Выбрать главу

Dookoła znowu załomotały kopyta, zaroiło się od jeźdźców. Czarnych Jeźdźców.

– Adsumuuus!

Wprost na nią, wyciągając ręce, biegła kobieta w koszuli. Na oczach Dzierżki Czarny Jeździec rozwalił jej głowę ciosem miecza. Dzierżka zerwała się, ale znowu najechano ją, obalono. Poderwał ją arkan, ręce w żelaznych rękawicach. Zawisła między dwoma końmi. Trzeci naparł na nią.

– Gdzie jest dziewczyna?

Dzierżka splunęła. Coś świsnęło, w oczach rozbłysło. Skurczyła się z bólu.

– Gdzie jest dziewczyna?

Bicz znowu spadł, smagnął. Zawyła. Jej krzyk mieszał się z innymi, dobiegającymi od stajni i stodół.

– Gdzie jest dziewczyna?

– Nie dostaniecie jej… Nie ma jej tu… Jest daleko.

Czarny Jeździec nachylił się ku niej z siodła. Zobaczyła jego oczy. Ptasie i złe.

– Twoich pachołków, koniuchów, dziewki i dzieciaki – powiedział – kazałem zamknąć w stajni. Spalę ich tam, upiekę razem ze wszystkimi twoimi końmi. Jeśli nie powiesz, gdzie jest dziewczyna, wszystkich usmażę żywcem.

– Nie dostaniesz jej – powtórzyła, wypluwając krew płynącą z przeciętych biczem warg. – Nigdy jej nie znajdziesz i nigdy nie zdołasz skrzywdzić.

Jeździec odwrócił się, wydał rozkaz. Wnet noc eksplodowała gorącym podmuchem, pojaśniała czerwonym blaskiem wielkiego ognia. I potwornym krzykiem, głosem, którego nie był w stanie zgłuszyć ryk pożaru. Kwikiem żywcem płonących zwierząt. I ludzi.

Boże, wybacz mi, powtarzała w myśli Dzierżka, kuląc głowę w ramiona pod uderzeniami bata. Boże, wybacz grzech. Ale oni zabiliby Elenczę… A ludzi i konie spaliliby i tak…

Ogień bił aż pod niebo. Zrobiło się jasno jak w dzień. Ale Dzierżka nie widziała nic. Była jak ślepa.

Obalono ją na ziemię. Rzemieniem spętano nogi w kostkach. Koń zarżał, zatupał, rzemień się napiął, poczuła szarpnięcie, poszorowała po ziemi.

– Masz ostatnią szansę, koniarko – dobiegł skądś z góry zły głos Czarnego Jeźdźca. – Powiesz, gdzie jest dziewczyna, a podaruję ci szybką śmierć.

Dzierżka zacisnęła zęby. Zaraz będę znowu z tobą, Zbylut, pomyślała szybko. Trochę pocierpię, nic to, wytrzymam. I będę znów u twego boku.

Ktoś krzyknął, ktoś gwizdnął, koń runął w cwał. Świat w oczach Dzierżki zmienił się w długą ognistą linię. Żwir ciął skórę jak raszpla.

Po trzecim nawrocie straciła przytomność.

* * *

– Będzie żyć – stwierdził sucho wezwany ze Środy zakonnik, infirmierz z klasztoru Braci Mniejszych. – Przeżyje, jeśli Bóg pozwoli… Nowa skóra z czasem rany pokryje. Pozrastają się i wydobrzeją, da Bóg, kości i stawy…

– Chodzić wydoli? – spytał, gryząc wąs, rycerz Tristram Rachenau, pan na Bukowie. Jego syn, Parsifal, wyglądał mu zza pleców.

– Konno jeździć zdoła? Toć ona koniarka, z koni żyje. Zdoła na kulbakę?

Franciszkanin pokręcił głową, spojrzał na Elenczę.

