Выбрать главу

Smród powinien w zasadzie przygotować Reynevana na najgorsze, ale nie przygotował. Na wewnętrznej stronie uda Smila Pulpana, niebezpiecznie blisko pachwiny, było coś. Coś miało wielkość kaczego jaja, barwę sino-czarno-czerwoną i wyglądało gorzej niż okropnie. Reynevan widywał już takie rzeczy i miewał z nimi do czynienia, mimo to nie opanował odruchu wstrętu. Zawstydził się, ale tylko przed sobą. Odruch był tak nieznaczny, że inni nie zauważyli.

– Co to jest, panie? – spytał cicho aptekarczyk z Chrudimia, felczer z przypadku i przymusu. – Nie dżuma czasem? Straszne wrzodzisko… I w miejscu takim…

– To z pewnością nie dżuma – oświadczył z przekonaniem Reynevan, woląc wpierw jednak upewnić się dotykiem, czy nie wyczuje charakterystycznego dla dymienicy chełbotania. Nie wyczuł. Pulpan zawył krótko, zaklął.

– To jest – zdiagnozował pewnie Reynevan – carbunculus, inaczej zwany czyrakiem gromadnym. Najpierw było kilka niewielkich wyprysków, prawda? Które szybko się powiększały, zamieniały w guzy, każdy z żółtawą krostą na szczycie, otwierające się i sączące ropę? By wreszcie zrosnąć się razem w jedno wielkie, bardzo bolesne nacieczenie?

– Jakbyście – aptekarczyk przełknął ślinę. – Jakbyście przy tym byli…

– Co stosowaliście dotychczas?

– Eee… – zająknął się młodzian. – Jakieś okłady… Baby przyniosły…

– Wyciskać próbowaliście? – Reynevan zagryzł wargi, bo znał odpowiedź.

– A próbował, taka jego mać, próbował – zastękał Pulpan. – Małom, psiakrew, nie zdechł od bólu…

– Myślałem ropę wydusić… – nerwowo wzruszył ramionami aptekarczyk. – Bo co było robić?

– Ciąć.

– Nie pozwolę… – wycharczał Pulpan. – Nie pozwolę się kaleczyć… Wy ino byście rżnęli, rzeźnicy.

– Zabieg chirurgiczny – Reynevan otworzył torbę – jest tu konieczny. Tylko tym sposobem można spowodować pełny abscessus ropy.

– Nie dam się kroić. Już wolę wyciskanie.

– Wyciskanie nie pomoże – Reynevan wolał nie mówić, że wręcz zaszkodzi, wiedział, że Pulpan nie daruje chrudimskiemu aptekarczykowi błędu w sztuce, że będzie się mścił. – Karbunkuł trzeba przeciąć.

– Bielawa… – Pulpan gwałtownie chwycił go za rękaw. – Gadają o tobie, żeś magik. Odczyńże tedy urok, zadaj mi jakieś zaklęcie albo dekokt czarodziejski… Nie kalecz mnie. Nie pożałuję złota…

– Złotem cię nie wyleczę. Zabieg jest absolutnie konieczny.

– Gówno, konieczny! – wrzasnął Pulpan. – Co, zmusisz mnie? Ja tu hejtman jestem! Ja cię… Ja rozkazuję! Kuruj mnie czarami i driakwiami! Z nożem ani podchodź! Tknij mnie, znachorze zasrany, a końmi cię każę rozerwać! Hej, ludzie! Straż!

– Dalszy rozrost karbunkułu – Reynevan wstał – grozi bardzo poważnymi konsekwencjami. Mówię to, byś wiedział. Reszta to twoja decyzja, twoja wola, twoja chęć. Scienti et volenti non fit injuria.

– Ty się mścisz, łaciński wyskrobku – wycharczał Pulpan. – Za tamto. Za ubiegły rok, za Śląsk, za Frankenstein, za mnichów, cośmy ich wtedy oprawili… Widziałem, jakeś wtedy na mnie spoglądał… Z jaką nienawiścią… Teraz się chcesz odegrać…

Podhejtmani i centurioni, którzy na krzyk weszli do chaty, patrzyli na Reynevana spode łba. Potem pokręcili nosami, pochrząkali.

– Ja tam, hejtmanie, nie wiem – wymamrotał jeden. – Ale to, widzi mi się, samo nie przejdzie. Trza by jednak coś z tym zrobić…

– Po co my – zaburczał Jan Pluh – medyka szukali i przywieźli? Po próżnicy?

Pulpan zastękał, opadł na poduszki, pot obficie sperlił mu czoło i policzki.

– Nie zdzierżę… – wydyszał wreszcie. – Dobra, nuże, niechaj konował czyni, co ma czynić… Jeno nie zostawiajcie mnie z nim sam na sam, bracia, patrzcie mu na ręce i na kozik… By mnie nie zarżnął, niecnota, albo nie wykrwawił… I gorzałki mi przynieście… Gorzałki, żywo!

– Gorzałka – Reynevan zakasał rękawy, spróbował ostrza noża opuszkiem palca – będzie potrzebna w samej rzeczy. Ale dla mnie. W twoim stanie, Pulpan, medycyna spożycia wyskoku zabrania.

* * *

– Gojenie i ziarninowanie potrwa najmniej tydzień – pouczył Reynevan felczera-aptekarczyka, kończąc pakowanie torby. – W tym czasie chory musi leżeć, a o ranę należy zadbać. Dopóki się nie zabliźni, stosować okłady.

