Выбрать главу

– Prokop układa się z Luksemburczykiem?

– Owszem. Mowa nawet o mirze i uznaniu Luksemburczyka królem. Warunkiem jest przyjęcie przez tegoż czterech artykułów praskich i legalizacja sekularyzacji dóbr kościelnych. Na coś takiego Zygmunt, rzecz jasna, nigdy się nie zgodzi i układy zerwie. Prokop wie o tym doskonale, na rokowania przystał, by pokazać, że to Luksemburczyk i katolicy są stroną agresywną, chcącą wojny, nie pokoju. To oczywiste, ale nie dla wszystkich. Pragę rzecz poróżniła ostro. Stare Miasto rokowania popiera, woła o pojednanie i o Zygmunta jako króla Czech. Nowe Miasto nawet słyszeć o tym nie chce. Oliwy do ognia dolewają kaznodzieje z ambon. U Panny Marii Śnieżnej nazywa się Luksemburczyka „królem babilońskim” lub „ryżym szelmą” i podżega do rozprawy z „ugodowcami i zdrajcami”. Na Starym Mieście, u Matki Bożej Przed Tynem, wzywa się zaś do wytępienia „fanatyków” i „radykałów”. W efekcie Praga podzieliła się na dwa wrogie obozy. Bramy Svatohavelską, Horską i Porzyczyską zabarykadowano, ulice pogrodzono kobylicami i łańcuchami. Na rubieży dzień i noc huczą strzelby, świszczą bełty, latają kule, regularnie dochodzi do starć, po których krew aż pieni się w rynsztokach. Obie strony prowadzą regularne polowania na zdrajców, a ujść za takiego niezmiernie łatwo. Był najwyższy czas się stamtąd zabierać. Blażena… Hmm… Jejmość Pospichalova wyznała, że ma w schedzie dom pod Szumperkiem. A gdy wyniknęła sprawa z tobą, gdy Sykora wskazał, że przez Szumperk właśnie cię powiozą, uznałem to za znak od opatrzności. Wynieśliśmy się z Pragi bez deliberowania. I bez żalu.

– I teraz co? – Reynevan nie skrył drwiny. – Zostaniesz tu? Osiądziesz i będziesz gospodarzył na roli? A może myślisz o ożenku?

Szarlej spojrzał na niego. Wbrew oczekiwaniom bardzo poważnie.

– Myślę – odrzekł równie poważnie – o tobie, przyjacielu. Gdyby otóż nie ty, z Pragi ruszyłbym w zupełnie innym kierunku. Gościńcem budzińskim mianowicie, prościuteńko na Węgry, i dalej, do Konstantynopola. Ale wyszło, że wpierw trzeba będzie pomóc druhowi. W tarapatach, w jakie druh głupio popadł. Bo wszak popadł?

– Szarleju…

– Popadł czy nie?

– Popadł.

– Wpieprzył się w kabałę? W straszną i sakramencką kabałę?

– Wpieprzył.

– Opowiadaj.

* * *

Opowiadać przyszło dwakroć, gdy po wieczerzy zeszli się w lamusie, by pogwarzyć, Samson Miodek też zapragnął zapoznać się z przebiegiem wydarzeń i z detalami kabały, w jaką Reynevan się wpieprzył. Jeśli jednak Szarlej tylko głową kręcił, słuchając, Samson z punktu wystąpił z wnioskami.

– Powrót na Śląsk – zaczął – odradzam absolutnie. Nic tym nie zyskasz, wystawisz się tylko na niebezpieczeństwo. Zdemaskowali cię we Wrocławiu i schwytali raz, więc następnym razem też im się uda. A na altarystę Felicjana nie liczyłbym. Nie dowie się niczego, za wysokie progi na jego nogi. Inkwizycja potrafi strzec swych tajemnic. A już z pewnością nie jest aż tak głupia, by przetrzymywać pannę Juttę w miejscu łatwym do wykrycia przez byle przekupnego klechę.

