Выбрать главу

I byłby uciekł, gdyby nie myśliwska kusza z niemiecką windą, wykonana w Norymberdze, wyeksportowana do Krakowa, przewieziona na Morawy, do Odr, gdzie Szarlej nabył ją od polskiego przemytnika broni za wcale nie wygórowaną cenę czterech węgierskich dukatów. Reynevan oparł łoże o płot, spokojnie wycelował i strzelił. Trafiony bełtem w zad koń zakwiczał i wierzgnął szaleńczo, Schilling wyleciał z siodła jak z procy i unurzał się w kupie mokrych trocin. Reynevan dopadł doń z dobytym z cholewy nożem. Renegat zerwał się jak kot, błysnął własnym ostrzem. Zwarli się w serii cięć, pchnięć i uderzeń.

Schilling znienacka pchnął z wypadu, doskoczył, rozcapierzonymi palcami lewej ręki godząc w oczy. Reynevan ocalił wzrok, odwodząc głowę w uniku, odskoczył przed szerokim cięciem. Drugie cięcie sparował klingą, aż iskry poszły. Schilling kopnął go, jednocześnie bijąc nożem z góry. Reynevan zdążył się zasłonić, ale to była finta. Renegat obrócił nóż w dłoni i ciął go w udo. Gdy targnął nim ból, Reynevan zgubił się na moment. Schillingowi to wystarczyło. Zawinął się płynnym obrotem i chlasnął go w ramię.

– W lutym – zasyczał, przygarbiony – uszedłeś z życiem, bo byłem chory. Ale już wyzdrowiałem.

– Zaraz znowu zachorujesz…

– Wtedy tylko ucho ci nakarbowałem. Teraz wykrwawię jak świnię. Jak twojego brata.

Skoczyli ku sobie, tnąc i dźgając. Reynevan sparował wredne pchnięcie, uderzył Schillinga łokciem w twarz, poprawił z obrotu pięścią, kopnął w goleń, obrócił nóż i dziabnął z góry, z całej siły. Chrupnęło, ostrze weszło po jelec. Renegat szarpnął się, odskoczył. Popatrzył na sterczącą z obojczyka rękojeść. Uchwycił ją, jednym płynnym ruchem wyciągnął nóż z rany. I odrzucił za siebie.

– Wcale nie bolało, ha, ha – powiedział wesoło. – A teraz flaki z ciebie wypruję. Wyciągnę z ciebie kiszki i owinę ci je wokół szyi. I tak zostawię.

Reynevan cofnął się, potknął, upadł. Schilling skoczył, wrzeszcząc triumfalnie. Szarlej wyrósł jak spod ziemi i ostro ciął go falcjonem przez brzuch. Renegat zakasłał, spojrzał na buchającą krew, uniósł nóż. Szarlej ciął go jeszcze raz, tym razem przez prawy bark. Krew siknęła na sążeń w górę, Schilling padł na kolana, ale noża nie wypuścił. Szarlej ciął jeszcze raz. I jeszcze raz. Po drugim razie renegat upadł. Po trzecim zupełnie przestał się poruszać.

– Terra sit ei levis – powiedział Biedrzych, żegnając się znakiem krzyża. – Niech mu ziemia i tak dalej. Aż się boję pytać… Znaliście go?

– Przelotna znajomość – odrzekł Szarlej, wycierając głownię.

– I już nieaktualna – dodał Reynevan. – Skreślamy go z listy znajomych. Dzięki ci, Szarleju. Mój brat z zaświatów też ci dziękuje.

– Tak czy siak – Biedrzych skrzywił się, oglądając skaleczoną dłoń – to nie kto inny, a ów znajomy ma na sumieniu pszczyńskich wojów, których doczesne szczątki są właśnie topione w gnojówce. Gdyby nie on, wyłgalibyśmy się bez bitki. Teraz zaś trzeba nam stąd wiać i to chyżo. Medyku, możesz opatrzyć mi rękę?

– Jedną chwilę – Reynevan ściągnął kubrak i przesiąkniętą krwią koszulę. – Wytrzymaj jeszcze. Wezmę tylko igłę i nitkę. Muszę się w paru miejscach pozszywać.

* * *

Jechali, nie żałując koni. Reynevan nie był jedynym, którego zszyto, a który teraz kurczył się w siodle, posykiwał i klął. Lekką ranę w udo odniósł w walce z pszczyńskimi najemnikami Spytek z Melsztyna, jeden z Morawian dostał w żebra, dość mocno oberwał po czuprynie giermek Siestrzeńca. Wszyscy trzymali się jednak w siodłach. Pojękiwali, postękiwali, ale tempa nie zwalniali.

– Biedrzych? Jak twoja ręka?

– To drobiazg. Prosiłem o opatrunek, by nie poplamić krwią spodni. To nowe spodnie.

– Byłeś już kiedyś ranny? Żelazem?

– Pod Brzecławiem, w dwudziestym szóstym, węgierską spisą w goleń. Dlaczego pytasz?

– Tak sobie.

* * *

– Schilling… – zdecydował się poruszyć ponurą kwestię Reynevan. – Jeśli Schilling znalazł się tutaj, to znaczy, że uciekł z więzienia. To zaś może oznaczać… Może oznaczać, że Horn…

– Nie – przerwał natychmiast demeryt. – Nie wierzę. Horn nie dałby się zaskoczyć. Swoją drogą…

– Trzeba będzie sprawdzić – dokończył Reynevan. – Zajrzymy na Sowiniec. Zaraz po tym, jak wrócimy do Odr.