– Nie wiem… – zająknął się. – Może. Może kiedyś, z łaską boską… Strasznie jest zmasakrowana… Szczęście to, szlachetny panie, żeście z drużyną w czas z pomocą przyskakali, tamtych przepłoszyli. Inaczej…

– Somsiedzka pomoc, zwykła rzecz – odburknął Tristram Rachenau. – Takoż, jasna sprawa, tu, u mnie, w stanicy, niechaj leży i się kuruje. Póki nie ozdrowieje, na nogi nie stanie, a jej ludzie Skałki nie odbudują. Ha, cud to, że się z tej stajni wyłamali, inaczej wszyscy by tam zgorzeli, żywa noga by nie uszła. I koni większość uciec z pożaru zdołała… Na honor, cud to, cud prawdziwy.

– Bóg tak chciał. – Franciszkanin przeżegnał się. – I ja tu ostanę, panie rycerzu, jeśli zezwolicie. Mus teraz nieustawnie chorej doglądać, opatrunki zmieniać… Panienka mi pomoże. Panienko?

Elencza uniosła głowę, otarła przegubem opuchnięte od płaczu powieki.

– Pomogę.

Dzierżka de Wirsing poruszyła się na łożu, głucho jęknęła spod bandaży.

* * *

Był trzydziesty marca Anno Domini 1429.

Rozdział jedenasty

w którym wracamy na Morawę, do miasta i na zamek Odry, gdzie polskie poselstwo proponuje usunąć przeszkodę w zacieśnieniu bratnich związków z Czechami, a Reynevan dowiaduje się tego i owego o polityce.

Był piąty kwietnia, gdy dotarli do Odr.

Incydent ze zbiegłym Schillingiem sprawił, iż niepokoili się o los Horna, już w drodze postanowili jechać na Sowiniec. Ale nie musieli. Pierwszą osobą, którą spotkali na zamkowym dziedzińcu, był Urban Horn właśnie.

Gdy ich zobaczył, twarz mu pociemniała, a oczy zapłonęły. Nie uczynił jednak najmniejszego gestu, stał spokojnie i nieruchomo. Może dlatego, że ruchy mocno ograniczały mu grubo obandażowana szyja i podtrzymywana temblakiem lewa ręka. I że ich było trzech, a on jeden.

– Witaj – zaczął banalnie Reynevan. – Jak się masz?

– Tak, jak wyglądam.

– Ojej.

– Zostawiliśmy cię – Szarlej ledwie dostrzegalnie mrugnął do Reynevana i Samsona – mimo wszystko w lepszym stanie. Kto cię tak urządził?

Horn zaklął, splunął i spojrzał na nich spode łba.

– Schilling – zacisnął zęby. – Zaskoczył mnie, drań. Uciekł z Sowińca.

– Uciekł, ajajaj. – Szarlej przesadnie załamał ręce. – Słyszysz, Reinmarze? Samsonie? Schilling uciekł! To niedobrze, bardzo niedobrze. Lecz z drugiej strony dobrze.

– Co? – warknął Horn. – Co dobrze?

– Że uciekł niedaleko – wypalił Reynevan. – Spotkaliśmy się. A tu obecny Szarlej, ten, który właśnie szczerzy zęby, pociął go swym szabliskiem na dzwonka, jak szczupaka. Świat wypiękniał, gdy jednego łotra na nim mniej. No, Horn, bez urazy, zostawmy swary. Proponuję, byś się rozchmurzył i uścisnął nam prawice. Co?

Urban Horn pokręcił głową.

– Z diabłem w zmowie chyba jesteście, cała wasza cholerna trójca. Diabła macie za skórą, każdy jeden z was. Lepiej, zaraza, być z wami, niż odwrotnie. Bez urazy. A za łotra Schillinga dzięki wielkie. Daj rękę, Szarleju. Reinmarze… Auu, Samsonie! Bez uścisków, cholera, bez uścisków! Szwy mi się rozejdą!