– Co więc mam robić? – spytał ponuro Reynevan. – Wrócić do husytów? Posłusznie wykonywać to, co mi Inkwizycja rozkaże? Licząc, że wreszcie ich zadowolę na tyle, że zwolnią mnie i oddadzą mi Juttę?

Szarlej i Samson popatrzyli na siebie. Potem na Reynevana. Zrozumiał.

– Nigdy mi jej nie oddadzą. Prawda?

Zapadło wymowne milczenie.

– Powrót do husytów – rzekł wreszcie Samson – tylko z pozoru jest lepszym wyborem. Z twojej opowieści wynika, że cię podejrzewają.

– Dowodów nie mają.

– Gdyby mieli, już byś nie żył – zauważył spokojnie Szarlej. – A gdy zwiejesz, dowód dostarczysz na tacy. Twoja ucieczka będzie dowodem winy. I wyrokiem zarazem.

– Husyci będą cię obserwować – dodał Samson. – Będą patrzeć na ręce. Jednocześnie odsuną od sekretów i spraw tajnych. Choćbyś nawet chciał, nie zdobędziesz informacyj, którymi mógłbyś zadowolić Inkwizycję.

– Inkwizycja nie skrzywdzi dziewczyny – rzekł Szarlej, prędko, acz bez przekpnania. – Ten Hejncze to chyba uczciwy facet. I twój znajomy ze studiów…

Zamilkł. Rozłożył ręce. Ale niemal natychmiast odzyskał kontenans.

– Głowa do góry, Reinmarze, głowa do góry. Jeszcze nie zatonął nasz korab, jeszcze płynie pod żaglami. Znajdziemy sposób. Homer ani Wergili o tym nie wspominają, ale upewniam cię: już wywiad trojański miał swych agentów wśród Achajów. I też pozyskiwał ich szantażem. A szantażowani agenci znajdowali sposoby, by wykiwać Troję. Wykiwamy Troję i my.

– Jak? – spytał Reynevan gorzko. – Masz jakiś pomysł? Może być byle jaki. Wszystko jest lepsze niż bezczyność.

Pomilczeli chwilę.

– Trzeba się z tym przespać – powiedział wreszcie Szarlej. – De mane consilium, poranek przyniesie radę.

* * *

Reynevanowi poranek nie przyniósł rady, po prawdzie nie przyniósł niczego poza obolałym karkiem. Dla Samsona i Szarleja, jak się zdawało, poranek również nie był przesadnie szczodry, przynajmniej pod względem rad i wskazówek. Wielkolud w ogóle nie nawiązał do wczorajszych rozmów, uwagę, jak się zdawało, skupiał wyłącznie na rudowłosej Markecie, tak przy śniadaniu, jak i po nim. Reynevan i Szarlej wykorzystali więc pierwszy lepszy pretekst, by wyjść. I pójść. Daleko, na wytyczoną szpalerem koślawych wierzb groblę, rozdzielającą dwa spuszczone stawy.

– Z Marketą i Samsonem – zaczął Reynevan, wskazując głową w stronę zagrody i domostwa – to, jak wychodzi, poważna sprawa.

– Wychodzi, że poważna – potwierdził poważnie demeryt. – Jak zresztą wszystko u Samsona. To osobnik naprawdę z innego jakby świata. Bywają chwile, że zaczynam wierzyć…

– Do diaska, Szarleju! To nasz druh, jaki miałby interes w tym, by nas okłamywać? Jeśli twierdzi, że jest przybyszem z innego wymiaru, to trzeba mu wierzyć! W tej kwestii wypowiedziały się, nie bez łamania głów, poważne, wyspecjalizowane i niekwestionowane autorytety. Bezdiechovsky, Axleben, Rupilius… Sądzisz, że daliby się zwieść szachrajstwem, że nie zdemaskowaliby oszusta? Skąd więc u ciebie ta nieufność, ten brak wiary?

