Выбрать главу

Bywajcie, przyjaciele.

Ja też mam coś ważnego, coś, z czego nie zrezygnuję. Wyruszam.

Sam.

* * *

Plan Reynevana był prosty: doliną rzeki Morawy i podnóżem Snieżnika dotrzeć do Przełęczy Międzyleskiej i ważnego traktu handlowego z Węgier, wiodącego wprost w Kotlinę Kłodzką. Według szacunkowych obliczeń od przełęczy nie dzieliło go nie więcej niż pięć, sześć mil. Był, co prawda, i drugi wariant: doliną rzeki Branny i przełęczą do Lądka, stamtąd zaś Drogą Solną do Krutvaldu, Nysy i Ziębic. Drugiego wariantu, choć wiódł go wprost do celu, Reynevan bał się jednak – trasa wiodła przez góry, a pogoda wciąż była niepewna.

Nie tylko pogoda niosła zagrożenie. Jak liczne regiony Moraw, tak i kraj szumperski przedstawiał sobą obecnie istną szachownicę – włości wiernych księciu Albrechtowi panów katolickich przeplatały się z dziedzinami szlachty popierającej husytów, przy czym połapać się było trudno, zbyt często zmieniano strony i stronnictwa. Zamieszanie potęgował fakt, że niektórzy zachowywali neutralność, to znaczy było im wszystko jedno, kogo napadają i grabią, napadali i grabili wszystkich.

Reynevan uzyskał od Szarleja nieco informacji i doskonale zdawał sobie sprawę, że dla niego wszyscy są jednako groźni i że najlepiej byłoby przemknąć się niepostrzeżenie, tak by nie napatoczyć się na żadną z partyj. Ani na popierających Kielich panów Strażnickich z Kravarz na Zabrzehu i panów z Kunsztatu z niedalekich Losztic. Ani tym bardziej na trzymających stronę Albrechta katolików: szumperskich Valdsztejnów, panów ze Zvole i licznych manów biskupa Ołomuńca, stale nękających okolicę wypadami.

Z nagła zaczął sypać śnieg, śnieżynki, początkowo drobne, przybrały postać wielkich i mokrych płatów, w mgnieniu oka zalepiających oczy. Koń chrapał i trząsł łbem, ale Reynevan jechał. Modląc się w duchu, by to, co uważał za gościniec, było nim faktycznie.

Szczęściem zamieć ustała równie szybko, jak się zaczęła. Śnieg przyprószył i ubielił pola, ale drogi nie zaniósł, wciąż była widoczna i wyraźna. I nawet ożyła. Rozległo się beczenie i brzęk dzwonków, a na drogę wylał się kierdel idących truchcikiem owiec. Reynevan popędził konia.

– Niech Bóg pomaga.

– I wam, khe, khe – pastuch pokonał strach. – I wam, panoczku.

– Skądeś? Co to za wioska, tam, za kopcem?

– Tamój? A dyć wioska.

– Jak się zowie?

– A dyć Keperov.

– A czyj ten Keperov?

– A dyć klasztorny.

– Zbrojni tam aby jacy nie stoją?

– A na co by miały stać?

Indagowany pastuch zeznał, że za Keperovem są położone nad Morawą Hynczice, a dalej Hanuszowice. Reynevan oddychał z ulgą, wychodziło, że pewnie trzyma się trasy i nie pobłądzi. Pożegnał pastucha i ruszył dalej. Droga zawiodła go wkrótce wprost do brodu na zasnutej mgłą Morawie, dalej biegła prawym jej brzegiem. Niebawem minął wspomniane Hynczice, kilka chałup, z daleka sygnalizowanych zapachem dymu i szczekiem psów. Wkrótce usłyszał niedaleki dzwon, w Hanuszowicach, wychodziło, był kościół farny, i to taki, którego nie spalono. Musiał ostać się tam też proboszcz lub przynajmniej wikary, komuż innemu chciałoby się targać za sznur dzwonu, do tego rankiem. Reynevan postanowił odwiedzić duchownego, wypytać go o dalszą drogę, o wojska, o zbrojne drużyny – i może nawet wprosić się na śniadanie.

Nie dane mu było pośniadać.

Zaraz za kościółkiem wpakował się na grupę zbrojnych, pięciu w siodłach, trzymających luzaki, pięciu pieszo u kruchty, w dyskusji z zagradzającym wejście kurduplowatym proboszczem. Na widok Reynevana wszyscy zamilkli i wszyscy, w tym ksiądz, utkwili w nim nieprzyjazny wzrok. Reynevan przeklął w duchu swój pech, przeklął go bardzo brzydko, słowami, których absolutnie nie należało używać przy dzieciach i niewiastach. Mus był jednak grać takimi kartami, jakie rozdano. Uspokoił się głębokim oddechem, dumnie wyprostował w siodle, ukłonił niedbale i stępa ruszył ku opłotkom i chałupom, planując galop, gdy tylko zniknie z oczu. Nic z tego nie wyszło.

– Hola! Poczekajcie no, panku!

– Ja?

– Wy.

Zagrodzili mu drogę, otoczyli. Jeden, z brwiami jak wiechcie, chwycił wodze konia przy munsztuku, odwinięty w ruchu płaszcz odsłonił wielki czerwony kielich na kryjącej pancerz tunice. Baczniejsze spojrzenie ujawniło husyckie godła i u innych. Reynevan westchnął z cicha, wiedział, że jego sytuacji wcale to nie poprawiało.

