– Bardzo ryzykujesz, chłopcze – powiedział. Były to pierwsze słowa, jakie wyrzekł od chwili, gdy otworzył drzwi i zobaczył, kto w nich stoi. – Bardzo ryzykujesz, pokazując się we Wrocławiu. W mojej opinii to już nawet nie jest ryzyko. To zuchwałe wariactwo.
– Wierz mi, wielebny ojcze – spuścił oczy Reynevan. – Nie zjawiłbym się tu, nie mając powodów.
– Których się domyślam.
– Ojcze…
Otto Beess pacnął dłonią w stół, szybkim uniesieniem drugiej ręki nakazał mu milczenie. Sam też milczał długo.
– Tak między nami – powiedział wreszcie – osobnik, którego cztery lata temu, po zamordowaniu Peterlina, za moją sprawą wydobyłeś od strzegomskich karmelitów… Jak on ci się kazał zwać?
– Szarlejem.
– Szarlejem, ha. Wciąż masz z nim kontakt?
– Ostatnio nie. Ale w ogóle tak.
– Jeśli więc w ogóle spotkasz tego… Szarleja, przekaż mu, że mam z nim na pieńku. Zawiódł mnie bardzo. Diabli wzięli rozsądek i spryt, jakimi niegdyś słynął. Miast na Węgry, jak powinien, wywiózł cię do Czech, wciągnął do husytów…
– Nie wciągał. Sam przystałem do utrakwistów. Z własnej ochoty i z własnej decyzji, poprzedzonej długim rzeczy rozważaniem. I pewien jestem, że postąpiłem słusznie. Prawda jest po naszej stronie. Mniemam…
Kanonik ponownie podniósł dłoń, nakazując mu zamilknąć. Nie interesowało go, co Reynevan mniema. Wyraz jego twarzy wątpliwości w tym względzie nie zostawiał żadnych.
– Jakem rzekł, domyślam się powodów, które przywiodły cię do Wrocławia – powiedział wreszcie, podnosząc wzrok. – Domyśliłem się ich bez trudu, powody te są na ustach wszystkich, nikt nie mówi o niczym innym. Twoi nowi współwyznawcy i bracia w wierze, twoi konfratrzy w walce o prawdę, twoi druhowie i kompani już od dwóch miesięcy pustoszą ziemię kłodzką i Śląsk. Od dwóch miesięcy w ramach walki o wiarę i prawdę twoi bracia, Sierotki Kralovca, mordują, palą i rabują. Puścili z dymem Ziębice, Strzelin, Oławę i Niemczę, do cna ograbili klasztor henrykowski, splądrowali i spustoszyli pół Nadodrza. Teraz, jak niesie wieść, oblegają Świdnicę. A ty znienacka zjawiasz się we Wrocławiu.
– Ojcze…
– Milcz. Spójrz mi w oczy. Jeśli przybyłeś tu jako husycki szpieg, dywersant lub emisariusz, opuść mój dom natychmiast. Utaj się gdzie indziej. Nie pod moim dachem.
– Zabolały mnie – Reynevan wytrzymał spojrzenie – twe słowa, wielebny ojcze. I posądzenie, że zdolny byłbym do podobnej niegodziwości. Myśl, że mógłbym wystawić cię na ryzyko i szwank…
– Wystawiłeś mnie na szwank, przychodząc tutaj. Dom może być obserwowany.
– Byłem ostrożny. Potrafię…
– Wiem, że potrafisz – przerwał mu dość ostro kanonik. – I co potrafisz. Wieści krążą i rozchodzą się szybko. Patrz mi w oczy. I gadaj wprost: jesteś tu jako szpieg czy nie?
– Nie.
– Więc?
– Potrzebuję pomocy.
Otto Beess uniósł głowę, spojrzał na ścianę, na obraz, na którym poganie za pomocą wielgaśnych obcęgów zdzierali skórę ze świętego Bartłomieja. Potem znowu utkwił wzrok w oczach Reynevana.
– Oj, potrzebujesz – potwierdził poważnie. – Bardzo potrzebujesz. Bardziej niż myślisz. Nie tylko na tym świecie. Na tamtym również. Przebrałeś miarę, synu. Przebrałeś miarę. U boku twych nowych kompanów i braci w nowej wierze stawałeś tak gorliwie, że zrobiłeś się sławny. Zwłaszcza po grudniu łońskiego roku, po bitwie pod Wielisławiem. Skończyło się tak, jak musiało się skończyć. Teraz, jeśli wolno doradzić, módl się, kajaj i pokutuj. Głowę popiołem posypuj, a obficie. Inaczej ze zbawieniem duszy masz przesrane. Wiesz, o czym mówię?
– Wiem. Byłem przy tym.
– Byłeś? W katedrze?
– Byłem.
Kanonik milczał czas jakiś, bębniąc palcami po blacie.
– Wiele bywasz – powiedział wreszcie. – Boję się, czy nie nadto wiele. Ja na twoim miejscu ograniczyłbym to bywanie. Wracając ad rem: z dniem dwudziestym trzecim stycznia, od niedzieli Septuagesimae, znalazłeś się poza Kościołem. Wiem, wiem, co na to powiesz, husyto. Że to nasz Kościół jest zły i odstępczy, a twój prawy i prawdziwy. I że na anatemę bimbasz. Bimbaj, twoja wola. Nie miejsce zresztą i nie czas na dysputę teologiczną. Nie przyszedłeś tu, domyśliłem się już, szukać pomocy w kwestii zbawienia. Idzie ci z pewnością o rzeczy bardziej świeckie i powszednie, bardziej o profanum aniżeli o sacrum. Mów więc. Opowiadaj. Zwierzaj się z bolączek. A że przed nieszporami muszę być na Ostrowiu Tumskim, opowiadaj, streszczając się. W miarę możliwości.
