Выбрать главу

– Fiat voluntas Tua!

– Amen! – odpowiedzieli zgromadzeni.

Wołoszek wstał, zgrzytając zbroją.

– Załatwione – odwrócił się do stojących najbliżej. – Chodźmy nareszcie coś zjeść. I wypić.

* * *

Uczta odbyła się u franciszkanów, w refektarzu. Mury znaczyła mozaika pęknięć, a wnętrze wciąż cuchnęło spalenizną. Ale mnisi nalegali, by móc podjąć księcia, wszyscy zaś wiedzieli, dlaczego. Nawrócony na Kielich i wiarę czeską Wołoszek nie krył się z zamiarem wypędzenia z Głogówka księży, prałatów i kolegiackich kanoników. Bracia Mniejsi liczyli, że im pozwoli zostać.

Franciszkańscy kucharze samych siebie prześcignęli w kulinarnym mistrzostwie. Na stole pyszniły się cztery ogromne pieczone dziki, każdy nafaszerowany wieprzowiną i kiełbasami. Cztery jelenie. Osiem saren, dwanaście prosiąt, dwanaście cietrzewi, moc szynek, wędzonek, kiszek i półgęsków. Całości dopełniało bogactwo bab, ciast, pierników i mazurków. Środek stołu zajmował upieczony w całości wół z pozłacanymi rogami, ozdobiony wykonanymi ze słoniny inskrypcjami. Jedna głosiła: O IESU, SPECULUM CLARITATIS AETERNAE. Druga, mocno pochlebcza: DEI GRATIA DUX BOLKO HUIUS LOCI BENEFACTOR.

Imponująca była też bibenda: cztery beczki wina cypryjskiego, exemplum czterech pór roku. Dwanaście, jak miesięcy w roku, antałków węgrzyna i win italskich. Mnóstwo – nie chciało się liczyć, lecz zapewne pięćdziesiąt dwie sztuki, tyle co tygodni – konwi win mołdawskich i węgierskich, dzbanów miodu i gąsiorków słynnego kowieńskiego lipca.

Czterdzieści dni postu zrobiło swoje. Z najwyższym wysiłkiem wytrzymawszy odmówione przez bladego gwardiana Pater Noster i Benedic Domine, wyposzczeni biesiadnicy rzucili się na jadło i napitek tak, jak jastrząb rzuca się na słonkę, jak Karol Młot rzucił się pod Poitiers na Arabów, jak łabędź rzucił się na Ledę, a byk kreteński na przebraną za krowę Pazyfae. Stół, który z początku przedstawiał się jako cornu copiae, niewyczerpany zasób rogu kozy Amaltei, jął wcale szybko pustoszeć, widokiem ogryzionych kości coraz to bardziej i bardziej przywodząc na myśl rozgrzebane cmentarzysko.

Książę Bolko Wołoszek rozpiął knefle wamsu. I beknął. Przeciągle i po pańsku.

– Wysilił się – powiedział – zakon żebraczy. Choć koszta ja poniosłem, by ich do szczętu nie rujnować. Złe czasy idą na mnichów i popów. Wszystkich na cztery wiatry przepędzę. Uważaliście gwardiana, jaka gęba blada, jaki kwaśny tam siedzi? Jak się na ścianę gapi, jakby Mane, Tekel, Fares tam zobaczył? Franciszkanów to mi zresztą nawet żal, bo porządni z nich braciszkowie, sami Polacy i Czesi, wierni zasadom świętego z Asyżu. Leczyli chorych, wspomagali nędzarzy, gdzie bieda, gdzie klęska, gdzie nieszczęście, zawsze byli tam, gdzie ich potrzebowano. Żal mi tedy będzie ich wypędzać. Ale cóż, wypędzę. Idzie Nowe, wielkie zmiany, rewolucja, ostatni będą pierwszymi i vice versa. Niewinni ucierpią na równi z winnymi. Bo idzie Nowe, a co to za Nowe, co nie zaczyna od dania w dupę Staremu. Mam rację, Reynevan? Prawda, bracie Biedrzychu?

