Выбрать главу

Tři vĕci na svĕtĕ

hojí všecky rány:

vínečko, panenka

a sáček nacpaný!

– Horn?

– Słucham cię, Reinmarze.

– W jaki sposób dowiedziałeś się o dezercji Schillinga? I o tym, że Ungerath ma go i chce wymienić na syna?

– Mam swoje źródła.

– Bardzoś lakoniczny. O nic więcej nie zapytam.

– I dobrze.

– Miast pytać, stwierdzę: Schilling był jedynym powodem twojej akcji nad Olzą.

– Owszem – przyznał obojętnie Horn po chwili przerywanej hukaniem sów ciszy. – Dla mnie. Dla innych powodem był Kochłowski. Gdyby nie Kochłowski, nie dostałbym od Korybuta ani ludzi z Odr, ani pieniędzy. Kochłowski to ważna figura w handlu bronią. A zmiana barw i stron przez Jana z Kravarz była nader szczęśliwym trafem, nic ponadto. O tobie zaś, by uprzedzić następne pytanie, nawet nie wiedziałem. Ale ucieszyłem się na twój widok.

– Miło z twojej strony.

Odgłosy z podwórca cichły. Nieliczni trzeźwiejsi burgmani śpiewali jeszcze. Ale w repertuarze jęły przeważać kawałki mniej jakby ucieszne.

Ze zemĕ jsem na zem přišel,

na zemi jsem rozum našel,

po ní chodím jako pán,

do ní budu zakopán…

– Horn?

– Słucham cię, Reinmarze.

– Nie znam twoich planów w tym względzie, ale sądzę…

– Powiedz mi, co sądzisz.

– Sądzę, że to, co wiemy o Perferro, powinniśmy zachować w tajemnicy. Nie mamy pojęcia, kto mógł zostać otruty, a gdybyśmy nawet wiedzieli, nie mamy możliwości pomóc. Jeśli zaś rozejdą się słuchy o truciźnie, zapanuje zamieszanie, panika, strach, diabli wiedzą, jakie to może mieć konsekwencje. Powinniśmy milczeć.

– Czytasz w moich myślach.

– O Perferro wiemy my dwaj i Schilling. Schilling, jak mniemam, nie opuści Sowińca. Nie wyjdzie stąd, by rozpowiadać.

– Dobrze mniemasz.

– Mimo danego mu przyrzeczenia?

– Mimo. O co ci chodzi, Reynevan? Nie bez kozery wszak zacząłeś tę rozmowę.

– Poprosiłeś mnie o pomoc, pomogłem. Minął prawie tydzień. Nie wypytujesz już Schillinga o sprawy związane z magią. Mnie zaś każdy dzień, każda godzina spędzona na Sowińcu przypomina, że gdzieś tam daleko uwięziona Jutta wygląda ratunku. Mam zatem zamiar odjechać. W najbliższym czasie. Uspokoiwszy cię wpierw. Wszystko, czego się tu dowiedziałem, zwłaszcza o Perferro, zachowam w sekrecie, nikomu i nigdy tego nie zdradzę.

Horn milczał długo, sprawiając wrażenie zasłuchanego w pohukiwanie sów.

– Nie zdradzisz, powiadasz. To dobrze, Reinmarze. Bardzo mnie to cieszy. Dobranoc.

* * *

Zima całkiem, jak się zdawało, ustąpiła już pola wiośnie. I nie wyglądało, by chciała o to pole walczyć. Był dzień świętych Cyryla i Metodego, ósmy marca Anno Incarnationis Domini 1429.

* * *

Horn czekał na Reynevana w komnacie myśliwskiej Sowińca, udekorowanej licznymi trofeami łowieckimi.

– Wyjeżdżamy – zaczął bez wstępów Reynevan, gdy usiedli. – Jeszcze dziś. Szarlej i Samson pakują juki.

Horn milczał długo.

– Zamierzam – oświadczył wreszcie – zaatakować, zdobyć i spalić Sensenberg. Zamierzam wykończyć do ostatniego Czarnych Jeźdźców. Zamierzam wykończyć Birkarta Grellenorta, wykorzystawszy go wprzód do zdyskredytowania i zniszczenia Konrada z Oleśnicy, biskupa Wrocławia. Mówię ci to, byś znał moje zamiary, choć i tak z pewnością domyśliłeś się ich po pytaniach, które stawiałem Schillingowi. I pytam cię wprost: chcesz wziąć w tym udział? Być przy tym? I przyłożyć się?

– Nie.

– Nie?

– Nie przed oswobodzeniem Jutty. Jutta jest dla mnie ważniejsza. Najważniejsza, pojmujesz?

– Pojmuję. A teraz coś ci opowiem. Wysłuchaj. I postaraj się pojąć mnie.

– Horn, ja…

– Wysłuchaj.

– Nie jestem – zaczął Horn – ani Hornem, ani Urbanem. Przybrane imię, przybrane nazwisko. W istocie nazywam się Roth. Bernhard Roth. Moją matką była Małgorzata Roth, beginka ze świdnickiego beginażu. Moją matkę zamordował Konrad, obecny biskup Wrocławia.

– Jak to było na Śląsku z begardami i beginkami, niezawodnie wiesz. Ledwo trzy lata po tym, jak sobór w Vienne ogłosił ich heretykami, biskup Henryk z Wierzbna zarządził wielkie polowanie. Naprędce powołany dominikańsko-franciszkański trybunał poddał torturom i posłał na stos ponad pół setki mężczyzn, kobiet i dzieci. Pomimo tego begardzi uchowali się, nie zdołano ich wytrzebić tak, że podczas kolejnych fal prześladowań, w 1330, gdy szalał Schwenckefeld, i w 1372, gdy zawitała do nas Czarna Śmierć. Stosy płonęły, begardzi trwali. Gdy w roku 1393 wszczęto kolejną nagonkę, moja matka miała czternaście lat. Uchowała się dotąd, może dlatego, że była w beginażu mało ostentacyjna, mało rzucała się w oczy, dzień i noc tyrając w szpitalu Świętego Michała.