Reynevan westchnął. I opowiedział. Streszczając się. W miarę możliwości. Kanonik wysłuchał. Wysłuchawszy, westchnął. Ciężko.
– Oj, chłopcze, chłopcze – wyrzekł, kiwając głową. – Stajesz się diablo mało oryginalny. Co problem u ciebie, to z tej samej beczki. Każdy twój kłopot jest, że się uczenie wyrażę, feminini generis.
Ziemia drżała od uderzeń kopyt. Tabun cwałem szedł przez pole, jak w kalejdoskopie migały w przelocie lśniące boki i zady, gniade, kare, siwe, bułane, jabłkowite i kasztanowate. Powiewały ogony i bujne grzywy, para biła z nozdrzy. Dzierżka de Wirsing wsparła się oburącz na łęku siodła, patrzyła, w jej oczach były radość i szczęście, pomyślałbyś, nie koniarka patrzy na swe źrebce i klaczki, lecz matka na swe dzieci.
– Wychodzi, Reynevan – odwróciła się wreszcie – że każda twoja zgryzota z jednej i tej samej beczki. Każdy twój kłopot, wychodzi, nosi kieckę i warkocz.
Poderwała siwka do kłusa, podążyła za tabunem. Pospieszył za nią. Jego koń, zgrabny gniady ogierek, był inochodźcem, Reynevan nie do końca jeszcze oswoił się z nietypowym rytmem jego biegu. Dzierżka pozwoliła, by się z nią zrównał.
– Nie potrafię ci pomóc – wyrzekła z mocą. – Jedyne, co mogę dla ciebie uczynić, to podarować źrebca, na którym siedzisz. Dodając doń moje błogosławieństwo. I przypięty do uzdy medalik ze świętym Eligiuszem, patronem koniarzy. To dobry wierzchowiec. Silny i wytrzymały. Nada ci się. Bierz ode mnie w darze. W wielkiej podzięce za Elenczę. Za to, coś dla niej uczynił.
– Spłaciłem tylko dług. Za to, co ona zrobiła kiedyś dla mnie. A za konia dzięki.
– Prócz konia, wspomóc cię mogę jedynie radą. Wracaj do Wrocławia, odwiedź kanonika Ottona Beessa. A może już go odwiedziłeś? Będąc we Wrocławiu z Elenczą?
– Kanonik Otto jest w niełasce u biskupa. Zdaje się, że z mojego powodu właśnie. Może żywić urazę, może wcale nie ucieszyć się z moich odwiedzin. Które mogą mu zaszkodzić…
– Troskliwyś! – Dzierżka wyprostowała się w siodle. – Twoje odwiedziny zawsze szkodą grożą. Jadąc tu do mnie, do Skałki, nie pomyślałeś o tym?
– Pomyślałem. Ale szło o Elenczę. Lękałem się puścić ją samą. Chciałem odwieźć bezpiecznie…
– Wiem. Nie jestem krzywa, żeś przyjechał. Ale pomóc nie mogę. Bo się boję.
Odsunęła soboli kołpak na tył głowy, przetarła twarz dłonią.
– Nastraszyli mnie – powiedziała, patrząc w bok. – Nastraszyli jak cholera. Wtedy, w dwudziestym piątym, we wrześniu, pod Frankensteinem, u Grochowej Góry. Pamiętasz, co tam było? Spietrałam się wtedy tak, że… Szkoda gadać. Reynevan, ja nie chcę umierać. Nie chcę skończyć jak Neumarkt, Throst i Pfefferkorn, jak później Ratgeb, Czajka i Poschman. Jak Cluger, spalony w domu razem z żoną i dziećmi. Zaprzestałam handlu z Czechami. Nie gadam o polityce. Dałam duży datek na wrocławską katedrę. I drugi, nie mniejszy, na biskupią krucjatę na husytów. Będzie mus, dam jeszcze więcej. Wolę to, niż zobaczyć w nocy ogień nad strzechą. I Czarnych Jeźdźców na podwórzu. Chcę żyć. Zwłaszcza teraz, kiedy…
Urwała, w zamyśleniu skręcała i mięła w dłoni rzemień wodzy.
– Elencza… – dokończyła, odwracając wzrok. – Jeśli zechce, odejdzie. Nie będę jej zatrzymywać. Ale jeśli miałaby życzenie pozostać tu, w Skałce… Pozostać na… Na długo… To nie będę miała nic przeciw.
– Zatrzymaj ją tu. Nie pozwól, by znowu poszła dokądś jako ochotniczka. Dziewczyna ma serce i powołanie, ale szpitale… Szpitale przestały być ostatnio bezpieczne. Zatrzymaj ją w Skałce, pani Dzierżko.
– Postaram się. Co zaś się tyczy ciebie…
Dzierżka obróciła konia, podprowadziła go, stając z Reynevanem strzemię w strzemię.
– Ty, krewniaku, jesteś tu miłym gościem. Zajeżdżaj, kiedykolwiek zechcesz. Ale, na świętego Eligiusza, miejżeż trochę przyzwoitości. Miejżeż dla tej dziewczyny wzgląd, choć trochę serca. Nie dręcz jej.
– Słucham?
– Nie wypłakuj się przed Elenczą o twojej miłości do innej – głos Dzierżki de Wirsing nabrał twardych nut. – Nie zwierzaj się jej z miłości do innej. Nie opowiadaj, jak wielka to miłość. I nie każ jej współczuć ci z tego tytułu. Nie każ jej cierpieć.
– Nie rozu…