Выбрать главу

Trupi księżyc zaglądał przez okno.

Niepotrzebnie się z nią związałem. Przywabiłem ją, przyciągnąłem do siebie, to był błąd. Błąd, który trzeba będzie naprawić.

Douce von Pack westchnęła, uniosła się. Pomurnik odruchowo spojrzał na jej szyję, szybko ocenił, jak chwycić i jak przekręcić.

Wystarczyłyby dwa ruchy, pomyślał. I ten błysk skonałby w jej oczach…

Synku, rozbrzmiało mu nagle w głowie. Usiadł na łożu.

Synku, mówiła Kundrie, przyjdź zaraz. Chcę ci coś koniecznie pokazać, coś, co wiąże się z poszukiwaną dziewczyną. Czekam. Przyjdź.

Akurat, pomyślał. Zwyczajnie skończyło się potworzycy aurum potabile. Ale cóż, trzeba będzie pójść. Matka, było nie było.

– Czy coś się stało? – Douce usiadła, odgarnęła włosy z czoła. Ogień z gruby cieniami igrał na jej małych piersiach. Migotał w jej szeroko rozwartych oczach.

– Coś się stało? Wychodzisz?

– Tak. Wrócę późno.

– Zostawiasz mnie samą?

– Ale nie w tej chwili.

Chwycił ją za ramiona. Przycisnął do poduszek. Uległa mu, zmuszona do uległości. I kochali się w zapamiętaniu. W blasku żaru i bladej poświacie trupiego księżyca.

* * *

Stadtluft macht frei, przypomniał sobie Pomurnik, idąc od Mostu Piaskowego w dół ulicy Zamkowej.

Fakt, że we Wrocławiu stale bytowały liczne stwory nocy, nie był dla niego bynajmniej nowością. Minął jednak jakiś czas, odkąd wędrował tu po zmierzchu i czas ten, jak się okazywało, sporo zmienił. Zaiste, konstatował idąc, nie tylko dla Kundrie oddech wielkiego miasta niósł powiew wolności. Nie ona jedna, jak się okazywało, dobrze i swobodnie czuła się we Wrocławiu. Nie jej jednej, jak się okazywało, odpowiadał wielkomiejski habitat.

Zaskoczony przy bramie dzantyr uniósł wydłużony pysk, ewidentnie nie pojmując, jakim cudem Pomurnik go widzi. Wreszcie skrył się w mroku, wygarbiając jak kot i jeżąc sierść.

Pod wylotem rynny siedziało, liżąc zagnojony bruk, kilka urkinów, nadętych w puszyste kule. Zgrzytnąwszy pazurami, zemknął w ciemność zwinny jak jaszczurka rapion. Tuż dalej był skład win, majstrujący przy kłódce łysy gnom w skórzanym kabacie nawet nie podniósł głowy. Jego uzbrojony w łom kamrat obrzucił Pomurnika złym spojrzeniem, zawarczał coś pod nosem, trudno było zgadnąć, pozdrowienie czy obelgę.

W odchodzącym ku ulicy Wąskiej zaułku ostro cuchnęło magią i alchemią – czyli ektoplazmą, saletrą, witriolem, ałunem i winnym wyskokiem. Rynsztok wyraźnie fosforyzował, pełzały w nim esfiliny, zwabione sublimacyjnym odpadem. Tuż opodal, w podcieniach, czaił się garou, rozwinięte zmysły powstrzymały go jednak przed atakiem, w porę wyczuł aurę Pomurnika i wiedział, że lepiej nie próbować. Kilkanaście kroków dalej podobnie zachowała się lamia. Wampirzyca zaczekała nawet, aż Pomurnik się zbliży, a upewniwszy się, że naprawdę ją widzi, pozdrowiła ukłonem, owinęła się w opończę i znikła, szara na tle szarego muru.

