Выбрать главу

Siestrzeniec parsknął, ściągnął wierzchowcowi wodze.

– Panie Biedrzychu! Toć my jeno posłańcy w służbie person dostojnych, eskorta liczących się statystów. Nam aby eskortować. Sprawy prawdziwie ważkie statyści ze statystami jadą omawiać.

– O tym, co się w Łucku stało – odrzekł Biedrzych – nie tylko statystom wiadomo. I nie tylko statyści widzą, co się teraz w Polsce dzieje. Biskup Oleśnicki prześladuje polskich husytów, pcha Jagiełłę do krucjaty na Czechy. Witold zaraz koronuje się na króla Litwy…

– Nie dojdzie do tej koronacji – wtrącił się Reynevan. – Możecie mi wierzyć.

– Pewnie, że nie – Siestrzeniec spojrzał nań przenikliwie. – Papież nie dopuści. A może coś innego mieliście na myśli?

– Nie miał – zapewnił za Reynevana Biedrzych. – A ja, cni panowie, nadal nie wiem, w czyim imieniu jadą do Czech te dostojne persony, na spotkanie których do Zatora zmierzamy. I którym za eskortę mamy służyć.

– Jadą w imieniu Królestwa Polskiego – zmarszczył ciemną brew Spytek z Melsztyna. – To wam oświadczam. Gadajcie sobie, co chcecie, Polska jest jedna, jej dobro nade wszystko. Z królami, książętami, biskupami, dobrze. A jeśli trzeba będzie, choćby i mimo królów i biskupów.

– Mimo? – Biedrzych uśmiechnął się kącikiem ust. – To jakby sygnał do buntu, panie Melsztyński. Bunt wam w głowie?

– Nie, nie bunt. Konfederacja. Tarcza, schronienie, przybytek złotej wolności naszej. Przywilej stanu naszego rycerskiego. Aby wstrzymać zły kierunek sprawy powszechnej albo przekroczenia władzy, czy to królewskiej, czy to kościelnej, żeby utrzymać ład w królestwie źle rządzonym, w postępie hamowanym lubo wręcz ku zgubie pchanym, potrzeba środków gwałtownych. Dzielnych. Bojowych. Bo bywa zło do ostateczności dochodzące, koniecznie gwałtownych leków wymagające, które bądź jak bądź zagoić trzeba. Bądź jak bądź. Choćby mieczem.

– Poważnie to zabrzmiało.

– Wiem.

* * *

– Panowie – Szarlej stanął w strzemionach. – Za rzeczką ziemia pszczyńska.

– Musimy być czujni – rzekł Biedrzych. – Tutaj ostro się poluje na husytów i ich sprzymierzeńców. Wdowa na Pszczynie hojnie za złapanych płaci.

– Ona wciąż wdowa? – zdziwił się Siestrzeniec. – Gadali, że się wydała za Przemka Opawskiego.

– Przemko – potwierdził kaznodzieja – rozważał ożenek. Raz, że przez małżeństwo z wdową przyłączyłby dział pszczyński do Opawy. Dwa, że z wdówki jest okazały egzemplarz kobitki, nie najmłodszej, prawda, ale zdrowej i jurnej Litwinki. Kto wie, może tego właśnie się stary Przemko zląkł, że w łożu nie wydoła? Dość rzec, że wziął za żonę jakąś Bośniaczkę, a wdowa została na Pszczynie wdową. Ale plotki krążyły tak uporczywie, że wielu już ją Przemka żoną widziało. A że Bośniaczce też przypadkowo Helena, to i mylą się poniektórzy.

– Helena z Pszczyny – upewnił się Reynevan – to rodzona siostra Zygmunta Korybuta?

– Jako żywo – potwierdził Spytek. – Córa Dymitra Korybuta Olgierdowica. Bratanica króla Jagiełły.

– Bratanica czy nie – uciął Biedrzych – wystrzegać się jej nam jak diabła. Dalej, w konie. Im szybciej się od Pszczyny oddalimy, tym lepiej.

– Damy radę – cmoknął na karosza Szarlej. – Jak dotąd szło nam jak z płatka.

Zapeszył.

* * *

– Panie! – zawołał jeden z Morawian wystawionych na warcie za opłotkami karczmy, w której stanęli celem nabycia obroku. – Panie! Jadą jacyś!

– Zbrojni! – ogłosił drugi. – Z tuzin koni…

– Do kupy, broń w pogotowiu – skomenderował Biedrzych. – Zachować spokój, może miną.

Siestrzeniec odpiął od siodła ciężki czekan, wsunął stylisko z tyłu za pas. Spytek podciągnął rękojeść miecza bliżej ręki, ale zasłonił broń płaszczem. Morawianie w pośpiechu odwiązywali konie od koniowiązu. Samson zamknął drzwi karczmy i oparł się o nie.

Szarlej chwycił Reynevana za ramię.

– Weź to.

Wręczoną mu bronią była kusza. Myśliwska, z pięknie intarsjowanym łożem. Ze stalowym łęczyskiem, ale raczej lekka. Napinana niemieckim lewarem, korbową zębatką.

Na trakcie załomotały kopyta, zarżał koń, w szpalerze krzywych wierzb ukazał się oddział trzynastu zbrojnych, stępa podążających w stronę Pszczyny.

– Miną – mruknął Biedrzych – czy nie miną?