* * *

Prokop Goły przyjął Reynevana na stojąco. Sam stał i siadać nie prosił.

– Ty – zaczął obcesowo – zdaje się, czegoś oczekujesz? Czego? Wyrazów wdzięczności za nieoceniony wkład w misję na Śląsku? Niniejszym wyrażam ci te wyrazy i zapewniam, że zasługi twe nie będą zapomniane. Wystarczy? Czy może czekasz na akt skruchy z tytułu wystawienia cię na próbę wierności i poddania testowi na lojalność? Nie doczekasz się takiego aktu. Odwet zresztą, jak słyszę, wzięliście już za to na Biedrzychu, aż dziw, że wam to odpuścił. Czy jest jeszcze coś, czego wymienić zapomniałem? Mów prędko, nie mam czasu, polscy posłowie czekają.

– Moi przyjaciele chcą opuścić Odry, pragną odwiedzić bliskich. Mogą to zrobić bez przeszkód?

– Szarlej i głupek? Mogą robić, co chcą. Zawsze mogli.

– A ja?

Prokop odwrócił wzrok. Długo patrzył na chmury za oknem.

– Ty też.

– Dziękuję, hejtmanie. Tu, proszę, jest decoctum. Sporządziłem cały flakon, na zapas… Gdyby bóle wróciły…

– Dzięki, Reynevan. Jedź, szukaj tej twojej panny. A nim się pożegnamy, jeszcze jedna rzecz. Jedno pytanie. Proszę, byś udzielił na nie szczerej odpowiedzi.

– Pytaj.

Prokop Goły wolno odwrócił ku niemu głowę. Jego oczy kłuły jak sztylety.

– Czy to ty wsypałeś Domarasca w Opolu? Czy za twoją sprawą wpadł? Ty go zdradziłeś?

– Nie zdradziłem nikogo. A owego Domarasca w szczególności. Nie mam pojęcia, kto to jest. Nie znam nikogo tego miana.

– Oczekiwałem takiej odpowiedzi. – Oczy Prokopa nie zmieniły wyrazu. – Właśnie takiej. Ale gdyby czystym trafem było inaczej, wtedy… Wtedy nie wracaj, Reynevan. Zamiast wracać, uciekaj, rzuć wszystko i uciekaj. Bo Domarasca ci nie daruję. Gdyby się okazało, że to ty, że to przez ciebie, zabiję cię. Własnymi rękami. Nic nie mów. Idź już. Bywaj z Panem Bogiem.

* * *

Pożegnali się za Bramą Górną. Wiał ostry wiatr od Odry, przenikał chłodem do szpiku kości. Reynevan schował uszy w futrzany kołnierz.

– Jedź z nami. – Szarlej ściągnął wodze karoszowi. – Jedź tak, jak stoisz. Nie rozumiem, co cię tu jeszcze trzyma. Do diabła, chłopcze, mam wyrzuty. I niespokojne sumienie. Nie powinienem cię zostawiać.

– Wkrótce zjawię się w Rapotinie – skłamał. – Będę lada dzień. Tymczasem pozdrów panią Blażenę. Ukłony dla Markety, Samsonie. Uściskaj ją ode mnie.

– Ma się rozumieć – uśmiechnął się smutno olbrzym. – Ma się rozumieć. Czekamy na ciebie, Reinmarze. Tymczasem bywaj i…

– Tak?

– Nie daj sobą manipulować. Nie pozwól, by cię wykorzystywano.

* * *

– Nie zaprosili mnie na naradę. – Korybutowicz miał głos spokojny, ale widać było, że wewnątrz aż gotował się ze złości.

– Nie zaprosili mnie – powtórzył. – A z poselstwa polskiego nikt nawet nie przekazał mi uszanowań. Jakby mnie tu w ogóle nie było! Jakby o mnie nie wiedziano! Jestem, do czarta, synowcem ich monarchy! Jestem kniaziem!