Między przyporami kościoła Świętego Ducha siedział kludder, stękając i drapiąc się w brzuszysko. Na maswerkach, sterczynach i pinaklach świątyni szeleściły i trzepotały skrzydła spłoszonych latawców. Tuż za szpitalem Pomurnik dostrzegł na kamieniach błyszczącą smugę świeżej krwi. Wiedziony ciekawością – rzecz w sumie go nie obchodziła – wzmocnił wzrok zaklęciem, przejrzał ciemność. Schylona nad skrwawionym trupem, podrażniona czarem kalkabra wyszczerzyła dwucalowe kły, a włosy uniosły się jej nad głową jak srebrzysta korona. Pomurnik wzruszył ramionami, przyspieszył kroku. Jak dawniej, tak i teraz, okazywało się, niebezpiecznie było chodzić nocą po Wrocławiu.

Przeciął Targową, wyszedł na placyk przy studni. I wtedy go opadli. Ze wszystkich stron. Odziani tak, że niemal niewidzialni. Niezwykle szybcy. Jak na ludzi.

Tylko błyskawiczny unik ocalił mu życie, w ostatniej niemal chwili złowił okiem blady blask godzącej w niego klingi. Chwycił napastnika za połę kubraka, zakręcił nim, pchnął wprost na drugiego atakującego, wprost na ostrze miecza. Odwinął się, poczuł, jak stal muska mu włosy. Odskoczył, widział, jak miecz innego zamachowca krzesze iskry z żelaznej kraty. Ucapił za rękę z mieczem, szarpnął, pozbawił napastnika równowagi, rzucił na kolana, szybkim, jednoczesnym ruchem obu rąk skręcił mu kark.

Kolejny dopadł, zadał sztych, Pomurnik uniknął ostrza delikatnym półobrotem, złapał za łokieć i nadgarstek, wyłuskał miecz z łamanej ręki. Napastnik zawył. Zasłaniając się nim jak tarczą, Pomurnik pchnął następnego atakującego mieczem w brzuch, skoczył, nie czekając, aż upadnie, ku innym. Gdy pierzchnęli, zawrócił, ostrym pociągnięciem przeciął gardło temu ze złamaną ręką.

Leżało trzech, zostało trzech.

Trupi księżyc łysnął zza chmury, a Pomurnik zaatakował.

Uciekli przed nim za studnię, ale to ich nie uratowało. Nie widzieli go, gdy ich dopadł. Pierwszy osunął się na kolana, pchnięty w pachwinę; nim zdążył się porządnie rozkrzyczeć, miał rozchlastaną tchawicę. Drugi skoczył na ratunek, atakując w klasycznej pozycji szermierczej. Pomurnik dopuścił go na właściwą odległość, sparował sztych i pchnął, mocno i pewnie, w twarz, między oko a nos. Pchnięty wyprężył się, zadygotał, bezładnie trzęsąc rękami. Potem zsunął się z ostrza, miękki jak szmata.

Został tylko jeden, czający się w mroku. Uprzedził Pomurnika, zaatakował sam. Krzycząc niezrozumiale, wznosząc do ciosu jakąś dziwną broń, ni to topór, ni to maczugę. Pomurnik wymanewrował go unikiem, ciął krótko. Napastnik padł na kolana. A potem na twarz.

Pomurnik spojrzał na miecz. Od razu widać było, że niepospolita to broń. I nietania. Prawdopodobnie mediolańska. Na głowni była punca płatnerza, niewielka, trudno rozpoznawalna w mroku. Pomurnikowi nie chciało się zresztą rozpoznawać.

Jeden z powalonych zacharczał, zadygotał, zazgrzytał sprzączką pasa po kamiennej płycie studni, do której się doczołgał. Pomurnik był tam w trzech krokach, rąbnął raz, drugi, za trzecim mediolańska głownia pękła z jękiem. Odrzucił złomek.

Zajęczał inny. Ten powalony jako ostatni. Pomurnik zbliżył się, podniósł dziwny oręż. Był to krzyż. Duży, ciężki, żelazny krzyż z prostymi ramionami. Na ramionach połyskiwał srebrem grawerunek. Napis.

– Nie jestem, kurwa, demonem – powiedział Pomurnik.

Wzniósł krzyż i uderzył jak toporem.

