Выбрать главу

– Nie Wrocław. Magdeburg. Nie patrz na nich, nie ściągaj na siebie uwagi. Wychodzimy.

* * *

– To ciebie nie dotyczy, Reynevan. To nie twoja wojna. – Rixa poprawiła na sobie żelazną koszulkę, wyjęła z pakunków zakrzywiony tasak, dobyła go z pochwy, kilkakroć machnęła, aż zaświszczało.

– Sprawdziłam, zasięgnęłam języka – powiedziała. – Dużo ich. Liczna chewra zjechała z Magdeburga. Oprócz prowokatorów są też zabójcy. Czternastu chłopa. Zaatakują, jak tylko się ściemni.

Reynevan odtroczył od juków i rozpakował swoją myśliwską kuszę, przewiesił przez plecy sajdak z bełtami. Sprawdził nóż, dodatkowo wsunął mizerykordię do cholewy. Rixa przyglądała się w milczeniu.

– To ciebie nie dotyczy – powtórzyła. – Nie musisz się w to pchać i nadstawiać karku.

Spojrzał jej w oczy.

– Miałaś się nie droczyć, przypominam. Idziemy.

* * *

Magdeburska Inkwizycja nie dała na siebie długo czekać, uderzyła zaraz po zapadnięciu zmroku. Przed bramą domu na Rzecznej wyłoniły się nagle z ciemności niewyraźne postacie, szybkie tak, że aż rozmazujące się w oczach. W drzwi z hukiem uderzył taran. Dom czuwał, odpowiedział. Huknęło, z okienka w drzwiach trysnął ogień. Wśród postaci zakotłowało się, ktoś wrzasnął. Taran gruchnął w drzwi drugi raz, tym razem przeciągły trzask oznajmił powodzenie. Rixa splunęła w dłoń, uchwyciła rękojeść.

– Teraz! Na nich!

Wyskoczyli z zaułka, wpadając między tłoczących się u bramy ludzi, zaskakując ich i roztrącając. Reynevan szybko ciął nożem, Rixa od ucha rąbała tasakiem. Wrzaski i klątwy wypełniły uliczkę.

– Do środka!

Zza wywalonych wrzeciądzy znowu wypaliła rucznica, zawyły siekance. W błysku wystrzału Reynevan zobaczył tuż przed sobą mężczyznę z ogoloną do skóry głową, spostrzegł wznoszony do cięcia toporek. Chwycił przewieszoną przez ramię kuszę, strzelił z biodra, nie celując. Ogolony stęknął i runął na bruk.

– Do środka!

Napastnicy też mieli kusze, też mieli samopały. Gdy z Rixą wpadali na podwórze, zrobiło się nagle jasno od wystrzałów, w powietrzu zasyczały bełty. Ogłuszony przez huk Reynevan potknął się o trupa, upadł w krew. Ktoś biegnący śladem potknął się o niego, zwalił obok z przekleństwem i brzękiem. Reynevan zdzielił go kuszą, odturlał się szybko, wprost pod nogi następnego. Tuż obok jego głowy coś metalicznie szczęknęło o bruk, krzesząc iskry. Wyszarpnął mizerykordię z cholewy, poderwał się, pchnął, aż chrupnął bark, czwórgranna klinga ze zgrzytem przeszyła kółka kolczugi. Napastnik zawył, upadł na kolana, upuszczając wprost na Reynevana ciężki żelazny hak. Złapał żelazo i z rozmachem walnął klęczącego, czuł i słyszał, jak hak wbija się w kość czaszki.

– Reynevan! Tutaj! Szybko!

W głębi podwórza ktoś zawył, zacharczał i zadławił się. Reynevan skoczył na równe nogi i pobiegł w stronę wejścia do domu. Bełt świsnął mu tuż nad głową. Coś huknęło i rozbłysło, na kamieniach podwórca rozlała się ognista kałuża, zaśmierdziało palonym tłuszczem. Druga butelka roztrzaskała się na ścianie domu, płonący olej spłynął kaskadą po gzymsach. Trzecia pękła na schodach, płomienie momentalnie ogarnęły dwa leżące tam ciała, zasyczała parująca krew. Od strony bramy leciały następne pociski. Nagle zrobiło się jasno jak w dzień. Reynevan zobaczył klęczącego za filarem podsienia brodacza w lisiej czapie, mógł być nim tylko gospodarz domostwa, Maizl Nachman ben Gamaliel. Obok klęczał wyrostek, trzęsącymi się rękami usiłując nabić hakownicę. Za drugim filarem stała Rixa Cartafila de Fonseca z zakrwawionym tasakiem, a twarz miała taką, że Reynevan zadrżał. Tuż za Rixą, z samopałem w ręku…

– Tybald Raabe? Ty tutaj?

– Kryj się!

Od bramy poleciały bełty, odłupując tynk z muru. Usiłujący nabić hakownicę wyrostek krzyknął przeszywająco i zwinął się w kłębek. Rixa cofnęła się przed huczącym ogniem, osłaniając twarz przedramieniem. Reynevan wciągnął wyrostka za mur, pomógł mu Tybald Raabe.

– Źle jest… – wydyszał goliard. – Źle z nami, Reynevan. Zaraz ruszą… Nie dostoimy…

Od bramy, jakby potwierdzając, odpowiedział mu bojowy wrzask, pełne złości wycie. Ogień zalśnił na klingach, zamigotał w brzeszczotach.

– Śmierć Żydom!

Rabbi Maizl Nachman ben Gamaliel wstał. Uniósł głowę ku niebu. Rozpostarł ręce.