– Wyście więc – powiedział jeden z polskich gości, Leliwita – są prezbiter Biedrzych ze Strażnicy.

– Jam jest – potwierdził Biedrzych, zaprzestając na chwilę dłubania w zębach. – Wyście zaś są Spytek Leliwa z Melsztyna, wojewodzic krakowski. A wy, panie, jesteście Mikołaj Kornicz Siestrzeniec, burgrabia będziński. Jak widzicie, znane są mi nie tylko miana wasze i herby, ale i urzędy. Dozwólcie i mnie przedstawić się urzędem. W wyniku zawartego dziś przymierza i wspólnych działań wkrótce cały Górny Śląsk zostanie opanowany, należał będzie do Taboru, Zygmunta Korybutowicza i obecnego tu księcia Bolesława. Ja zaś będę nosił rangę i tytuł directora, głównego sprawcy placówek Taboru na Śląsku.

Wołoszek, świeżo upieczony adept nauk Husa, czujnie rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy nietrzeźwość innych biesiadników pozwala mówić swobodnie.

– Podzieliliśmy już, jak baczycie – rzekł do Polaków – Górny Śląsk między siebie. Korybut dostanie Gliwice, taboryci Biedrzycha Niemczę i co tam jeszcze tylko wyrwą biskupowi. Księstwo opolskie, ma się rozumieć, też musi zyskać. I to zyskać dużo. Chcę ziemi namysłowskiej, Kluczborka, Rybnika i Pszczyny. I połowy Bytomia, tej, którą dziś dzierży ten pieprzony Krzyżak, Konrad Biały, biskupa najmłodszy braciszek. Słupy graniczne, jak mi przyrzekano, przesunie się na korzyść zwycięzców. Nuże więc, zwyciężajmy i przesuwajmy!

– Może jutro – zaoponował Mikołaj Kornicz Siestrzeniec. – Bom się tak objadł i opił, że ani wstać.

– A pojutrze nam w drogę – oświadczył Spytek z Melsztyna. – Nie tak li, panie Biedrzychu? Panie Reynevanie? Wszak razem nam podróżować.

Reynevan spojrzał na Biedrzycha, pytająco uniósł brwi. Kaznodzieja westchnął.

– Pojedziemy nazad pod Racibórz – powiedział. – A stamtąd na trakt krakowski.

– Trakt krakowski, mówisz. Do Polski więc?

– Okaże się.

– Ty, Reynevan, wciąż zasępiony – zauważył mocno już kraśny od wina Wołoszek. – Jest Wielkanoc, Dzień Zmartwychwstania Bożego. Wiosna, odmiana w przyrodzie, odmiana w polityce, Nowe idzie, Stare przemija, lux perpetua mroki rozjaśnia, Dobro zwycięża, Zło czmycha, moc truchleje. Aniołowie się radują, pod niebiosa wyśpiewują, Gloria, Gloria in excelsis, charcica się oszczeniła, a najładniejsza z dworek księżnej małżonki nareszcie dała się przelecieć. Słowem, raduje się ciało, raduje się dusza, radujcie się tandem wszyscy wraz, raduj się i ty, Reynevan. Radujże się, do czarta! Pij, przepijam do cię. I mów, co cię trapi, bracie żaku.

Reynevan powiedział, co go trapi.