– To już niedługo – rzekł spokojnie Samson Miodek. – Trzy, najwyżej cztery dni.

– Samsonie?

– Nasz komendant znowu zmienił kierunek. Od godziny wiedzie nas na południe. Prościutko do Bramy Morawskiej. Lada moment zobaczymy Skoczów.

Reynevan bardzo paskudnie zaklął.

* * *

– Tak jest, przyznaję – ostro zaatakowanemu Biedrzychowi nie drgnęła nawet powieka. – Celowo wprowadziłem was w błąd. Nigdy nie miałem zamiaru jechać do Zatora.

– Kolejna próba – warknął Reynevan – mojej lojalności? Tak? Wiem, że tak!

– Jeśli wiesz, to po co pytasz?

W zarośniętym grubą warstwą rzęsy leśnym bajorze kumkały, obłapiając się, tysiące żab.

– Trzeba przyznać – rzekł Szarlej – że potrafisz zadziałać na nerwy, Biedrzych. Masz w tym kierunku nieprzeciętne talenty. Tym razem udało ci się rozjuszyć nawet tak spokojnego człeka jak ja. I obiłbym ci gębę jak amen w pacierzu, gdyby nie wstyd przed obcokrajowcami.

– Ja zaś – wycedził obcokrajowiec Siestrzeniec – poczułem się waszym krętactwem osobiście dotknięty. Szczęście wasze, mości Biedrzychu, że was duchowna sukienka broni. Inaczej na udeptanej ziemi nauczyłbym was moresu. I kości porachował.

– Tam, w Zatorze – wtrącił się zapalczywie Spytek z Melsztyna – czekają pan Szafraniec i pan z Oporowa! Mieliśmy wieść ich na Morawę i ochraniać w drodze! Hetman Prokop ślubił polskiemu poselstwu asystę i eskortę! My zaś daliśmy słowo rycerskie…

– Pan podkomorzy krakowski – Biedrzych splótł ręce na piersi – i pan podkanclerzy koronny są już w drodze do Odr, zapewne dotrą tam przed nami. Prowadzą ich zaufani ludzie, a ochrona im niepotrzebna. Teraz, gdy Jan z Kravarz przeszedł był na Kielich i sprzymierzył się z Taborem, drogi tam są bezpieczne. Dość tedy tego gdakania, panowie. Na koń i w drogę!

– Może u was, Czechów – zgrzytnął zębami Mikołaj Kornicz Siestrzeniec – taka moda, by pasowanych rycerzy łgarstwami karmić, na manowce wodzić, a mowę ich gdakaniem nazywać. W Polszczę to bezkarnie nie uchodzi. Szczęście wasze, że was broni…

– Co mnie broni? – wrzasnął Biedrzych, już w siodle. – Duchowna sukienka? A gdzie ty na mnie sukienkę widzisz? I w ogóle do dupy z sukienką! W oczy ci mówię: miałem podejrzenia, nie ufałem żadnemu z was, nie dowierzałem, musiałem poddać was próbie, wszystkich. Rozumiesz, Kornicz? I co? Urażonyś na twym polskim honorku? Chcesz się bić? Chcesz satysfakcji? Nuże! Który z was…

Nie dokończył. Samson Miodek podjechał doń na kopijniczym ogierze, ucapił za kołnierz i spodnie, wywlókł z kulbaki, wrzeszczącego podniósł i z rozmachem wrzucił do zarośniętego rzęsą bajora. Plusnęło, zaśmierdziało, żaby ucichły na moment.

Samson wśród zupełnego milczenia odczekał, aż kaznodzieja wynurzy się, zielony od zielska i plujący mułem.

– Ja – powiedział – poczułem się urażony na mym honorku. To mi wystarczy jako satysfakcja.

Rozdział dziesiąty

w którym ponownie odwiedzamy Wrocław, w dniach poprzedzających Wielkanoc. Jako że dzieje się tam wiele rzeczy, o których iście żal byłoby nie opowiedzieć.

Rankiem spadł gwałtowny deszcz, słońce, gdy wzeszło, zapaliło miedzianozłote ognie na wrocławskich kościołach. Niczym złote runo błyszczał dach nad nawą główną u Świętej Elżbiety, pałały rażącym oczy blaskiem bliźniacze wieżyce Marii Magdaleny, błyszczały kopuły i hełmy Mikołaja, Wojciecha, Doroty, Jakuba, Świętego Ducha, Marii na Piasku, wszystkich trzydziestu pięciu wrocławskich świątyń. Niebiańska światłość odbijała się w mokrych dachach miasta, miasta, które zdawało się być już równie wiecznym.

Zadzwoniła śpiewnie sygnaturka u Bożego Ciała. Wrocław obudził się już, pod Bramą Świdnicką zaczynał się ruch.

Był dwudziesty pierwszy marca Anno Domini 1429.

Grzegorz Hejncze, inquisitor a sede apostolica na diecezję wrocławską, wyprostował się w siodle, przeciągnął, aż chrupnęły stawy.

Dobrze być znowu w domu, pomyślał.

* * *

Dzwon u Świętego Wincentego zaczął bić na Angelus. Joannici schylili głowy i przeżegnali się. Biskup Konrad skinął na pachołków, każąc nalać w kielichy. Obszerną salę kapitulną ołbińskiego opactwa napełniła szlachetna woń burgunda zaprawionego cynamonem, imbirem i rozmarynem.

Z kościoła dobiegał mnisi śpiew.

Gratiam tuam, quaesumus, Domine,

mentibus nostris infunde:

ut qui, Angelo nuntiante,