Выбрать главу

– Budrys – opowiadał Korybut – trafnie przepowiedział mnóstwo wydarzeń, od wyniku bitwy na Kulikowym Polu poczynając, a na ożenku Jogajły z Jadwigą kończąc. Był z nim jednak problem. Wieszczył cholernie zawile i kurewsko niezrozumiale.

Syn kultury Zachodu, Iryjczyk, wplatał w swe proroctwa liczne do tej kultury nawiązania, skryte aluzje, zakamuflowane metafory, używał łaciny lub innych języków obcych. Litwini tego nie lubili. Woleli mniej wyrafinowane metody wróżenia. Jeśli święty wąż wyściubiał na wołanie łeb z dziury, los sprzyjał, jeśli wąż wołanie olewał i łba wyściubiać ani myślał, rokowania były złe. Jagiełło i Witold, nieco bardziej zachodni od współplemieńców, traktowali Budrysa poważniej i słuchali jego wieszczb, w sprawach wagi państwowej jednak i oni preferowali węża.

– A ja go zawsze ceniłem i podziwiałem – przyznał się Korybut. – Chciałem, by mi wróżył, postawił horoskop i przepowiedział przyszłość. Prosiłem go o to wiele razy, ale proklatyj did odmawiał. Karierowiczem, stary chrzan, mnie nazywał i coś o kowalstwie własnego losu pierdolił. Dopiero stryj Witold go przekonał, na krótko przed moim wyjazdem do Czech. Gwiaździarz miał rzucić żrebia i sporządzić horoskop dla nas wszystkich, dla Jogajły, Witolda i dla mnie. Ale nagle, ni z tego, ni z owego, umarł. Kopyrtnął na amen.

– Ty, Bielawa, jesteś nigromanta i dywinator. Wywołaj go z zaświatów. Niechaj wejdalotas spełni jako duch to, czego nie zdążył spełnić za życia.

* * *

Reynevan długo starał się wyperswadować księciu pomysł, ale bez skutku. Korybut nie chciał słuchać o wiążących się z nekromancją trudnościach, o grożących podczas dywinacji niebezpieczeństwach, o ryzykach, jakie niosło vehemens imaginatio, niezbędne dla udanej konjuracji wytężenie wyobraźni. Głuchy był na wspominki o królu Saulu i czarownicy z Endor. Machał ręką, wydymał wargi, wreszcie rzucił coś na stół. Coś miało rozmiar, kształt i kolor starego wysuszonego kasztana.

– Ty mi tu kręcisz – wycedził. – A ja się też co nieco znam na czarach. Ducha wywołać nie jest wcale trudno, gdy się ma kawałek nieboszczyka. To, o, jest kawałek Budrysa Ważgajtisa.

– Mieli go spalić na stosie, starego poganina, z pełnym ofiarno-pogrzebowym ceremoniałem. Leżał na marach, paradnie odziany, przybrany jedliną, polnym kwieciem i listowiem. Zakradłem się nocą, ściągnąłem dziadowi łapeć i urżnąłem wielki palec od nogi.

– Zbezcześciłeś zwłoki?

Korybut parsknął.

– Nie takie rzeczy bezcześciło się w naszej rodzinie.

* * *

O północy zerwał się wicher, świszcząc i gwiżdżąc w szczelinach murów. W odległym skrzydle zamku, w starej zbrojowni, przeciąg pochylał płomyki świec z czarnego wosku, kręcił w spirale dym tlącego się na trójnogu kadzidła. Pachniało woskiem i aloesową sufumigacją. Reynevan przystępował do dzieła, uzbrojony w leszczynową różdżkę, amulet Python i wypożyczony od aptekarza podniszczony egzemplarz Enchiridionu. Wewnątrz nakreślonego na blacie stołu kredowego koła stało zwierciadło i leżał zmumifikowany wielki palec od nogi, niegdyś własność i nierozdzielna część zmarłego Budrysa Ważgajtisa. Kontakt z duchem nieboszczyka umożliwić miała więc kombinacja dywinacji, nekromancji i katoptromancji.

– Colpriziana – wymówił Reynevan, wykonując amuletem znaki nad zakreślonym kredą kołem. – Offina, Alta, Nestera, Fuaro, Menuet.

Ukryty w cieniu Korybut poruszył się niespokojnie. Leżący wewnątrz koła paluch ani drgnął.

– Conjuro te, Spiritum humanum. Zaklinam cię, duchu Angusa Deirg Feidlecha, alias Budrysa Ważgajtisa! Przybądź!

– Conjuro et adjuro te, Spiritum, requiro atque obtestor visibiliter praesentem. Rozkazuję przez Ezela, Salatyela i Yegrogamela! Theos Megale patyr, ymas heth heldya, hebeath heleotezyge! Conjuro et adjuro te!

