Выбрать главу

– Ja miałbym się lękać? – Reynevan z poważną miną włączył się do gry. – Ja? Ja jestem jeszcze lepszy. Jestem czarnoksiężnikiem, znam artes prohibitae. Mam to we krwi, cały na wskroś przesycony jestem straszliwą czarną magią. Gdy sikam, nad strugą moczu pojawia się tęcza.

– Ha! Musisz mi pokazać.

– Nadto – ogłosił dumnie – jestem husytą. W święta chodzę całkiem goły i nie mogę się doczekać dnia, kiedy żony będą wspólne. Jestem również, ostrzegam, kacerzem. Czy wiesz, drogie dziewczę, skąd ta nazwa? Bierze się, jak uczy Alanus ab Insulis, od kota. Na naszych tajemnych kacerskich zgromadzeniach Szatan objawia nam się pod postacią czarnego kocura, któremu my, heretycy i husyci, zadzieramy ogon i kolejno całujemy w jego kocią dupę.

– Jest możliwym – dodała równie poważnie Rixa – że to, co całujecie, to żydowska dupa. Żyd bowiem, jak naucza Piotr z Blois, postępując drogami diabła, swego ojca, często przybiera potworne kształty.

– Tak. Masz rację. To jest możliwe. Dobranoc.

– Dobranoc, Reinmarze. Miłych snów.

* * *

Nazajutrz dotarli do Jawora. Rixa znała drogę, prowadziła bezbłędnie, widać było, że czuje się tu jak u siebie.

– Czujesz się tu jak u siebie.

– Jestem u siebie – skwitowała. – To jest uliczka Rzeczna. Tu zamieszkuje osoba, którą odwiedzimy.

– Owa dobrze poinformowana osoba – domyślił się Reynevan. – Kto to taki? Czym się zajmuje?

– Maizl Nachman ben Gamaliel. Zajmuje się pożyczaniem pieniędzy na procent.

– Lichwiarz?

– Nie. Finansista.

Dom na Rzecznej był okazały, ale surowy, pozbawiony wszelkich ozdób, przypominał forteczkę. Dostępu bronił mur, obszerne arkadowe podsienie kryło zaś okute wrzeciądze, opatrzone mosiężną kołatką i malutkim okienkiem. Rixa chwyciła za kołatkę i energicznie zakołatała. Po chwili okienko otwarło się.

– Nu? – rozległo się z wewnątrz.

– Szalom – pozdrowiła Rixa. – Wędrowcy z interesem do czcigodnego Maizla Nachmana ben Gamaliela.

– Nie ma.

– Jestem Rixa Cartafila de Fonseca – w głosie dziewczyny pojawiła się znienacka złowroga nuta. – Przekaż to rabbiemu, pachołku. Jeśli go nie ma, niech sam mi to powie.

Znowu przyszło czekać kilka chwil.

– Nu?

– Rabbi Maizl Nachman ben Gamaliel?

– Nie znam takiego. I nie ma go w domu.

– Nie zajmiemy dużo czasu, rabbi. Wpuść nas, proszę. Potrzebujemy tylko informacji.

– Nu? A czego jeszcze potrzebujecie? Może gotówki? Może żona ma wam przyrządzić gefilte fisz? Może chcecie się wyspać i wywczasować? Idźcie precz, goje.

– Rabbi…

– Nie idą? Chcą, by ich pobłogosławić? Szmul! Przynieś hakownicę!

– Rabbi Maizl – zniżyła głos Rixa, zbliżając zaciśniętą pięść do okienka. – Z hakownicą radzę uważać. Jestem Rixa Cartafila de Fonseca. Noszę pierścień cadyka Chalafty.

– Aj-waj! – dobiegło z wewnątrz. – A ja jestem król Salomon. I mam pierścień do pieczętowania dżinnów w dzbankach. Idźcie precz, prowokatorzy.

– Nie nazywaj mnie prowokatorką, rabbi – zasyczała dziewczyna. – Jestem Rixa Cartafila de Fonseca. Nie wierzę, byś nie słyszał o mnie.

– Nu? Może słyszał, może nie słyszał – odrzekł nieco łagodniej głos zza wrót. – Czasy takie, że nie wolno wierzyć ni oczom, ni uszom. A co dopiero pogłoskom. Wy idźcie do miasta. Wy zobaczcie, co się tam szykuje. Wy osądźcie: może w takich czasach Żyd otwierać drzwi? Choćby Żyd i coś słyszał o kimś? Nie, dziewczyno nosząca pierścień cadyka Chalafty. Niemądrze jest otwierać drzwi, jeśli na zewnątrz samo zło. Idźcie i zobaczcie. Sami się przekonacie. Aj, gdybyście wy mieli drzwi, to też byście nie otworzyli.

* * *

Ulice Jawora wydawały się dziwnie wyludnione. I ciche. W powietrzu, oprócz zwykłego smrodu gnoju i padliny, wisiało coś nieokreślenie złego, coś, co stawiało sztorcem włosy na karku i pełzało ciarkami po plecach. Coś, co kazało większości mieszkańców miasta przezornie pozostać w domach.

Rixa była jak u siebie. Z rynku skręciła w zaułek, w którym wielki i barwny szyld wskazywał drogę do traktierni „Pod Słońcem i Księżycem”. Tu, odwrotnie niż na zewnątrz, ludzi było sporo, panował wręcz ścisk. Dokładniej określić nie było można, Reynevan ocenił jednak, że karczmę okupowało dobre sto osób. Do tego wszyscy gadali, gwarzyli, w głowie szumiało od jednostajnego gwaru. Rixa rozejrzała się bacznie, szybko przesunęła w stronę kąta, gdzie z wąsami w kuflu siedział siwowłosy mężczyzna w filcowym kapeluszu z naddartym rondem. Dziewczyna dosiadła się, trąciła go łokciem.

