Выбрать главу

– Może więc – Samson wykrzywił się jak kretyn, smarknął, rozmazał smarki rękawem, wyjął i postawił na stół kości i kubek. – Może więc wolicie hazard? Zagramy? Obecny tu młodzieniec przeciw obecnym tu trzydziestu dukatom? Decyduje jeden rzut. Ja zaczynam.

Kości poturlały się po blacie.

– Dwa oczka i jedno oczko – odczytał wynik Samson, udając zafrasowanie. – Trzy punkty. Ajaj… Ojojoj… Chyba przegrałem, jak nic przegrałem… Ależ ja jestem głupi… Panów kolej. Proszę rzucać.

Wyszczerzony radośnie Zahradil wyciągnął rękę ku kościom, ale Houżviczka trzepnął go po palcach.

– Ostaw, twoja mać! – wrzasnął z groźną miną. – A wy, pankowie, idźta precz! Razem z waszymi dukatami! Diabeł was tu nadał! To i do diabła-że z wami!

– Nachyl się ku mnie – wycedził do niego Szarlej. – Mam ci coś rzec.

Nikt mający choć trochę oleju w głowie nie byłby usłuchał. Houżviczka usłuchał. Nachylił się. Pięść Szarleja trafiła go w szczękę i zmiotła z ławy.

W tym samym momencie Samson Miodek wyciągnął potężne ramiona, ułapił dwóch sowinieckich knechtów za czupryny i gruchnął ich głowami o blat, aż podskoczyły i posypały się naczynia. Smetiak, wykazując refleks, chwycił ze stołu lipową misę i z całej siły walnął nią olbrzyma w czoło. Misa pękła na dwoje. Samson pomrugał oczami.

– Gratuluję, dobry człowieku – powiedział. – Udało ci się mnie wkurwić.

I kropnął Smetiaka pięścią. Z druzgocącym skutkiem.

Tymczasem Szarlej pięknym sierpowym obalił pod stół Zahradila, rozdał pomiędzy usiłujących powstawać knechtów kilka tęgich kopniaków, celnie trafiając w krocza, brzuchy i szyje. Reynevan skoczył na gramolącego się z podłogi Houżviczkę, Houżviczka wyrwał się, rąbnął go łokciem prosto w zranione ucho. Reynevanowi w oczach pociemniało z bólu i wściekłości. Trzasnął Houżviczkę kułakiem, poprawił raz, drugi, trzeci. Houżviczka obmiękł z twarzą na deskach. Zahradil i pozostali dwaj knechci odpełźli za ławę, unoszonymi rękoma dawali znać, że mają dość.

Zza pieca dolatywały odgłosy uderzeń i suche stuki czaszki o ścianę. To Szarlej i Samson lali wciśniętego w kąt Smetiaka. Lany Smetiak krzyczał okropnie.

– Olaboga, pany! Nie bijta mię już! Nie bijta! Dobra, już, dobra, bierzcie młodzika, jeśli wola, oddaję go, oddaję!

* * *

Szarlej jeszcze raz sprawdził, czy zawory są porządnie zasunięte, wstał, otrzepał kolana. Karczmarz, czerwony z przejęcia i podniecenia, obserwował każdy jego ruch, nerwowo poruszając gałkami ocznymi.

– Nie otwieraj aż do jutrzejszego ranka. – Szarlej wskazał na klapę w podłodze. – Niechaj tam siedzą. Gdyby się potem ciskali, powiesz im, żem ci śmiercią groził… A zresztą, masz, dasz im po dukacie na głowę. Powiesz, że ode mnie, tytułem basarunku. A tu, dzierż, dukat dla ciebie. Za szkody i kłopoty. A, niech stracę, bierz dwa. Byś we wdziecznej zachował pamięci.

Karczmarz skwapliwie przyjął pieniądze, przełknął głośno ślinę. Spod klapy, z piwnicy, dochodziły stłumione krzyki, klątwy i głuche łomotanie. Ale klapa była dębowa i zamczysta.

