Выбрать главу

– Gdzie gwarancja, że w unii z Polską nas, Czechów przyjmujących z Kielicha, nie będziecie traktować tak samo? Że nie będziecie chcieć nas przemocą nawracać, rebabtyzować, opresją i gwałtem przywracać na łono? Gdzie gwarancja, że nie będziecie chcieli przerobić Czechów na modłę ruską, metodą rozbratu, dzieląc na złych schizmatyków i dobrych unitów? Na wiernych, dla których szacunek, dostojeństwa i przywileje, i na odstępców, dla których wzgarda, dyskryminacja, ucisk i prześladowania? Co? Panie podkomorzy? Odpowiedzcie!

– Nie wszystko – milczącego Szafrańca wyręczył w odpowiedzi Spytek – jest u nas idealne, tu słuszność macie, panie Prokopie. My takoż to widzimy. I o zmianach zamyślamy. Zaręczam wam, że zamyślamy.

– Jasne, że zamyślacie – ruszył wąsem Prokop. – Teraz, gdy Świdrygiełło głowę podniósł, a popiera go, prócz Krzyżaków, także ruskie prawosławie. Dostanie więc prawosławny Rusin, być może, garsteczkę przywilejów, byleby za Świdrygiełłą nie stanął. Póki potrzebny, oczy mu się tolerancją zamydli. A potem zrobi się z nim to, co Rzym nakaże.

– Roma est caput et magistra wszystkich wierzących w Boga chrześcijan – rzekł Władysław z Oporowa. – Ojciec Święty w Rzymie to namiestnik Piotrowy. Czy się komu to podoba, czy nie. Nie można wchodzić w otwarty konflikt…

– Można – przerwał mu Prokop. – Jeszcze jak można. Skończcie z tym, księże. Gdybym chciał tego słuchać, pojechałbym do Krakowa. Tam wy byście mnie nawracali, a Oleśnicki tymczasem zakazałby w mieście nabożeństw i interdyktem straszył. Ale nie jesteśmy w Krakowie, jesteśmy na Odrach. Znaczy, ja jestem u siebie, a wy tu z poselstwem. Którego treści wciąż nie poznałem, choć czasu zmitrężyliśmy sporo.

Na czas jakiś zapadła cisza. Przerwał ją, kaszlnąwszy wpierw kilkakroć, Piotr Szafraniec.

– Nie będziemy tedy marnować waszego czasu, mości Prokop. Nie przyjechaliśmy tu, by was nawracać. Ani do unii z Polską Czechów nakłaniać, bo choć taka unia dobrą mi się zda rzeczą, może za wcześnie jeszcze o niej mówić. Bo na konflikt z Rzymem Polska pozwolić sobie nie może, zaraz by nas znowu Krzyżacy poganami okrzyknęli. Jako Polacy i wierni poddani króla Władysława Jagiełły, dobro Polski musim mieć na względzie.

– Do rzeczy przejdźcie.

– Zacieśnienie kontaktów ze słowiańskimi Czechami to rzecz dla Polski dobra. Co jest przeszkodą w zacieśnieniu? Co porozumieniu przeszkadza, co na drodze leży, co niczym wbity klin żelazny kraje nasze rozdziela? To Górny Śląsk. Usuńmy tę przeszkodę, hetmanie Prokop. Usuńmy ją raz na zawsze.

* * *

– Pojmujesz, Reinmarze? – Palcem zamoczonym w piwie Urban Horn szybko nakreślił na blacie stołu schematyczną mapę dorzecza górnej Odry. – Śląsk Górny połączony z Małopolską to Królestwo Polskie złączone z Czeskim. Górny Śląsk w ręku Taboru i Polski, obsadzony przez husytów, pod formalną władzą Korybutowicza, Bolka Wołoszka i innych ciążących ku Polsce hercogów. Cieszyn, Pszczyna, Rybnik, Zator, Oświęcim, Gliwice, Bytom, Siewierz, Opole, Kluczbork, Wołczyn, Byczyna, Namysłów. Z Królestwem Polskim ponad sześćdziesiąt mil wspólnej granicy. Husyckie placówki niecałe czterdzieści mil od ziem Zakonu, dla Taboru z wozami bojowymi zaledwie sześć dni marszu, a Tabor i Sierotki aż palą się z ochoty, by dobrać się Krzyżakom do skóry. I kto się sprzeciwi aneksji, kto będzie protestował? Luksemburczyk? Górny Śląsk to prawnie ziemie czeskie, a Czesi Luksemburczyka królem nie uznają. Papież? Jagiełło oświadczy, że Śląsk opanował warchoł Korybutowicz bez jego wiedzy i zgody, sine sciencia et voluntate, a polskie wojska zajęły pograniczne śląskie twierdze jedynie celem utworzenia kordonu przed rozprzestrzenieniem się herezji.

– Kto uwierzy w takie koszałki-opałki? W takie dyrdymały?

– To polityka, Reinmarze. Polityka ma dwa alternatywne cele: jednym jest porozumienie, drugim konflikt. Porozumienie osiąga się, gdy jedna ze stron udaje, że wierzy w dyrdymały opowiadane przez drugą.

– Pojmuję.

– Czas, byśmy opuścili Odry. Jadę na Sowiniec, potem w dalszą drogę. Ucieczka Schillinga skomplikowała mi plany, teraz dodatkowo Prokop śle z misją, w drogę daleką i długą. Tobie zaś, Lancelocie, z pewnością pilno do będącej w kłopotach Ginewry. Chyba że się coś zmieniło?

– Nic się nie zmieniło, nadal mi pilno. Ale jedź sam. Ja muszę tu jeszcze zostać.

