Выбрать главу

Dopadli go przed wieczorem.

* * *

Dopadli go w dziesięć koni, otoczyli, zwlekli z konia, spętali, Na nic sie zdały protesty. Nic nie mówili, a jego, gdy nadal protestował i domagał się wyjaśnień, uciszyli ciosami kułaków. Powieźli z powrotem do obozu Sierotek. Związanego wrzucili do pustego chlewa, w nocy omal nie uświerkł tam z zimna. Na wołania nie reagowali. Rankiem wywlekli, skostniałego zupełnie poprowadzili, nie żałując szturchańców, pod kwaterę głównego hejtmana. Czekał tam Jan Pluh i kilku innych znanych mu już Sierocych dowódców.

I było to, co Reynevan przeczuwał. Czego się bał.

Wewnątrz, na pryczy, niemal w tej samej pozycji, w jakiej zostawił go po operacji i opatrunku, spoczywał Smil Pulpan. Tyle tylko, że sztywny. Absolutnie nieboszczykowski i totalnie martwy. Twarz, białą jak twaróg, upiornie zniekształcały wybałuszone, wyłażące niemal z oczodołów oczy. I grymas ust, wykrzywionych w jeszcze upiorniejszy uśmiech.

– I co na to powiesz, medyku? – spytał chrapliwie i złowrogo Jan Pluh. – Jak nam taką medycynę wyjaśnisz? Potrafisz wyjaśnić?

Reynevan przełknął ślinę, pokręcił głową, rozłożył ręce. Zbliżył się do pryczy z zamiarem uniesienia okrywającej trupa derki, ale żelazne ręce setników osadziły go w miejscu.

– Nie, bratku! Dowody zbrodni zatrzeć radbyś, ale ci nie damy. Zamordowałeś go, odpowiesz za to!

– Co z wami? – szarpnął się. – Czyście poszaleli? Jakie morderstwo? To absurd! Byliście wszyscy przytomni przy operacji! Żył po niej i miał się dobrze! Przecięcie karbunkułu w żaden sposób nie mogło spowodować śmierci! Pozwólcie mi zbadać…

– Przeliczyłeś się, czarowniku – przerwał mu Pluh. – Myślałeś, że ci na sucho ujdzie. Ale brat Smil ocknął się. Krzyczał, że go w płucach i trzewiach pali, że mu ból głowę rozsadza. I ciebie, nim skonał, o magię i trucicielstwo oskarżył.

– To niedorzeczność!

– A ja bym rzekł, że dorzeczność. Nienawidziłeś brata Smila, wszyscy to wiedzą. Znalazłeś sposobność i otrułeś nieboraka.

– Byliście przy zabiegu! Ty też byłeś!

– Czarami omamiłeś nam wzrok! Wiemy, żeś guślarz i czarownik. Są to na świadkowie.

– Jacy świadkowie? Czego świadkowie?

– Pokaże się na sądzie. Brać go!

* * *

Stłoczone na majdanie zgromadzenie Sierotek huczało jak ul, jak rój trzmieli.

– Na co ten sąd? – ryczał ktoś. – Po diabła te jasełka? Szkoda czasu i zachodu! Na stryk truciciela! Powiesić go na dyszlu!

– Czarownik! Na stos z nim!

– Filistynie! – Czarno odziany kaznodzieja ze śmieszną koźlą brodą przyskoczył, z bliska napluł Reynevanowi w twarz. – Ohydo Molocha! Poślemy cię do piekła, plugawcze! W ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!

– Zabić Niemca!

– Pod cepy go! Pod cepy!

– Cichajcie! – zagrzmiał Jan Pluh. – My są Boży bojownicy, ma być po Bożemu! Sprawiedliwie i jak się patrzy! Nie bojajcie się, śmierć brata naszego i hejtmana pomścimy, płazem nie puścimy! Ale za porządkiem! Za wyrokiem trybunału naszego rewolucyjnego! Dowody są! Świadkowie są! Nuże, powołać świadków!

Tłum ryczał, wył, huczał, potrząsał sudlicami i cepami.