– Nic to, wielmożny panie – rzekł pospiesznie karczmarz, uprzedzając Szarleja. – Niech ta walą, niech ta pomstują. Nie odemknę aż do jutrzni. Pomnę, coście kazali.

– Iście – wzrok i głos Szarleja zrobiły się o ton zimniejsze – lepiej, byś nie zapomniał. Samsonie, Reinmarze, na koń. Reinmarze, co ci?

– Ucho…

– Nie jęcz, nie stękaj. Jak się chce być głupim, trzeba być twardym.

– Jak mnie znaleźliście? Skąd wiedzieliście?

– To długa historia.

Rozdział piąty

w którym Reynevan zostawia ledwo co odzyskanych przyjaciół na wyspie Ogygii, sam zaś wyrusza w drogę. By wnet stanąć przed trybunałem rewolucyjnym.

Jechali. Początkowo galopem, zwalnianym tylko podczas pokonywania wzniesień. I po to, by konie nie padły. Jechali tak, że gruda strzelała spod kopyt. Gdy jednak od karczmy w Libinie oddzieliła ich jakaś mila, gdy legły między nimi a Libiną wzgórza, bory, lasy i krzaki, zwolnili tempo. Nie było sensu szarżować.

Wiał wiatr od gór, ciepły, wiosenny wiatr. Samson prowadził, wysforowawszy się na czoło kawalkady. Szarlej i Reynevan jechali równo, bok w bok, nie starając się dopędzić olbrzyma.

– Dokąd jedziemy? Szarleju? Dokąd wiedzie ta droga?

Koń Szarleja, piękny kary ogier, zapląsał, wcale nie zmęczony cwałem. Demeryt poklepał go po szyi.

– Do Rapotina – odpowiedział. – To wieś pod Szumperkiem. Mieszkamy tam.

– Mieszkacie? – Reynevan usta otworzył ze zdumienia. – Tu? W jakimś Rapotinie? A mnie jakeście odnaleźli? Jakim cudem…

– To był – parsknął Szarlej – jeden z istnej serii cudów. A co cud, to cudowniejszy. Zaczęło się trzy niedziele temu. Od tego, że Neplach wyciągnął kopyta.

– Co?

– Flutek opuścił padół. Zszedł był. Florentibus occidit annis. Krótko mówiąc, umarł. Naturalną śmiercią, wystaw sobie. Jedni mu stryczek prorokowali, inni stryczka mu życzyli, w sumie nikt nie wątpił, że łobuz pożegna ten świat nie inaczej jak na szubienicy. A on, wystaw sobie, umarł jak dzieciątko, względnie zakonnica. We śnie, we słodkim. Uśmiechnięty.

– Niemożliwe.

– Uwierzyć trudno – zgodził się Szarlej. – Ale przyjdzie. Jest wielu świadków. Między nimi Haszek Sykora, pamiętasz Haszka Sykorę?

– Pamiętam.

– Haszek Sykora przejął tymczasowo funkcję i obowiązki Flutka. A jest on, trzeba ci wiedzieć, bardzo przyjaźnie do cię nastawion. Kojarzysz jakąś ewentualną przyczynę?

– Nawet dwie. Dwa miękkie szankry, oba w miejscu przykrym i bardzo kłopotliwym dla żonatego mężczyzny. Wyleczyłem go magiczną maścią.

– Boże wielki – Szarlej wzniósł oczy ku niebu. – Serce roście, gdy się widzi, że bywa jeszcze wdzięczność na tym świecie. Dość będzie powiedzieć, że to właśnie on posłał nas tobie w sukurs. Jedźcie, rzekł, pod Sowiniec i Szumperk, odbijcie, rzekł, Reynevana, nim go do Pragi dowiozą, Praga dla niego niedobra. Co tam z Reynevanem było, rzekł, to było. Jegomość Neplach, rzekł, zawzięty nań był, ale jegomość Neplach umarł. Mnie, rzekł, do tej afery nic, a gdy Reynevan zniknie, afera z czasem przycichnie. Niechaj tedy znika medyk, niechaj jedzie, dokąd chce, jeśli winien, niech go Bóg sądzi, jeśli niewinny, niech mu Bóg dopomaga. Porządny gość.