– Inkwizycja porwała ci dziewkę? – zmarszczył brew książę. – Grzegorz Hejncze zniżył się do uprowadzenia? Nie do wiary. Gdyby biskup Konrad, ten przed niczym się nie cofa… Ale Gregorius? Nasz kamrat z Karolinum? Ha, czasy się mienią, ludzie też. Słuchaj, bracie, tyś mnie wsparł, w decyzji pomógł. To i ja ci pomogę. Mam źródła informacji, mam swoich ludzi, zdziwiłby się biskup, gdyby wiedział, jak blisko niego, zdziwiłby się i Hejncze. Jutta de Apolda, powiadasz? Rozkażę, by uszy na to imię naostrzyli. W końcu ktoś na ślad trafi, wszak na dłuższą metę nic się nie ukryje, dobrze mówi przysłowie: quicquid nix celat, solis calor omne revelat.

– Święta prawda – potwierdził z dziwnym uśmiechem Biedrzych ze Strażnicy.

* * *

Wymarsze o brzasku stały się już tradycją misji, tym razem też nie było inaczej. Nim słońce porządnie się uniosło nad mgły, daleko zostawili już za sobą Głogówek i szparko zmierzali na wschód. Niebawem dotarli na rozstaje.

– Biedrzych? Którędy teraz? – spytał z niewinną miną demeryt.

– Na Racibórz. A stamtąd traktem krakowskim do Zatora. Przecież mówiłem.

– Wiemy, co mówiłeś wczoraj. Pytam, dokąd jedziemy dzisiaj?

– Nie przeginaj pały, Szarleju.

Jechali więc na Racibórz, ku traktowi krakowskiemu. Oddziałem liczniejszym o obu polskich rycerzy i ich giermków. A dokoła wiosna rozfiglowywała się na dobre.

– Mości Reynevan?

– Słucham was, panie z Melsztyna.

– Jesteście Niemcem…

– Nie jestem Niemcem. Jestem Ślązakiem.

– Nie jesteście Czechem – podsumował Spytek. – Cóż was tedy pociąga w husytyzmie? Jak to się stało, że stanęliście po ich stronie?

– Trwała walka dobra ze złem. Gdy przyszło wybierać, gdy mus był wybierać, wybrałem dobro.

– Mus? Można było wszak nie angażować się po żadnej ze stron.

– Być neutralnym w walce dobra ze złem, to opowiedzieć się po stronie zła.

– Słuchaj dobrze, Mikołaju – zwrócił się do drugiego rycerza Spytek z Melsztyna. – Słuchaj, co mówi.

– Ano, słucham – potwierdził Siestrzeniec. – Słucham też słuchów. A o tobie krążą, że magią się parasz, panie, z Bielawy. Że czarownik z ciebie.

– Nie kto inny – odrzekł spokojnie Reynevan – a trzech czarowników pierwszymi powitało Jezusa w Betlejem. Przynosząc mu mirrę, kadzidło i złoto.

– Powiedz to Inkwizycji.

– Inkwizycja to wie.

– Zmieńmy – wtrącił się Spytek z Melsztyna – może temat.

* * *

– Gracko dość podzieliliście między siebie Śląsk Górny – ocenił ironicznie Siestrzeniec. – Gracko, chwacko i zamaszyście. Tabor, Wołoszek, Korybutowicz, już skóra na niedźwiedziu podzielona. A gdzie interes Korony Polskiej?

– Tak wam ten interes na sercu leży? – spytał z nie mniejszą ironią Biedrzych. – Aż tak oń dbacie?

– Trudno będzie wasze zamysły zrealizować, jeśli Polska ich nie poprze. Będzieli w polskim interesie popierać?

– Orzec trudno – zgodził się Biedrzych. – Bo problem z Polską ten sam, co zwykle: nie wiadomo, co to i kto to. Jagiełło? Synowie Jagiełły? Sonka Holszańska? Witold? Biskup Zbyszko Oleśnicki? Szafrańcy? W Polsce każdy, kto u władzy, ma własne, prywatne interesy i niezmiennie własny interes dobrem ojczyzny nazywa, tak u was od wieków jest i po wiek wieków będzie. Pytacie, panie Kornicz, gdzie interes Korony Polskiej. A ja pytam: O czyj i konkretnie interes wam idzie?