Выбрать главу

Advenisti desiderabilis,

quem expectabamus in tenebris…

Wkręcając się w ciżbę jak kret w glebę, jeden z agentów dopadł kobiety, ucapił ją za ramię. Zobaczył żółtozielone oczy. Nie zdążył nawet krzyknąć, nóż błysnął i rozpłatał mu tchawicę i przełyk. Drugi agent zastąpił kobiecie drogę, tłum zafalował i zwarł się dokoła. Agent jęknął, oczy zaszły mu mgłą, nie upadł, został, bezwładny jak kukła, zawieszony w ścisku między niebem a ziemią. Ludzie zaczęli krzyczeć, przeraźliwie piszczała dziewczynka, zesztywniałymi rączkami rozmazując posokę na odświętnej białej sukience. Kuczera von Hunt przedarł się przez tłum, ale zastał już tylko trupy. Rozdeptaną na bruku krew. I nikły zapach rozmarynu.

Alleluia, alleluia!

Procesja rezurekcyjna zbliżała się do kolegiaty świętokrzyskiej.

* * *

– Panie… – wybełkotał ojciec Felicjan, gnąc się w ukłonach. – Kazaliście, żeby donieść… Jam gotów… Możnali mówić?

– Można.

– To mówię… Jest, uważacie, tak… W Karłowicach targ koński był… Końmi tamój handlowali…

– Składniej – syknął Pomurnik. – Składniej, klecho. Wolniej, wyraźniej i składniej.

– Wasza miłość kazała, coby wyśledzić dziewkę… Ukrywaną. Żeby donieść zaraz… Podsłuchałem u Świętego Wojciecha… Jak inkwizytorscy agenci między sobą gadali… Dzierżka, wdowa po Zbylucie z Szarady, koniarka ze Skałki pod Środą… Na koński targ do Karłowic zjechała. I dziewka z nią była. Niby córka, ale wszyscy wiedzą, że owa Dzierżka córki nie ma nijakiej… No to się huczek podniósł wśród kupców, bo wielu przemyśliwało, jakby się tu z wdówką poswadźbić, wszak w wianie najlepsza stadnina na Śląsku… A tu masz, dziewka nieślubna albo przysposobiona, dziedziczyć gotowa…

– Do rzeczy.

– Na rozkaz. Dziewka ta, owa niby-córka, gadał jeden agent drugiemu, znikąd się wzięła, jakby z nieba spadła i ninie w Skałce żywie. Tom pomyślał: A nuż to ta dziewka, co jej Bielawa szuka i wasza miłość też? Wiek się zgadza jakby… Bom słyszał, jak gadali… Opisali, jak ta dziewka wygląda…

– Opisali, powiadasz. Powtórz zatem opis. Dokładnie i szczegółowo.

* * *

Biskup Konrad słuchał. Z pozoru uważnie, ale Pomurnik znał go zbyt dobrze. Biskup był rozkojarzony, być może dlatego, że trzeźwy. Dzielił uwagę pomiędzy Pomurnika, wydzierającą się w damskich komnatach Klaudynę Haunoldównę i dobiegające z podwórca pokrzykiwania Kuczery von Hunta.

– Aha – powiedział wreszcie. – Aha. A więc dziewczyna, która była świadkiem napadu na kolektora i która ten napad przeżyła, żyje nadal. Choć dwukrotnie ją osaczałeś, wymykała się. I teraz, twierdzisz, ukrywa się w Skałce, w dobrach Dzierżki de Wirsing, wdowy po Zbylucie z Szarady.

– I należałoby, uważam, coś w tej sprawie przedsięwziąć.

Konrad podrapał się w ciemię, podłubał w uchu.

– A co tu przedsiębrać? – lekceważąco wydął wargi. – Szkoda czasu i zachodu. Dzierżka de Wirsing prowadzi się przykładnie, z husytami już nie handluje, suto na Kościół łoży. Nie widzę powodów, by ją… A dziewka? Dziewka jest nikim. Co z niej za świadek? Jeśli nawet zapamiętała coś z tamtych zdarzeń, jeśli nawet zdolna będzie kogoś rozpoznać, kto jej posłucha, kto da wiarę? Wszak wiadomo, że panny różne cudaczne fantasmagorie imaginują, gdy im wapory menstrualne do rozumów uderzają. Nie zaprzątajmy sobie nią głowy. Zapomnijmy o niej. Zapomnijmy w ogóle o przygodzie, która spotkała poborcę podatków. Minęły już niemal cztery lata. Ja już zapomniałem. Wszyscy zapomnieli.

– Nie wszyscy – pokręcił głową Pomurnik. – Fuggerowie, dla przykładu, nie zapomnieli. Niedawno dano mi to do zrozumienia. Wierz mi, ojczulku, będą chcieli dociec prawdy i dobrać się winnym do dupy. Wykorzystają do tego celu wszystko, co da się wykorzystać. Wszystko. Ta dziewczyna może i jest nikim, ale stanowi zagrożenie.

– Cóż… – Biskup splótł palce, pochylił głowę. – Jeśli tak… Zrób więc, co uważasz za stosowne.

– A ty co? – Ptasie oczy Pomurnika błysnęły. – Umywasz ręce jak Piłat? To o twój, przypominam, zad idzie, tyś zrabował podatek, ciebie mogą pogrążyć zeznania dziewczyny. Jeśli decydujesz się na rozwiązanie, nie machaj od niechcenia pastorałem, ale wydaj mi rozkaz. Konkretny i niedwuznaczny.