Husyta z brwiami wpatrywał się w jego twarz, a własne jego oblicze, ku zdziwieniu Reynevana, zmieniało wyraz. Z nachmurzonego na zdziwiony. A ze zdziwionego na jakby uradowany. I ponownie na nachmurzony.

– Wyście są Reynevan z Bielawy, Ślązak – stwierdził tonem nie dopuszczającym dyskusji. – Medyk od leczenia.

– Aha? I co dalej?

– Znam was. Nie zaprzeczajcie tedy.

– Przecież nie zaprzeczam. Pytam, co dalej.

– Bóg nam was zesłał. Nam właśnie medyka potrzeba, do chorego. Rzecz zwłoki nie cierpi. Pojedziecie tedy z nami. Bardzo prosim. Bardzo grzecznie prosim.

Bardzo grzecznej prośbie towarzyszyły złe spojrzenia, zagryzione usta, grające mięśnie na żuchwach. I dłonie na pasach blisko rękojeści. Reynevan uznał, że lepiej będzie prośbie nie odmawiać.

– Może jednak dowiem się wpierw, z kim mam sprawę? Dokąd mam jechać? Kto jest chory? I na co?

– Jedziecie niedaleko – uciął husyta z brwiami, ewidentny dowódca podjazdu. – Moje miano Jan Pluh. Podhejtman polnych wojsk Sierocych wspólnoty nachodskiej. Reszty dowiecie się wnet.

* * *

Reynevana niezbyt cieszył fakt, że miast zmierzać ku Przełęczy Międzyleskiej, przyszło mu nagle jechać w kierunku dokładnie przeciwnym, prawym brzegiem Morawy na południe. Na szczęście Jan Pluh nie kłamał, do celu w samej rzeczy nie było specjalnie daleko. Wkrótce zobaczyli leżący w zamglonej dolinie duży wojskowy obóz, typowy obóz maszerujących husytów: zgrupowanie wozów, namiotów, szałasów, kleci i innych malowniczych bud. Nad obozem powiewał bojowy sztandar Sierotek, przedstawiający promienistą hostię i pelikana rozdzierającego dziobem własną pierś. Na skraju piętrzyła się imponująca kupa kości i innych odpadków, opodal, nad wpadającym do Morawy potokiem, grupa kobiet urządzała pranie, dzieciarnia zaś rzucała do wody kamienie i goniła za psami. Gdy przejeżdżali, kobiety odprowadziły ich wzrokiem, prostując grzbiety i ocierając czoła dłońmi lśniącymi od mydlin. Między wozami snuł się dym i smród, smutno ryczały krowy w zagrodzie. Prószył drobny śnieg.

– Tędy. Ta chata.

Przed chatą, zajęty wylewaniem pomyj z cebra, stał chudy i wyblakły młodzian. Na ich widok podniósł głowę. Minę miał tak żałosną i nieszczęsną, że mógłby pozować do iluminacji w mszale, rozdział o Hiobie.

– Znaleźliście! – krzyknął z nadzieją. – Znaleźliście medyka! Cud to widomy, niechaj Najwyższemu zań będą dzięki! Zsiadajcie, panie, co żywiej!

– Tak pilna potrzeba?

– Nasz hejtman… – chudy młodzieniec upuścił ceber. – Nasz główny hejtman zachorzał. A cyrulika nie mamy…

– Przecież mieliście – przypomniał sobie Reynevan. – Wołali go brat Albertus. Całkiem wprawnym był medykiem…

– Był – przytaknął dość ponuro podhejtman Jan Pluh. – Ale jak my niedawno papieżnickich jeńców ogniem piekli, to się stawiać jął, krzykać, pry, że to niechrześcijańskie i że tak nie lza… To go hejtman wziął i obuszkiem zmacał…

– A mnie zaraz po pogrzebie felczerem zrobili – pożalił się chudy młodzian. – Rzekli, żem uczony, to sobie poradzę. A ja tyle że gramotny, u aptekarza w Chrudimiu karteluszki ino wypisywałem i na buteleczki przylepiałem… W leczeniu ni chu-chu… Mówię im to, a oni swoje, pry, uczonyś, dasz radę, medycyna sztuka niewielka: komu do nieba, temu i tak święty Boże nie pomoże, a komu na życie, to mu i najgorszy lekarz nie zaszkodzi…

– Ale jak samego hejtmana niemoc chyciła – wtrącił drugi z Sierotek – to jednak kazał co koń wyskoczy lecieć i lepszego medyka szukać. Iście, sprzyjał nam Pambu, cośmy was tak rychło znaleźli. Hejtman srogie cierpi katusze. Sami zobaczycie.

Reynevan wpierw poczuł, niż zobaczył. Pod niską powałą chaty wisiał odór tak ohydny, że niemal zwalający z nóg.

Leżący na zbitej z desek pryczy tęgi mężczyzna twarz miał całkiem mokrą od potu. Reynevan znał i pamiętał tę twarz. Był to Smil Pulpan, obecnie, jak się okazywało, główny hejtman Sierotek z Nachodu.

– Niech mnie kule… – Smil Pulpan słabym głosem dał znać, że rozpoznał go również. – Niemiecki doktorek, hejtmański pupilek… Cóż, na bezrybiu i rak ryba… Chodź no tu, znachorze. Rzuć okiem. I tylko mi nie mów, że nie umiesz tego wyleczyć… Nie mów tego, jeśli ci własna skóra droga.