Pierwszym powołanym przed oblicze sądu świadkiem był aptekarczyk z Chrudimia, blady jak pergamin i rozdygotany. Głos trząsł mu się, a zęby dzwoniły, gdy zeznawał. Przecięcia wrzodu, zeznał, trwożliwie łypiąc na rewolucyjny trybunał, podsądny Bielawa dokonał wbrew wyraźnej woli hejtmana Pulpana, a czynił to z nadmierną brutalnością i niegodnym lekarza okrucieństwem. Podczas zabiegu podsądny mruczał coś pod nosem, niewątpliwie gusła. W ogóle wszystko, co robił, podsądny robił zwykłym obyczajem czarnoksiężników.

Tłum wył.

Świadków, jako że nigdy ich nie brak na tym świecie, znalazło się jeszcze paru.

– Prawił mi jeden… Zabyłem kto, ale pamiętam, że łońskiego roku to było, w zapusty. Prawił, że ten tu Bielawa pod Białą Górą Neplacha uleczył! Czarami! Wszyscy mówili, że czarami!

– Mnie, wysoka komisjo, wiadomo, że ten Bielawa z diabłem jest w zmowie, że od diabła czary umie, które mi w kości oszukuje! Powiadał mi to jeden setnik od brata Rohacza, któren na własne oczy widział. Dwa roki temu nazad to było, jesienią… A może zimą? Ja tam nie wiem… Ale oskarżam!

– Jam widział, klnę się na grób brata Żiżki, jak onże Bielawa czasu zeszłorocznej rejzy na Śląsk z wielebnym naszym Peszkiem Krejczirzem się poswarzył, o jakieś papieżnickie zabobony poszło. Jakoś tak wtedy Bielawa na wielebnego popatrzał dziwnie, musi urok rzucił. I co? Pomarł skutkiem tego uroku brat Peszek, zginął męczeńską śmiercią mało co później!

– Nie Czech on przeca, bracia trybunały, nie swojak, ale Niemiec! Słyszałem, jak gadali w Hradcu Kralove, że to szpieg katolicki. Wciskają między nas papiści tajnych zbrodniarzów, by naszych hejtmanów zdradziecko mordowali! Przypomnijcie pana Bohusława ze Szwamberka! Przypomnijcie sobie brata Hviezdę!

– A jam słyszał, wysoka komisjo, że ten Bielawa z prażanami ze Starego Miasta trzyma! A kto są staromiejscy? Zdrajcy Kielicha, zdrajcy mistrza Husa, zdrajcy Czterech Artykułów! Babilońskiego Luksemburczyka chcą na czeski tron przywrócić! Ani chybi tego Bielawę staromiejscy nasłali, by hejtmana zgładził!

– Śmierć mu! – ryczał tłum. – Śmierć!

Wyrok, oczywista rzecz, mógł być tylko jeden i zapadł błyskawicznie. Ku ogólnej a dzikiej radości nachodskich Sierotek Reynevan Bielawa, czarownik, truciciel, zdrajca, Niemiec, szpieg katolicki i nasłany przez Stare Miasto skrytobójca, ogłoszony został winnym wszystkich zarzucanych mu czynów, w związku z czym rewolucyjny trybunał jednogłośnie skazał go na śmierć przez spalenie żywcem na stosie. Od wyroku odwołanie w oczywisty sposób nie przysługiwało: nim Reynevan zdążył usta otworzyć w proteście, został ucapiony przez kilka par silnych rąk i powleczony w asyście ryczącego tłumu na skraj obozu, gdzie piętrzyła się ułożona zawczasu spora kupa bierwion i chrustu. Ktoś wytoczył wielką i śmierdzącą kapustą beczkę, ktoś postarał się o denko, młotek i gwoździe. Reynevana uniesiono i przemocą wpakowano do beki. Targał się i wrzeszczał, że mało mu płuca nie pękły, ale jego wrzask ginął wśród wycia rozentuzjazmowanego motłochu.

Coś ogłuszająco huknęło. A powietrze przesycił swąd prochowego dymu. Tłum cofnął się, dając tym samym Reynevanowi możliwość zobaczenia, co się stało.