– Stąd, że widziałem w życiu szachrajstwa, na które dawały się nabrać nawet autorytety. Sam, przyznam ze skruchą, dopuściłem się kilku. Grzechy młodości… Dość o tym. Powiedziałem: zaczynam wierzyć. Jak na mnie to dużo.

– Wiem. A Rupilius, jeśli już o nim napomknąłem…

– Nie będzie nic z tego – uciął sucho demeryt. – Samson nie chce. Rozmawiałem z nim. Gryzie się trochę z tytułu obietnicy, jaką złożyliście Rupiliusowi, ale decyzję podjął. Rupilius, oświadczył, musi radzić sobie sam, albowiem on, Samson Miodek, ma na głowie coś ważniejszego. Coś, z czego nie zrezygnuje.

– Marketa.

– Oczywiście, że Marketa.

– Szarleju?

– Co?

– Hmm… Czy ona w ogóle mówi?

Demeryt milczał chwilę, nim odpowiedział.

– Ja nie słyszałem.

* * *

Dzień kolejny – według kalendarza środa – był pod względem rad i rozwiązań równie skąpy co poranek i również niczego sensownego nie przyniósł. I zszedł na niczym.

Gdy zaczęło się ściemniać, zasiedli do wieczerzy, wszyscy pięcioro. Rozmowa nie kleiła się, więc większością milczeli. Rudowłosa adamitka jadła mało, mając wzrok bezustannie wbity w Samsona, a jedną rękę stale zajętą dotykaniem jego ogromnej dłoni. Widok jej pełnych czułości spojrzeń i gestów nie tylko kłopotał i żenował, ale i budził zazdrość: Reynevan nie pamiętał, by Jutta kiedykolwiek – nawet w intymnych momentach namiętności – dawała mu tak jawne i widome dowody uwielbienia. Zdawał sobie sprawę, że mało racjonalna jest ta zazdrość, ale jej ukłucia nie były przez to wcale mniej kłujące.

Kłuło także, tym razem jego męską dumę, zachowanie Blażeny Pospichalovej. Wdowa całą, calusieńką atencję poświęcała Szarlejowi. Choć czyniła to powściągliwie i nie przesadzała z kokieterią, między nią a demerytem aż iskrzyło od erotyzmu. Reynevan zaś, choć między nim a wdową też coś niecoś dawniejszymi czasy zaiskrzyło, nie zarobił nawet na wymowniejsze spojrzenie. Kochał, rzecz jasna, Juttę i ani mu głowie była pani Blażena. Ale kłuło. Jakby jeż umościł się za pazuchą.

W nocy, gdy na szeleszczącym sienniku starał się zasnąć, przyszły refleksje poważniejsze. A po refleksjach decyzje.

* * *

Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy osiodłał konia i wyprowadził go ze stajni, czyniąc to tak cicho i skrycie, że nawet psy się nie rozszczekały. Ledwie świtało, gdy wyruszył. Ledwie się rozjaśniło, gdy podkowy załomotały na ubitym trakcie.

Znaleźli to, co chcieli znaleźć, myślał, oglądając się na wieś Rapotin. Obaj. Samson Miodek ma coś ważnego. Ma Marketę, swoją Kalipso, ma tu, w tej wiosze, swoją wyspę Ogygię. Szarlej ma Blażenę Pospichalovą, nieważne, zostanie z nią czy ruszy dalej, do swego wyśnionego Konstantynopola, do Hippodromu, Hagii Sofii i smażonych ośmiornic w tawernie nad Złotym Rogiem. Nieważne, czy tam kiedykolwiek dotrze. Nie jest istotne, co będzie dalej z Samsonem i Marketą. Ale bez sensu byłoby kazać im rezygnować, kazać wszystko porzucić, kazać wyruszać w świat, w nieznane, by ryzykować życiem w cudzej sprawie. W mojej sprawie.