Nie minęli. Wjechali na majdan. Od razu dało się miarkować, że to nie zwykli knechci, strój i broń zdradzały najemników. Reynevan spostrzegł, że prowadzą jeńca. Obok jednego z koni, na powrozie łączącym skrępowane ręce z łękiem siodła, biegł truchtem człowiek.

Dowódca podjazdu, chudogęby wąsacz, zmierzył Biedrzycha i kompanię złym spojrzeniem. Prowadzony przy koniu odwrócił głowę. A Reynevan mimowolnie otworzył usta.

Jeńcem był Bruno Schilling. Czarny Jeździec, renegat, dezerter z Roty Śmierci.

Rozpoznał Reynevana natychmiast. W oczach zapalił mu się błysk, zły błysk, twarz ścięła się i skurczyła w grymas, jakiego Reynevan nie widział u niego wcześniej, ani razu, ani podczas podróży znad Olzy, ani podczas sześciu dni przesłuchań na Sowińcu. Natychmiast pojął, co ten grymas oznaczał.

– To husyci! – wrzasnął Schilling, targając powrozem. – Oni! Ci ludzie! To husyci! Czescy szpiedzy! Hej! Nie słyszycie, co mówię?

– Czego? – spytał opryskliwie dowódca podjazdu. – Że co niby?

– To są husyccy szpiedzy! – Schilling aż się opluł. – Wiem, bo znam ich! Mnie więzicie, chociażem niewinny! A ci to prawdziwi złoczyńcy! Aresztujcie ich! Zakujcie w kajdany!

Spytek z Melsztyna zbladł i zaciął zęby, ręka Siestrzeńca momentalnie skoczyła ku rękojeści. Biedrzych oczami dał sygnał swym Morawianom. Szarlej zdjął czapkę, wystąpił.

– A to ci dopiero frant – rzekł wesoło. – Wyszczekanego złodziejaszka ułowiliście, panowie wojacy, nie ma co! By własnej bronić skóry, innych się bierze oczerniać. A dajcież mu tam w Pszczynie baty, panie oficyjerze, nie poskąpcie plag takiemu synowi! Niechaj wie, jak oszczercom bywa!

– A wy – szczeknął wąsacz – co za jedni?

– Jesteśmy kupcami z Elbląga – oświadczył spokojnie Biedrzych ze Strażnicy. – Powracamy z Węgier…

– Tacy z was kupcy, jak z nas zakonnice.

– Zaręczam…

– Kłamie! – wrzasnął Schilling. – To husyta!

– Zamknij gębę – powiedział wąsacz. – Wam zaś, moiściewy, przyjdzie się jednak z nami do Pszczyny pofatygować, tamój już zwierzchność rozbierze, ktoście tacy, kupcy czy łże-kupcy. Petzold, Mladota, z koni, przetrząśnijcie im uki i łuby. I odbierzcie broń.

– Panie dowódco – Biedrzych lekko odsunął połę płaszcza, znacząco poklepał wiszącą u pasa pękatą kaletę. – może się jakoś dogadamy?

Wąsacz podprowadził konia bliżej, spojrzał na nich z góry. Po czym wykrzywił chudą gębę w pogardliwym uśmiechu.

– W Pszczynie – wycedził – za heretyków lepiej płacą. A że łapówkę dajesz, toś heretyk pewny. Pójdziesz w pęta. A twój mizerny mieszek i tak będzie nasz.

– Bóg widzi – wzruszył ramionami kaznodzieja – żem tego nie chciał.

– Czegoś nie chciał?

– Tego.

Biedrzych chwycił podaną kuszę, płynnie podrzucił kolbę do policzka. Szczęknęła cięciwa, wystrzelony z bliska bełt zmiótł wąsatego z konia.

– Bij!

Spytek z Melsztyna ciął jednego z żołdaków mieczem, Siestrzeniec wpadł na pozostałych, rąbiąc i dziabiąc na przemian mieczem i czekanem. Najemnicy skoczyli na nich z wrzaskiem, pochylając włócznie i wywijając toporami. Trzech spadło z koni, trafionych bełtami z kusz Morawian i polskich giermków, czwarty plasnął w kałużę postrzelony przez Szarleja. Reszta wpadła na nich, wrzeszcząc bojowo. I wtedy uderzył Samson.

Olbrzym chwycił wykonaną z przepołowionego pnia ławę, uniósł ją, jakby nic nie ważyła, choć ważyła. I jak cyklop Polifem miotał głazy w okręt Odyseusza, tak Samson Miodek miotnął ławą w konnych pszczyńskich najemników. Z lepszym niż Polifem skutkiem. Czyniąc straszliwy pogrom wśród ludzi i zwierząt.

Reynevan, zwinnie lawirując z boju, rzucił się ku Schillingowi. I zobaczył coś niewiarygodnego.

Renegat uczepił się kubraka konnego, który go prowadził, zwlókł go na ziemię. Konny, wielki chłop, nie dał się przewrócić, odtrącił Schillinga i pchnął go nożem. Schilling uniknął pchnięcia lekkim obrotem i przechyleniem korpusu, gwałtownym ruchem barku przegiął rękę żołdaka, mocno wypchnął bark do przodu, wbijając atakującemu własny nóż w gardło. Błyskawicznie przeciął więzy na przegubach o wiszący u siodła topór, wskoczył na siodło, poderwał konia do cwału.