Skrajem płaszcza zabitego wytarł obryzgane mózgiem nogawki. I poszedł w swoją drogę. Przez nocny Wrocław. Miasto, które nocą potrafiło być niebezpieczne.

Rozdział ósmy

w którym na zamku Odry Prokop Goły obdarza Reynevana zaufaniem, a widmo bez palca u nogi przepowiada przyszłość potomkom Gedymina.

Gdy nadjeżdżało się od północy, z biegiem Odry, położone na prawym brzegu miasto widoczne było już z daleka. Nad wieńczącym stromą skałę zamczyskiem wznosiła się okrągła wieża ze szpiczastym dachem. Wzniesiony, jak chciała legenda, przez templariuszy zamek łączył się z naszpikowanym przysadzistymi basztami czworobokiem murów miejskich. Nad miastem połyskiwała nowiutką złotą blachą dzwonnica kościoła farnego.

Nad rzeką snuł się opar, mgła płoziła się po zieleniejących wiklinach i wierzbach. Prokop Goły stanął w strzemionach, zastękał, rozcierając krzyże.

– Oto i Odry przed nami. Pospieszajmy.

Z czatowni nad bramą dostrzeżono oddział, okrzyknięto. Jazgotnęły łańcuchy, huknął opuszczany most, zazgrzytała podnoszona krata. Wjechali z łomotem kopyt.

W podwale, potem w wąskie uliczki, pomiędzy warsztaty, sklepy i kupieckie domy.

– Twoja medycyna przestaje działać – sarkał Prokop. – Jezu Chryste, Reynevan, rwie mnie tak, że chyba z kulbaki zlecę…

– Cierpliwości. Niech tylko znajdę aptekę…

– Apteka jest w rynku – rzekł jadący obok Biedrzych ze Strażnicy. – Zawsze była. Chyba że ją już zdążyli rozgrabić.

Miasto Odry rozwój zawdzięczało położeniu: ulokowane było w tak zwanej Bramie Morawskiej, szczerbie pomiędzy łańcuchami Sudetów i Karpat, na szlaku wiodącym z dorzecza Dunaju nad Odrę i Wisłę. Szlaku, łączącym południe z północą, Gdańsk i Toruń z Budą, Kraków z Wiedniem i Wenecją, Poznań i Wrocław z weneckimi posiadłościami nad Adriatykiem. Była to więc z natury rzeczy ważna droga handlowa, którą nieustannie ciągnęły kupieckie karawany.

Za husytów szlak zamarł, kupcy zaczęli omijać wiecznie płonącą i zrewoltowaną okolicę, reszty dokonała blokada. A w roku 1428 Odry opanował i zasiadł tu Dobiesław Puchała z Węgrowa, sprzymierzony z Taborem polski rycerz herbu Wieniawa, sławny weteran Grunwaldu, pogromca Krzyżaków w starciach pod Radzyniem i Golubiem. Puchała na czele swych polskich zuchów spadł na kraj jak jastrząb, paląc, co się dało, i wyrzynając w pień stawiających opór. Obwarowawszy się na Odrach, skutecznie odciął biskupi Ołomuniec od będącej w antyhusyckiej koalicji Opawy, uniemożliwiając koordynację działań Przemkowi Opawskiemu i morawskiej szlachcie. Tym samym stał się solą w oku i celem licznych ataków, które jednak zawsze potrafił skutecznie odeprzeć. Odpieranie mu zresztą nie wystarczało, sam najeżdżał wraże dziedziny, siejąc strach i świecąc ufortyfikowanym katolikom w oczy łunami. Teraz zaś, gdy na Kielich przeszedł i sprzymierzył się z Taborem Jan z Kravarz, Puchała kontrolował wszystkie trasy komunikacyjne, w tym i gościniec dla husytów najważniejszy, cieszyński, którym bez przerwy płynęły do Odr transporty broni i grupy polskich ochotników. Zbrojnych było w Odrach tyle, że miasto przypominało obóz wojenny. Większość uliczek tarasowały maszyny oblężnicze, bojowe wozy i bombardy, dostarczając dzikiej radości hulającej po nich dzieciarni.