Od strony obozu zajechał dziwny orszak, złożony z trzech wozów bojowych. Załogę jednego stanowiła dziesiątka kobiet w bardzo różnym wieku, od podlotków po staruchy. Wszystkie, prócz powożących, uzbrojone były w piszczały, handkanony i hakownice.

Z drugiego wozu, obsadzonego przez cztery kobiety, złowieszczo patrzyła wylotem lufy dziesięciofuntowa bombarda. To właśnie z niej przed chwilą wystrzelono, silnym, ale ślepym prochowym nabojem: w obłoku dymu, wirując jak płatki śniegu, wciąż opadały strzępki przybitki.

Na trzecim wozie, w towarzystwie dwóch kobiet i jakiegoś nakrytego płachtą urządzenia, stała Elżbieta Donotek. Zrzuciła z ramion kożuch, a z głowy chustę, teraz, niebieskooka, z rozwianym i wzburzonym lnianym włosem, przypominała Nike, wiodącą lud na barykady. Jej śmiertelnie poważne i groźne oblicze budziło jednak więcej skojarzeń z rozwścieczoną erynią Tysyfone.

– Co to ma być? – ryknął, ścierając z twarzy drobinki prochu, Jan Pluh. – Co ma być, ichmość Donotkowa? Igrce? Maszkary? Comber babski? Kto wam, niewiasty, oręż ruszać zwolił?

– Idźcie stąd – powiedziała głośno Elżbieta Donotek, jakby go nie słysząc. – Ale już! Natychmiast. Nie będzie żadnego palenia. Dość tego.

– Bezczelna białogłowo! – wrzasnął koźlobrody kaznodzieja. – Zapamiętała w pysze Jezebel! Razem z Filistynem w ogniu zgorzejesz! A przedtem posmakujesz kańczuga!

– Idźcie sobie stąd – Elżbieta Donotek i na niego nie zwróciła uwagi. – Idźcie, chrześcijanie, Sierotki, dobrzy Czesi. Uklęknijcie, na niebo wejrzyjcie, Bogu się pomódlcie, Panu naszemu Jezusowi i świętej Rodzicielce jego. W dusze swe zajrzyjcie. Pomyślcie o Dniu Sądu, który się bliży. Pokajajcie się, wy, którzy nie znacie drogi pokoju, którzy uczyniliście krętymi własne swoje ścieżki. Patrzyłam przez pięć lat, jak niszczyliście w sobie to, co dobre, jak kładliście w groby to, co człowiecze, jak zamienialiście ten kraj w trupiarnię. Patrzyłam, jak zabijaliście w sobie sumienia. Mam dość, na więcej nie pozwolę. W nadziei, że nie wszystko jeszcze w sobie zabiliście. Że choć ociupinka została, maleńkie coś, co warto ratować przed zniszczeniem. Dlatego idźcie sobie stąd. Pókim dobra.

– Pókiś dobra? – krzyknął szyderczo Pluh, biorąc się pod boki. – Pókiś dobra? A co nam zrobisz, babo? Z puszki jużeś ślepakiem wypaliła! A ninie co? Kieckę zadrzesz i rzyć wypniesz?

Kobiety na wozach jak na komendę zaczepiły haki strzelb o burty. A Elżbieta Donotek, alias erynia Tysyfone, szybkim ruchem zdarła płachtę z urządzenia, obok którego stała. Jan Pluh odruchowo cofnął się o krok. A wraz z nim cały tłum. Z pomrukiem zgrozy.

Reynevan nigdy nie widział tej osławionej broni, słyszał o niej tylko. Reakcja tłumu nie zdziwiła go. Na wozie obok Elżbiety Donotek stała dziwna konstrukcja. Na dębowej ramie i skomplikowanym obrotowym stelażu zamocowano, jedną tuż przy drugiej, dwanaście spiżowych luf. Całość przypominała kościelne organy i tak też broń nazwano. Mówiono o „organach śmierci”, zdolnych w ciągu jednego Pater noster wystrzelić około dwustu funtów ołowiu. W postaci ostrych siekańców.