Выбрать главу

Oczy Pomurnika błysnęły. I zaraz przygasły.

– Każde dzieło literackie – odrzekł spokojnie – w tym i Biblia, wśród morza zmyśleń kryje perłę prawdy. I tu wracamy do naszego wielkoluda. Gdy go schwytam, wyduszę z niego wiedzę, poznam, co to prawda i gdzie ona leży. Bo on nie rzekomo, ale naprawdę przybył stamtąd, z płaszczyzny syderycznej, z miejsca, którego nie znamy, o którym na dobry porządek nic nie wiemy. Jedni, jak wiesz, uważają to miejsce za domenę Istoty Najwyższej, popularnego Boga. Politeiści utrzymują, że to domena wielu bogów, półbogów, bóstw i demonów. Inni są zdania, że bytują tam wyłącznie demony. Jak jest w istocie, nie wie nikt, bo choć stamtąd przybywali do nas goście, tam nikt dotąd nie przeniknął. Nikt, wliczając twych pobratymców Longaevi i twych nieledwie wszechpotężnych Nefandi…

– Schwytasz więc olbrzyma – przerwała neufra. – I co? Jeśli to Refaim, niczego z niego nie wyciągniesz.

– Wyciągnę. Jest uwięziony w materialnym ciele, skazany na ciała tego wady i niedostatki. W szczególności odczuwa ból, na który to ciało można wystawić. Ja, Kundrie, wystawię to ciało na ból. Wystawię tak, że on wyśpiewa mi wszystko.

– W tym i to, jak się dostać do domeny gwiezdnej?

– Lub przynajmniej nawiązać z nią kontakt – potwierdził. A zaraz potem zerwał się z karła, kilkoma krokami przemierzył pomieszczenie, od opartej o szafę trumny do stojącego pod najdalszą ścianą kompletnego szkieletu wieprza, Bóg jeden wie, do jakich celów służącego żywiołaczce.

– Co ma mi do zaoferowania ten świat? – podniósł głos. – Co może mi dać? Ten prymitywny świat, w którym wszystko już podzielono, rozkradziono i rozdrapano, w którym już nulle terre sans seigneur? Czym ja tu mogę być? Jaką władzę zdobyć, jaką potęgę? Kanonika katedralnego? Starosty i zarządcy Wrocławia albo, czym wabi mnie biskup, namiestnika całego Śląska? A choćbym i został biskupem, kardynałem i w końcu papieżem, co to za władza w obecnych czasach? Nawet jeśli uda się zniszczyć husytów, przykład przetrwa, idei unicestwić się nie da. Po husytach przyjdą inni, spękany gmach Rzymu nigdy nie odzyska już struktury niewzruszalnego monolitu. Królowie i książęta padać będą jak kukiełki, bo co to za władza, którą można zniweczyć miarką trucizny lub dziesięcioma calami klingi sztyletu. A zapatrzeni w moc pieniądza Fuggerowie? Zobaczą, jak pieniądz staje się mniej wart od plew. Magowie i czarodzieje? Są śmiertelni, bardzo śmiertelni. Longaevi? Tylko z nazwy są wieczni, przeminą razem ze swą magiczną mocą…

Gruchotem przetoczył się daleki grom, kontrapunktując przemowę. Kundrie milczała. Pomurnik odetchnął głęboko.

– Marco Polo – podjął – dotarł do Cathayu. Portugalczycy dopłynęli do Insulas Canarias, do Madery, do Azorów, zbierają się do wyprawy oceanicznej. Wierzą, że tam, za oceanem, w nie odkrytym jeszcze świecie, znajdą bogactwo i prawdziwą władzę. Wierzą w kraj Księdza Jana, w ziemię Mogal, w Ofir i Taprobane, zamierzają tam dotrzeć; by to osiągnąć, nie cofną się przed niczym. Ja też nie zamierzam się cofać.

Neufra nadal nie odzywała się, na przemian strosząc i kładąc kolce grzbietowe.

– Czy wiesz – spytała wreszcie – kto był ostatnim, który coś takiego powiedział? Co ciekawe, w identycznym kontekście? Szalony poeta i czarownik Abdallah Zahr-ad-Dihn, autor księgi o tytule Al Azif, tytuł to onomatopeiczny zapis odgłosu wydawanego przez nocne owady i upiory. W późniejszych przekładach nazwisko autora strawestowano na Abdul Alhazred, a tytuł zmieniono na Necronomicon. I to się przyjęło.

– Wiem.

– Wiesz więc i to, że Abdul Alhazred przemożnie pragnął przedostać się do syderium, że nie cofał się przed niczym. Był na nawiedzanej przez upiory pustyni Roba el-Khaliyeh, był w Irem, poszukiwał Kadath. Zginął okropną śmiercią w roku 738, w Damaszku, w biały dzień, na oczach wielu świadków rozszarpał go i pożarł straszliwy demon. Nie schładza to twego zapału?

– Nie schładza.

– W takim razie – neufra przewróciła oczami – życzę szczęścia. Dużo, dużo szczęścia.

– Idę. – Pomurnik wstał. – Jutro wyruszam. Aha, Kundrie, znajdzie się może w twoich zapasach trochę Perferro? Chciałbym mieć na podorędziu.