* * *

Przy ulicy Pasowej, przytulony do miejskiego muru, stał ponury kamienny budynek, mieszczący miejską szatławę, katownię i dom oprawcy. Miejsce roztaczało złowrogą aurę na całą najbliższą okolicę, kto mógł, unikał go, wyniosły się stąd handel i rzemiosło. Został jedynie browar, któremu, jeśli dobrze warzył, żadna lokalizacja nie mogła zaszkodzić. Została też, co dziwne, piwniczna gospoda, do której wiodły strome schody. Gospodę, nie bojąc się skojarzeń, właściciel nazwał „U Kata”.

Schody wiodły głęboko, do sklepionych piwnic. Tylko w jednej, najdalszej, ucztowano. Reynevan zbliżył się do ucztujących. Trochę potrwało, nim go zauważono. I przywitano głuchą ciszą.

– To Reynevan – ogłosił wreszcie Adam Wejdnar herbu Rawicz. – Medyk z Pragi. On sam! Bóg pomagaj, eskulapie! Wejdź, zapraszamy. Znasz wszystkich, prawda?

Reynevan znał prawie wszystkich. Jan Kuropatwa z Łańcuchowa herbu Szreniawa i Jakub Nadobny z Rogowa herbu Działosza, z którymi całkiem niedawno przyszło mu dzielić uwięzienie, pozdrowili go uniesieniem rąk, podobnie uczynił znany Reynevanowi z czasów praskich Jerzy Skirmunt herbu Odrowąż. Siedzący obok Skirmunta Błażej Poraj Jakubowski znał Reynevana, ale jakoś nie kwapił się z tym zdradzać. Pozostali, wyjadający kaszę z misek i pozornie tylko kaszą zajęci, nie byli mu znani.

Znany był mu natomiast herszt całej comitivy, szpakowaty mężczyzna z twarzą ogorzałą i poznaczoną dziobami po ospie. Zapamiętany z czasów ubiegłorocznej śląskiej rejzy Fedor z Ostroga, starościc łucki, ruski kniaź i watażka, najemnik w służbie husyckiej. Ten nie spuszczał z Reynevana czarnych oczek, których złowrogiej przenikliwości nie zdołał skryć ani stłumić półmrok izby i snujący się dym.

– Ci dwaj przy kaszy – przedstawiał dalej Wejdnar – to pan Jan Tłuczymost herbu Bończa. I Daniło Drozd, z bojarów putnych. Siednij se, Reynevan.

– Postoję. – Reynevan zdecydował się na oficjalny ton. – Bo też i dużo czasu nie mam. Książę Zygmunt Korybutowicz, w którego służbach panowie pozostają, prosił mnie, bym nawiązał kontakt. Oddałem, trzeba panom wiedzieć, księciu niejakie usługi, przyrzekł mi za to auxilium w pewnych impedymentach, jakie pojawiły się na mej drodze. Jak rozumiem, panowie macie być owym auxilium? To wy macie mi być pomocni?

Zapadła długa i raczej przygnębiająca cisza.

– Nu i masz tobie – przemówił wreszcie Fedor z Ostroga. – Ot, popadł nam Niemiec wyszczekany, szczob trastia joho maty mordowała. Znaj ty… Nu, zapomniał ja, jak zwać?

– Reynevan – podpowiedział Kuropatwa.

– Znaj ty, Reynevan, czort z twoim ksylium czy konsylium, ostaw ich dla pedymentów czy inszych sodomitów, myśwa chłopy są normalne i brzydzimy się tych mód francuskich. Nie chcesz siadać, to stój, furda mi, stoisz czy siedzisz. Ty nam rzekaj, co tobie rzec kazali.

– Niby co?

– Herrgott! Nam Korybutowicz mówił, ty wiesz, kiedy i kędy tu na Odry hroszi powiozą, wełykie hroszi. Z Polski czy ze Śląska. Nam kniaź rzekał, ty nam drogę powiesz, co nią owe hroszi wieźć będą.

– Książę Zygmunt – odrzekł wolno Reynevan – słowem nie wspomniał o żadnych wiezionych pieniądzach. A gdyby nawet i uronił o tym słowo, to bym go panom z pewnością nie powtórzył. Wydaje mi się, że zachodzi nieporozumienie. Powtarzam, książę przyrzekł mi wasze usługi…

– Usługi? – przerwał Fedor. – Usługiwać? Czortu w żopu! Jam kniaź, jam pan na Ostrogu! Tfu! Baszom az anyát! Korybutowicz mi rozkazywać ne bude! Wielki mi szysz, Korybutowicz, książę z łaski czeskiej malowany!

– Rozumiem – Reynevan uniósł głowę, spojrzał hardo. – Bo też i jasno było powiedziane. Wobec tego żegnam szanowną kompanię.

– Czekaj – Jan Kuropatwa uniósł się zza stołu. – Czekaj, Reynevan, po co ta gorączka? Pogawędźmy. Mówiłeś, pomoc ci potrzebna. Dyć my nie od tego, by tobie pomóc, jeśli i ty nam pomoc okażesz, w naszej imprezie…

– W jakiej? W rabunku?

– A co ty taki honorny? – spytał Nadobny. – Hę? Nosa zadzierasz? A co tobie przyniosła dotąd ta wojaczka? Ta rewolucja? Rany, guzy, anatemę i infamię, jak nam. Nie pora o sobie pomyśleć, medyku, o własnym dobru, zdrowiu i szczęściu?

– Co nam popłuży – oznajmił dobitnie Kuropatwa – to i tobie popłuży. Pomożesz nam w imprezie, do podziału cię dopuścim, do kiesy grubo wpadnie. Dobrze mówię, mości Ostrogski?