– Ale przyszedł rok 1411. Na Śląsk wróciła zaraza i na gwałt szukano winnych, przy czym nie Żydów, Żydzi jako winni już się opatrzyli, potrzebne było urozmaicenie. A matkę opuściło szczęście. Sąsiedzi i współobywatele uczyli się szybko. Już podczas poprzednich łowów wyszło na jaw, że denuncjować się opłaca, że jest z tego wymierny zysk. Że jest z tego łaska władz. I że nie ma lepszego sposobu, by odsunąć podejrzenia od własnej osoby.

– A nade wszystko był tam Konrad, pierworodny syn księcia Oleśnicy. Konrad, który bezbłędnie wyczuł, gdzie jest prawdziwa władza, zrezygnował z rządów nad odziedziczonym księstwem, wybrał karierę duchowną. W 1411 był prepozytem wrocławskiej kapituły katedralnej i bardzo, bardzo pragnął być biskupem. Do tego trzeba jednak było wykazać się, zasłynąć. Najlepiej jako obrońca wiary, postrach kacerzy, odstępców i czarowników.

– I oto z donosów wynika, że pomimo bogobojnych wysiłków przetrwała w Świdnicy i Jaworze begardzka zaraza, że istnieją jeszcze katarzy i waldensi, że wciąż działa Kościół Wolnego Ducha. I znowu dominikańsko-franciszkański trybunał bierze się do pracy. Trybunałowi aktywnie pomaga świdnicki oprawca, Jorg Schmiede, pracujący z zapałem i entuzjazmem. I jemu to zawdzięczać należy, że obrzydła beginka i heretyczka Małgorzata Roth przyznała się do wszystkich zarzucanych jej czynów. Że modliła się o powtórne przyjście Lucyfera. Że dokonywała zabiegów aborcyjnych i dopuszczała się badań prenatalnych. Że spółkowała z diabłem i rabinem, jednocześnie zresztą. Że z tego spółkowania miała bękarta. Czyli mnie. Że zatruwała studnie, szerząc tym samym zarazę. Że wykopywała na cmentarzu i bezcześciła zwłoki. I wreszcie najstraszniejsze: że w kościele, podczas Podniesienia, nie patrzyła na hostię, lecz na ścianę.

– Kończąc: matkę spalono na stosie na błoniu za kościołem Świętego Mikołaja i cmentarzem zadżumionych. Przed śmiercią pokajała się, okazano jej więc łaskę. Podwójną. Uduszono ją przed spaleniem i oszczędzono jej bękarta. Miast utopić, czego domagali się sędziowie, oddano mnie do klasztoru. Wpierw jednak kazano mi patrzeć, jak ciało matki syczy, wzbiera bąblami i wreszcie zwęgla się przy palu. Miałem dziewięć lat. Nie płakałem. Od tamtego dnia nie płakałem. Nigdy. Przez dwa lata w klasztorze. Głodzony, bity, znieważany. Po raz pierwszy rozpłakałem się w roku 1414, w Zaduszki. Na wieść o tym, że oprawca Jorg Schmiede zmarł, przeziębiwszy się. Płakałem z wściekłości, że mi się wymknął, że nie będę mógł z nim zrobić tego, co podczas bezsennych nocy obmyśliłem i w szczegółach zaplanowałem.

– Ten szczenięcy płacz zmienił mnie. Przejrzałem. Pojąłem, że głupotą jest szukanie zemsty na narzędziach i wykonawcach, że niepotrzebną stratą czasu jest tropienie i wykańczanie donosicieli, fałszywych świadków, członków trybunału, a nawet przewodniczącego, świątobliwego Piotra Bancza, lektora świdnickich dominikanów. Zrezygnowałem z nich. Postanawiając zarazem twardo, że zrobię wszystko, by dosięgnąć prawdziwego winowajcę. Konrada, biskupa Wrocławia. Niełatwo dosięgnąć kogoś takiego jak Konrad, potrzebny jest szczęśliwy traf, szansa. I oto Bruno Schilling jest dla mnie taką szansą.

– Musisz zrozumieć więc moje racje, Reinmarze, musisz pojąć, że inaczej postąpić nie mogę. Nie ma, jak mawiają, dymu bez ognia. Nie mogę wykluczyć, że jednak cię przewerbowano, że pracujesz dla tamtej strony. Teraz, po przesłuchaniach Schillinga, zwyczajnie za dużo wiesz, bym mógł pozwolić ci odejść. Bo być może i pomknąłbyś stąd, szlachetny i szalony Lancelocie, prosto na odsiecz i ratunek twej ukochanej Ginewrze. Być może dotrzymałbyś obietnicy dochowania sekretu. Myślę, ba, wierzę, że tak byś właśnie postąpił i tak się zachował. Ale nie mogę wykluczyć innych zachowań. Takich, które mogłyby zniweczyć moje plany. Nie mogę ryzykować. Zostaniesz tu, na Sowińcu. Tak długo, jak to będzie konieczne.

– Siedzisz spokojnie – sam Horn przerwał długie milczenie, jakie zapadło po jego wypowiedzi. – Nie wrzeszczysz, nie ciskasz wyzwiskami, nie rzucasz się na mnie… Widzę dwa wytłumaczenia. Pierwsze: zmądrzałeś. Drugie…