Aptekarczyk skwapliwie pokiwał głową. Z oblicza nie schodził mu głupawy dość wyraz podziwu i uwielbienia. Wyraz taki przyozdobił oblicze młodzieńca zaraz po tym, jak Reynevan dokonał zabiegu. I ani myślał znikać.

Reynevan daleki był od puszenia się, ale w rzeczy samej za zabieg wstydzić się nie musiał. Choć z uwagi na wielkość karbunkułu cięcia musiały być głębokie i wykonane na krzyż, magicznie zaś znieczulić pacjenta nie odważył się przy świadkach, operacja poszła błyskawicznie. Smil Pulpan zdążył tylko wrzasnąć i zemdleć, znacznie ułatwiając tym samym proces usuwania ropy i opracowania rany. Jeden z przyglądających się Sierocych centurionów nie wytrzymał i porzygał się, ale pozostali nagrodzili zręczność i umiejętności chirurga pełnymi uznania mruknięciami, a Jan Pluh na koniec nawet łupnął go familiarnie w plecy. A aptekarczyk tylko wzdychał z podziwu. Niestety, wychodziło, że na nic więcej z jego strony nie można było liczyć.

– Mówiłeś, że poprzednio stosowaliście kataplazmy. Sporządzane przez kobiety.

– Jako żywo, panie medyku. Baby przyrządzały. A przykładała taka jedna… Elżbieta Donotek. Przywołać?

– Przywołaj.

* * *

Elżbieta Donotek, kobieta lat, jak się zdawało, niespełna dwudziestu, miała włosy koloru lnu i oczy błękitne jak niezapominajki. Byłaby niezwykle urodziwa, gdyby nie okoliczności. Była wszak kobietą husyckich wojsk, kobietą przemarszów, odwrotów, zwycięstw, klęsk, upałów, chłodów i słot. I nieustannej harówki. I wyglądała jak one wszystkie. Ubierała się w co popadło, byle grubo, blond włosy kryła pod szarą zgrzebną chustą, a dłonie miała czerwone od zimna i spękane od wilgoci. I przy tym wszystkim, o dziwo, promieniowało od niej coś, co nazwać można było godnością. Dostojeństwem. Coś, co cisnęło się na myśl i usta jako das ewig Weibliche.

Reynevan doszedł do wniosku, że już słyszał nazwisko. Osobę jednak widział po raz pierwszy.

– Ty robiłaś hejtmanowi okłady? Z czego?

Elżbieta Donotek podniosła na niego oczy niezapominajki.

– Z tartej cebuli – odrzekła cicho. – I z ugniecionych pąków brzezinowych…

– Znasz się na leczeniu? Na zielarstwie?

– Taka tam nauka… Tyle, co każda we wsi baba. I przecie nic te okłady nie pomogły…

– Nieprawda, pomogły – zaprzeczył. – I to bardzo. Teraz też mu pomożesz. Po zdjęciu opatrunku na ranę trzeba przykładać kleik z siemienia lnianego. Wiosna, ale na bajorkach powinna być już rzęsa. Rób okłady z wyciśniętego soku. Na zmianę, raz kleik, raz rzęsa.

– Dobrze, paniczu Reynevan.

– Znasz mnie?

– Słyszałam, jak o was mówiono. Baby mówiły.

– O mnie?

– Dwa roki temu – Elżbieta Donotek odwróciła oczy, ale tylko na chwilę. – Czasu rejzy na Śląsk. W mieście Złotoryja. W kościele farnym.

– Tak?

– Nie daliście z druhami Bogurodzicy pokrzywdzić.

– Ach, tamto… – zdziwił się. – Było o tym wydarzeniu aż tak głośno?

Patrzyła na niego długo. W milczeniu.

– To wydarzenie – odpowiedziała wreszcie, wolno wymawiając słowa – się wydarzyło. A tylko to jest ważne.

* * *

Donotek, Elżbieta Donotek, powtarzał w myśli, jadąc kłusem na północ, znów w kierunku Hanuszowic. Coś mówiono, przypominał sobie. Plotkowano. O kobiecie, mającej wielki mir wśród ciągnących z Sierotkami kobiet, o naturalnej przywódczyni, z której zdaniem liczyli się nawet niektórzy husyccy hejtmani. Była też, kojarzył plotki, w tym wszystkim jakaś tajemnica, była miłość i śmierć, wielka miłość do kogoś, kto poległ. Do kogoś, kogo nikt już nie mógł zastąpić, kto pozostawił po sobie tylko wieczną pustkę, wieczny smutek i wieczne niespełnienie. Historia jak z kart Chretiena de Troyes, myślał, jak spod pióra Wolframa von Eschenbach. Zupełnie nie pasująca do siermiężnego wyglądu jej bohaterki. Zupełnie nie pasująca. I przez to zapewne prawdziwa.

Wiatr od Snieżnika owiewał mu twarz, łagodząc nieco wstyd, którego doznał, gdy mówiła o wydarzeniu w złotoryjskim kościele, o drewnianej Madonnie. Rzeźbie, w obronie której i owszem, wystąpił, ale nie z własnej inicjatywy, lecz idąc za przykładem Samsona Miodka. I nie należała mu się za tamten incydent pochwała. Ani uznanie w oczach osoby takiej jak Elżbieta Donotek.

Za Hanuszowicami trakt skręcił i powiódł na zachód. Wszystko się zgadzało. Od Przełęczy Międzyleskiej, jak obliczał, dzieliła go mila z hakiem, miał nadzieję dotrzeć tam przed nocą. Popędził konia.