– Panienka?

– Witaj, Schlegelholz. W karczmie już od rana?

– Dusza boli – otarł wąsy siwowłosy. – Mus, mus ukoić… Czasy straszne… Straszne…

– Co się dzieje?

– Okropność, okropność się stała. Przyjdzie nam wszystkim pomrzeć… Nie masz ratunku przed zarazą, nie masz…

– O co chodzi?

– Dni temu będzie cztery – Schlegelholz upił tęgi łyk piwa – ze studni przy Świętym Marcinie świński łeb wyłowili, całkiem ze skóry odarty. A zaraz po tym dzieciak pomarł piekarzowej Kuncowej. Znaczy, wodę zarazili. Zarazą morową. Ciepnęli nam we studnię zadżumionego wieprzka.

– Kto?

– Kto, kto. Wiadomo, kto. To i zebrał się naród, uradza. Sami widzicie, panienko.

– Widzę – potwierdziła Rixa, wskazując na mężczyznę w łatanym kubraku, który właśnie wlazł na ławę i z wysoka dawał znać zebranym, by byli łaskawi się uciszyć. – Tamten typ i jego kompania, co za jedni?

– Obcy. Niedawno zjechali. Dziwne jakieś ludzie.

– Jaworzanom – krzyknął mężczyzna w łatanym kubraku – można, baczę, nie tylko w kaszę dmuchać, ale i w polewkę pluć! Tak to duch upadł w tutejszym narodzie? Wasi ojce w 1420 troszkę Żydowinów pogromili, wam by całkiem skończyć z nimi, ni jednego nie zostawić! A wy co? Oni studnie wam zatruwają, a wy siedzicie i piwo trapicie? Na co jeszcze przeklętym parchom pozwolicie? By wam, jako w Budziszynie, z kościoła hostię skradli i zbezcześcili? By z dzieciątek waszych krew spuszczali, jak to się w Zgorzelcu zdarzyło?

– A może – wstał drugi, z czupryną kręconą jak baranie runo – zaczekacie, aż husyci nadejdą, a Żydzi im nocą bramy otworzą, jak łońskiego roku we Frankensteinie uczynili? Co, nie wiedzieliście? Nie wiedzieliście może i tego, że Kłodzko chcieli Izraelici husytom na łup wydać, pożar w grodzie wzniecając? Nie wiedzieliście, że Juda z dawien dawna z czeskim kacerzem w zmowie? Nie mówił wam tego proboszcz na kazaniu? Że spisek jest między Szatanem, Żydem i husytą? Co? Nie mówił? Tak wy mu baczniej przyjrzyjcie się, Jaworzanie, waszemu pasterzowi. Przypatrzcie, co się czyni, nadstawcie uszu na to, co mówi. Nie brak odstępców i wśród duchownych, niejeden podszeptom Szatana uległ! Jeśli uznacie, że z waszym plebanem coś nie tak, donieście! Wnet donieście władzom!

Coraz to któryś z Jaworzan wstawał, chyłkiem przemykał ku wyjściu. Oblicza innych też nie zdradzały zbytniego zapału.

Mówcy dostrzegli to.

– Tchórze jesteście i dziady! – krzyknął ten łatany. – Na was samych warto by donieść! Bo jeśli kto nie przeciw Żydom, sam widno z Diabłem trzyma, sam jest jak Żyd! Żydzi, powiadam, oddani są złym mocom! To wraża dłoń Judy odciąga chrześcijanina od prawdziwej wiary. Byłby, myślicie, Hus, gdyby nie było Żyda? Kto, jak nie Żyd, za podszeptem Diabła Czechów do herezji podżegł? Toć plugawa husycka sekta nie na czym innym, a na Talmudzie się wzoruje! A na Kabale opiera!

– Zaraz po Szatanie – zawtórował kręcony – nie ma większego wroga chrześcijan niżeli Żydzi. Oni w swych codziennych wstrętnych modlitwach o naszą zagładę się modlą, przeklinają nas, magicznymi obrządkami swymi i zaklinaniami błagają, by nas wygubił Szatan, ich ojciec i ich Bóg. Sto lat temu chcieli unicestwić nas Czarną Śmiercią, nie udało się, Chrystus mocniejszym się okazał. To teraz wymyślili husytów. Nam, chrześcijanom, na zgubę!

– Idziemy. – Rixa wstała, naciągnęła kaptur. – Ja to już słyszałam, znam na pamięć. Schlegelholz, nie widziałeś nas. Jasne? Mnie tu w ogóle nie było.

Nim przepchnęli się ku wyjściu, na ławę wskoczył trzeci mówca, z ogoloną do skóry głową.

– Siedzicie spokojnie, Jaworzanie? Szczyny więc chyba, nie krew, macie w żyłach, jeśli tolerujecie w mieście śmierdzących Judejczyków i ich przeklętą bóżnicę, jeśli znosicie wśród siebie kacerzy, magów, dzieciobójców i trucicieli! Złodziei i lichwiarzy, krwiopijców takich jak ten główny tutejszy parch, Maizl Nachman! Dawno już należało go zatłuc!

– Proszę, proszę – mruknęła Rixa. – Nareszcie coś nowego, cierpliwość nagrodzona. Już wiem, kto, co i po co. Znam typka. To były cysters, zbieg z klasztoru w Dobryługu. Ogolił pałę, by skryć tonsurę. Jest agentem Inkwizycji. Tu, wygląda, szykuje się właśnie malutka prowokacja.

– Inkwizycja? Niemożliwe – żachnął się Reynevan. – Grzegorz Hejncze nigdy nie zniżyłby się…