– Przez Yemegasa, Mengasa i Hacaphagana, przez Haylosa! Przybądź, duchu! Przybądź ze wschodu, z południa, z zachodu lub z północy! Zaklinam cię i rozkazuję! Przybądź! Ego te conjuro!

Powierzchnia umieszczonego w kredowym kole lustra zmętniała, jak gdyby ktoś niewidzialny chuchnął na nią. W zwierciadle coś się pojawiło, coś na obraz mgły, mętnego oparu. Na oczach zdumionego do granic Reynevana, który w powodzenie przedsięwzięcia niezbyt wierzył, opar przybrał kształt postaci. Dało się słyszeć coś jakby westchnienie. Głębokie, świszczące westchnienie. Reynevan schylił się nad Enchiridionem i w głos odczytał formułę zaklęcia, sunąc po wersach amuletem. Obłok w lustrze zgęstniał. I zauważalnie zwiększył rozmiary. Reynevan uniósł ręce.

– Benedictus qui venis!

– Quare – tchnął obłok cichym, świszczącym wydechem – inquietasti me?

– Erit nobis visio omnium sicut verba libri signati. Imieniem wielkim Tetragramaton rozkazuję ci, duchu, odpieczętować księgę tajemnic i zrozumiałymi dla nas uczynić jej słowa.

– Pocałuj mnie – zaszeptał duch – w moją astralną dupę.

– Rozkazuję ci – Reynevan uniósł amulet i różdżkę – byś przemówił. Rozkazuję, byś słowa dotrzymał. Byś dokończył horoskopu, przepowiedział losy Mendogowego i Gedyminowego pokolenia, w szczególności…

– To, co tu leży – duch ze zwierciadła nie dał mu dokończyć – to nie mój palec od nogi przypadkiem?

– On.

Dym kadzidła zatętnił, uniósł się spiralnie. Powierzchnia lustra zmętniała.

– Ojca swego syn piąty – przemówiło szybko widmo – chrzczony z niemiecka i grecka, a poganin w duszy, o królestwie marzy, bynajmniej nie niebieskim. Gwiazda Syriusz wbrew tym zamiarom wschodzi, a przyobiecana korona przepadnie, porwie ją Smok ogniem ziejący, na grzbiecie krwią w kształt krzyża skropiony. O quam misericors est deus justus et pius! Smok śmierć zwiastuje, a dzień zgonu wiadomy. Pontyfikatu Kolumny anno penultimo, dzień to Wenusowy, dnia tegoż diluculum.

– Gdy od tego zgonu minie dni sto i dziewiętnaście, Kolumna upadnie, miejsca Wilkowi ustępując. Pontyfikatu Wilka anno quarto Znak się stanie: gdy słońce w dom ostatni wejdzie, wiatry niespotykanej siły powieją i burze szaleć będą przez dni dziesięć bez wytchnienia. A gdy od tych wydarzeń sto i dziesięć dni minie, odejdzie ze świata ojca swego syn siódmy, król i mocarz, Rzymem chrzczony, a poganin w duszy. Zwabiony słowika słodkim pieniem, ducha wyzionie w zameczku małym, o gallicinium dies Martis, nim Słońce wzejdzie, onoż będzie wonczas in signo Geminorum.

– A ja? – nie wytrzymał z kąta Korybut. – Co ze mną? Mój horoskop! Mój obiecany horoskop!

– Od drewna i żelaza zginiesz, ojca swego synu wtóry – odrzekło złym głosem widmo. – Dopełni się los twój w dies Jovis, dni czternaście przed Equinoctium autumnale. Gdy nad rzeką świętą z wilkiem się zmierzysz. Oto twój horoskop. Wywieszczyłbym ci może co lepszego, aleś mi palec od nogi urżnął. Masz tedy to, co masz.

– Co to niby ma znaczyć? – zerwał się książę. – Gadaj mi tu zaraz jasno! Co ty sobie myślisz? Nieboszczykiem jesteś! Trupem! Nie będziesz mi tu…

– Książę – przerwał Reynevan, zamykając grymuar. – Ducha już tu nie ma. Odszedł. Powiał, dokąd zechciał.

* * *

Leżąca na stole mapa była mocno pokreślona. Narysowane na niej linie i krechy łączyły Czechy z Łużycami – z Żytawą, Budziszynem, Zgorzelcem. Jedna prowadziła na Opawę i na Śląsk, ku Raciborzowi i Koźlu. Jedna prowadziła w dolinę Łaby, do Saksonii, inna, najgrubsza, prościutko na Wrocław. Więcej Reynevan zobaczyć nie zdołał, Prokop Goły zakrył mapę arkuszem papieru. Uniósł głowę. Długo patrzyli sobie w oczy.

– Doniesiono mi – rzekł wreszcie Prokop – że skumałeś się z Zygmuntem Korybutem. Że dużo czasu ze sobą spędzacie, magią i astrologią się zabawiając. Chciałbym wierzyć, że nie bawicie się w nic innego.

– Nie rozumiem.