– Birkarcie – Konrad wytrzymał spojrzenie. – Uważaj. Nie przekrocz granicy.

Długo milczeli obaj, próbując oczami swego hartu. Klaudyna ucichła, także z podwórca nie dobiegały już żadne odgłosy. Wreszcie biskup wyprostował się, rysy mu stwardniały, usta zacięły.

– Z mojego rozkazu – powiedział – uczynisz to, co uczynisz. A to, co będzie uczynione, my, biskup Wrocławia, volumus et contentamur, akceptujemy i uznajemy za zgodne z naszą wolą. I pełną na się za to bierzemy odpowiedzialność. Wystarczy?

– Teraz w zupełności.

* * *

Wielki zegar miejski, wiszący na wieży wrocławskiego ratusza od czasów biskupa Przecława z Pogorzeli, wśród zgrzytów trybów i pojękiwania sprężyn obwieścił nagle metalicznym biciem dziewiątą godzinę dnia. Teraz, w końcu marca, oznaczało to, że do zachodu słońca i ignitegium pozostawało około trzech godzin.

Douce von Pack stała w oknie, całkiem naga, obrócona plecami do Pomurnika, wsparta o framugę jak kariatyda. Pomurnik nie mógł oderwać wzroku. Mógłby tak na nią patrzeć godzinami.

– Podejdź tu – odezwał się. – Proszę.

Usłuchała.

– Mówiłaś – powiedział wolno – że pragniesz robić to, co ja. U mego boku. Nadal tego chcesz? Nie zmieniłaś zdania? Jesteś na to gotowa?

Kiwnęła głową. Wolno.

– Jeśli zaczniesz, nie będzie odwrotu. Zdajesz sobie z tego sprawę?

Znowu kiwnięcie. Pomurnik wstał.

– Włóż to.

Po chwili stała już przed nim w czarnym pikowanym aketonie, nogawkach i wysokich butach. Pomógł jej założyć i zapiąć płyty napierśnika, naplecznik, gorget, naramienniki, awanbrasy, resztę blach. Czarną opaskę na włosy. Czarny płaszcz z kapturem.

– Miecz?

– Wolę oszczep.

– Wypij to. Do dna. Powtarzaj za mną: Adsumus, Domine, adsumus peccati quidem immanitate detenti

– Przybądź do nas, pozostań z nami, zechciej przeniknąć nasze serca…

– Amen. Idziemy.

– Co to było… To, co wypiłam?

– Narkotyk.

– Niezbyt to smaczne.

– Przywykniesz. Idziemy. Aha. Jeszcze jedno. Powiedz mi…

Uniosła głowę. I oczy. Koloru toni górskiego jeziora. Piękne. Urzekające. I absolutnie nieludzkie.

– Jak ty – spytał Pomurnik z ociąganiem – właściwie masz na imię?

* * *

Dzierżka de Wirsing nie wiedziała, co ją zbudziło. Nie było to szczekanie psów, psy, niepokojone być może przez podkradającego się leśnego zwierza, szczekały w Skałce całą noc, ich szczek tylko z początku przeszkadzał w zaśnięciu, potem spowszedniał i stracił swój alarmujący charakter, stał się dla ucha czymś zwyczajnym. Prawdopodobnie była to więc mara, straszny koszmar senny, który sprawił, że Dzierżka nagle gwałtownie poderwała się, usiadła na łożu, spięta, przytomna i gotowa do akcji. Pewna, że oto właśnie stało się to, czego obawiała się przez całe ostatnie cztery lata.

Psy nie szczekały.

– Elencza! Zbudź się! I ubieraj!

– Co się stało?

– Wstawaj! Żywo!

Dzwoniąca w uszach nienaturalna cisza pękła nagle, rozpruta przez dobiegający z podwórza krzyk mordowanego. Krzykowi prawie natychmiast zawtórowały inne, w mgnieniu oka cały skałecki folwark rozbrzmiał wrzaskami i tętentem. A w okiennych błonach zamigotał ogień.

– Elencza! Tu! Tędy!

Dzierżka przesunęła skrzynię, zdarła ze ściany żubrzą skórę, otworzyła ukryte za nią drzwiczki. Zza drzwiczek powiało stęchlizną i chłodem.

– Pani Dzierżko!

– Prędko, nie ma czasu! Przechód doprowadzi cię nad strumień. Ukryj się tam, nie wychodź, dopóki… Dopóki wszystko się nie skończy. Żywo, dziewczyno!

– A ty? Nie zostawię cię!

– Do przechodu! Natychmiast! Nie waż się być nieposłuszną! Idź, dziecko, idź…

Zamknęła drzwiczki, zamaskowała je skórą i skrzynią. Zerwała ze ściany w sieni rohatynę. I wypadła na podwórze.

Nie zdążyła zobaczyć nic poza migotaniną sypiących i iskrami pochodni. Na samym progu staranował ją rozpędzony koń, runęła na ziemię z dławiącym oddech impetem. Podkute kopyta tłukły o grunt tuż obok niej, groziły zmiażdżeniem. Nie miała siły się poruszyć. Ktoś chwycił ją, powlókł. Poznała. Sobek Snorbein.

– Pani… Ratujcie się…

Więcej Sobek Snorbein powiedzieć nie zdołał. Stęknął, padł na kolana, z ust buchnęła mu krew. Dzierżka zobaczyła grot oszczepu, wyzierający mu z piersi. Obok przemknął konny, niewyraźny jak czarny nocny ptak, usłyszała złośliwy dziewczęcy chichot. I okrzyk.

– Adsumus! Adsumuuus!