– Baruch Ata Haszem, Eloheinu – zawołał, śpiewnie modulując głos. – Melech ha-olam, bore meori haesz!

Ściana domu pękła, eksplodowała erupcją tynku, wapna i zaprawy. Z chmury kurzu wyszło to coś, co w ścianie było, co w niej zamurowano. Reynevan ze świstem wciągnął powietrze. A Tybald Raabe aż przykucnął.

– Emet, emet, emunah! Abrakadabra! Abrakaamra!

Wylazłe ze ściany coś, wyglądające jak bałwan z gliny, było z grubsza człekokształtne, w miejscu głowy miało jednak między barami tylko nieznaczne wybrzuszenie.

Niższe od średnio wysokiego człowieka, było jednak grube i pękate jak beczka, kroczyło na krótkich słupowatych nogach, grubaśnymi łapskami sięgając ziemi. Na oczach Reynevana łapska zacisnęły się w pięści, wielkie jak kule do bombardy.

Golem, pomyślał, to jest golem. Najprawdziwszy golem, legendarny golem z gliny, marzenie czarodziejów. Marzenie, pasja i obsesja Radima Tvrdika z Pragi. Że też Radima tu nie ma… Że też nie może tego zobaczyć…

Golem zaryczał, a raczej zatrąbił jak monstrualna okaryna. Na stłoczoną w bramie magdeburską chewrę padł blady strach, trwoga, wydawało się, sparaliżowała zbirów, odebrała im władzę w nogach. Nie byli zdolni uciekać, gdy golem biegł ku nim kołyszącym truchtem. Nawet się nie bronili, gdy wpadł na nich, równo i metodycznie grzmocąc i łupiąc ogromnymi kułakami. Wrzask, okropny wrzask rozdarł nocne powietrze nad Jaworem. Nie trwało to długo. Zapadła cisza. Syczał tylko olej płonący w kałużach.

Z muru przy bramie wolno ściekała gęsta, zmieszana z mózgiem krew.

* * *

Wzeszło słońce. Gliniany golem wrócił do dziury w murze, stał tam, zlany z tłem i niewidoczny.

– Byłem umarły, a oto jestem żyjący – powiedział ze smutkiem Maizl Nachman ben Gamaliel. – Ale przelano krew. Dużo krwi. Oby było mi to wybaczone, gdy nadejdzie Dzień Sądu.

– Ocaliłeś niewinnych. – Rixa Cartafila de Fonseca ruchem głowy wskazała zażywną kobietę, obejmującą i tulącą do siebie trzy czarnowłose dziewczynki. – Broniłeś życia najdroższych, rabbi, przed tymi, którzy zapragnęli ich skrzywdzić. Mówi Pan: Pamiętaj, co ci uczynił Amalek w drodze, gdyś wyszedł z Egiptu. Wygładzisz imię Amaleka spod nieba. Wygładziłeś.

– Wygładziłem. – Oczy Żyda rozbłysły, by natychmiast przygasnąć. – A teraz co? Znowu wszystko rzucić? Znowu tułaczka? Znowu do innych drzwi przytwierdzać mezuzę?

– To z mojej winy – burknął Tybald Raabe. – Naraziłem cię na szwank. Przeze mnie teraz…

– Wiedziałem, kim jesteś – przerwał mu Maizl Nachman – gdy dawałem ci schronienie. Wspierałem twoją sprawę z przekonania. Mając świadomość, czym ryzykuję. Cóż, ucieczka i tułaczka rzecz mi nie nowa…

– Nie sądzę, by to było konieczne – odezwał się Reynevan. – Uprzątając trupy, tutejsi ocenili zajście raczej jednoznacznie. Napadnięto cię w celach rabunkowych, a ty się broniłeś. Nikt chyba w Jaworze nie miał ci tego za złe. I nikt nie będzie cię niepokoił, gdy zostaniesz.

– O, święta naiwności – westchnął Maizl Nachman. – Święta i dobra… Imię twe jak? Reynevan?

– Zwie się Reynevan, tak jest – wtrącił się Tybald Raabe. – Znam go i ręczę…

– Aj, co ty mnie ręczysz? On pospieszył z pomocą Żydowi. Czy mnie trzeba lepszych poręczeń? Hola! Co z twoją dłonią, dziewczyno? Tą z pierścieniem cadyka Chalafty?

– Trzy palce złamane – odrzekła zimno Rixa. – Drobiazg. Do wesela się zagoi.

– Do jakiego wesela? A kto by cię zechciał? Stara, pyskata, usposobienie gwałtowne, gotować też nie umiesz, założę się o co chcesz, choćby o własny tałes. Ty daj rękę, sziksa. Jehe sz’meh raba mewarach l’alam ul’almej almajja!

Na oczach zdumionego Reynevana palce Rixy wyprostowały się, momentalnie zniknęła z nich opuchlizna, rozpłynęły się w nicość krwiaki. Dziewczyna westchnęła, poruszywszy dłonią. Reynevan pokręcił głową.

– No, no – powiedział wolno. – Jestem medykiem, rabbi Maizl, nieobce są mi też artes magicae. Ale żeby tak gładko wyleczyć wyłamane stawy… Pełen jestem podziwu. Ciekawym, gdzie można się tego nauczyć?

– U mnie – odrzekł sucho rabbi. – Będziesz miał wolne siedem lat, wpadnij. Nie zapomniawszy wpierw się obrzezać. Ale teraz, jak mawiał król Salomon do królowej Saby, przejdźmy do rzeczy. Chcieliście ode mnie informacji. Niech się tedy rzeczy dowiem.

Reynevan pokrótce wyłożył sprawę. Maizl Nachman wysłuchał, kiwając brodą.