. Papistę. Przywozisz, każesz leczyć naszemu felczerowi. Okazujesz miłosierdzie wrogowi? Na oczach wszystkich? Dorżnąć go było w lesie, cholera!