– Bóg?

– Nie. Haszek Sykora. Dość gawęd, chłopcze. Daj koniowi ostrogę. Zobacz, jak Samson się odsadził. Za bardzo zostajemy.

– Dokąd mu tak spieszno?

– Nie dokąd, lecz do kogo. Zobaczysz.

* * *

Zasygnalizowana szczekaniem psów i zapachem dymu zagroda skryta była za brzozowym gajem i gęstym tarninowym żywopłotem, zza którego wyrastała strzecha stodoły. Za stodołą była szopa i lamus z trzcinowym dachem, ogrodzenie z żerdzi, a za nim sad, pełen przysadzistych śliw i jabłoni, dalej podwórze, biały gołębnik, studnia z żurawiem. I dom. Duży dom, postawiony z bali na zrąb, kryty gontem, z podpartym słupami podsieniem.

Ledwo wjechali na podwórze, ze schodków podsienia zbiegła młoda kobieta. Reynevan poznał ją, jeszcze nim zsunięta w biegu chustka odsłoniła bujne rude włosy. Poznał ją po tym, jak się poruszała, a poruszała się tak, jakby tańczyła, w pląsie, rzekłbyś, nie dotykając ziemi, iście nimfa, najada czy inna zjawa nieziemska. Prosta szara sukieneczka opływała jej ciało, przywodząc na myśl owe zwiewne i nierealne szatki, którymi – tak dla przyzwoitości, jak i dla kompozycji – artyści okrywali zmysłowe ciała swych Madonn i bogiń na freskach, obrazach i miniaturach.

Marketa dopadła Samsona, z siodła olbrzym zsunął się wprost w jej objęcia. Wyswobodziwszy się, uniósł dziewczynę jak pióreczko, pocałował.

– Wzruszające – Szarlej, zsiadając, mrugnął do Reynevana. – Nie widzieli się z pół dnia. Tęsknota, jak widzisz, mało ich nie zabiła. Jakaż to radość, spotkanie po tak długim rozstaniu.

– Ty, Szarleju – zaczął Reynevan – nigdy chyba nie zdołasz zrozumieć, czym jest…

Nie dokończył. Z krytego darnią loszku przy sadzie wyłoniła się druga istota płci pięknej. Dojrzalsza. W każdym, chciałoby się rzec, kształcie, wdzięku i calu. Galatea lub Amfitryta, sądząc z oblicza i figury, Pomona lub Ceres, wnosząc z niesionego kosza z jabłkami i kapustą.

– Coś mówiłeś? – spytał Szarlej z miną niewiniątka.

– Nie. Nic.

– Rada cię widzę, paniczu Reynevan – powiedziała pani Blażena Pospichalova, wdowa po Pospichalu, swego czasu gospodyni domu mieszczącego się w Pradze, na Nowym Mieście, na rogu ulic Szczepana i Na Rybniczku. – Pospieszajcie, panowie, pospieszajcie. Wnet obiad na stole.

* * *

Wiosna idzie, stwierdził Reynevan, idąc u boku Szarleja rozmokłą miedzą. Z gołych drzew kapała woda. Pachniało mokrą ziemią… I czymś, co gniło.

– Do Pragi – mówił Szarlej – przybyłem późną jesienią zeszłego roku, po rakuskiej rejzie. Przezimowałem u Samsona. W stolicy nigdy nie było specjalnie spokojnie, ale teraz, wiosną, zrobiło się całkiem źle. I cholernie niebezpiecznie. Istny kocioł z kipiącym warem, mówię ci. Poszło o rokowania Prokopa Gołego z Zygmuntem Luksemburskim…