– Dobra idea – żywiołaczka wyszczerzyła żółte kły – mieć to pod ręką. Zadaj panience, tej całej Douce von Pack. Mocniej zwiążesz ją ze sobą. Zdobędziesz gwarancję, że nie ucieknie z innym. A jeśli ucieknie, to nie na długo. Do pierwszego skaleczenia żelazem…

– Kundrie.

– Już nic nie mówię. Perferro mam, ale niewiele, jedną dawkę, dla jednej osoby. Zwróć się do biskupa, wiem, że ma zapas. A na Sensenbergu masz przecież Skirfira i jego alchemiczne atanory.

– Biskup nie przyzna się, że ma. A na Sensenberg jechać mi nijak.

– Myślę, że mnie śledzą – wyjaśnił, widząc jej uniesione brwi. – Nie jestem pewien nawet mojej Roty. To zbieranina…

– Zbieranina mętów – dokończyła. – Hałastra złożona z łotrów, hultajów, rzeźników i zboczeńców. Twoi Czarni Jeźdźcy. Takich masz pod komendą, bo tylko takich zdołałeś zwerbować. I z takimi ruszasz na wyprawę. Zaiste, bardzo jesteś zdesperowany.

– Dasz mi Perferro czy nie?

– Dam. I dołożę coś jeszcze. Coś specjalnego. Powinno pomóc w poszukiwaniach.

Otworzyła stojący na stole kuferek, wyjęła coś stamtąd. Pomurnik z trudem zapanował nad odruchem obrzydzenia.

– Atrakcyjne, co? – zarechotała neufra. – Uaktywnia się zaklęciem. Wywodzącym się zresztą z Al Azif, a udoskonalonym przez Nefandi i italskich nekromantów. Ćwierkanie nocnych owadów, szelest ich skrzydełek… Ma dwie funkcje. Powinno wskazywać miejsce pobytu Bielawy albo jego panny.

– A druga funkcja?

– Posłuż się, gdy zajdzie potrzeba kogoś zabić. Zabić tak, by zabijany czuł, że umiera.

– Bywaj, Kundrie.

– W zdrowiu, synku.

W dach zastukały pierwsze krople deszczu.

* * *

Błyskawica rozdarła niebo, prawie natychmiast gruchnął grom, przeciągle i ostro, z trzaskiem dartego materiału. Ulewa nasiliła się, ściana wody kompletnie przesłoniła świat.

– Jakby się kto na nas uwziął – Reynevan strząsnął wodę z kołnierza. – Czas nagli, a tu masz, chmura się obrywa. Potop po prostu.

Przeczekiwali burzę w lesie, w gęstych zaroślach, które jednak ochronę dały tylko przez chwilę, teraz lało się na nich równo. Konie trzęsły grzywami, pospuszczawszy łby.

– Deszcz słabnie – otarła mokry nos Rixa. – Burza się oddala. Zaraz przejdzie, a wtedy polecimy w skok, cwałem, wicher nas osuszy. I wywieje złe myśli z głów.

* * *

Ulewa nie odpuściła jednak tak prędko, a rozmiękły po niej gościniec nie bardzo pozwalał na cwał i inne hippiczne wyczyny, toteż droga zajęła im znacznie więcej czasu, niźli planowali. Do Legnicy, miasta określanego jako „drugie po Wrocławiu”, wjechali dopiero za dwa dni, akurat w momencie, gdy dziesięciotysięczną populację jęły wzywać na mszę dzwony wszystkich siedemnastu kościołów. Rixa i w Legnicy czuła się jak u siebie, wiodła bez błądzenia. Minęli imponującą, nowiutką, całkiem niedawno konsekrowaną kolegiatę Bożego Grobu, przebili się przez zatłoczony rynek i diabelnie błotnisty po deszczach targ warzywny. Minęli kramy konwisarzy i igielników. Za kramami Rixa zatrzymała konia, zsiadła. Byli u wejścia w zaułek, z którego bił silny zapach kadzideł, ziół i korzennych przypraw.

– Mam tu – wyjaśniła – sprawę do załatwienia. Mogę pójść sama, ciebie prosząc, byś zaczekał w karczmie za rogiem. Możemy pójść razem, aby umacniała się nasza oparta na wzajemnym zaufaniu kooperacja.

– Pozwólmy się jej umacniać. Zobaczmy, co z tego wyniknie.

– Idziemy więc. Poproszę tylko o dwie rzeczy. Nie zadawaj żadnych pytań.

– A druga?

– Nie udzielaj żadnych odpowiedzi.

Zaułek, jak się okazało, był Zaułkiem Magów. Mieszczące się tu kramiki i ławki oferowały głównie zioła, eliksiry, periapty, amulety, talizmany, dzwonki loretańskie, szklane kule, kryształy, paciorki, kamyki, słomiane kukiełki, muszle, poroża i inne cudactwa. Reynevan słyszał o Zaułku, tolerowanym przez rajców i legnickie duchowieństwo. Powody tolerancji były dwa: wysokie opłaty na rzecz miasta i fakt, że oferowany w Zaułku towar z prawdziwą magią niczego wspólnego nie posiadał zgoła. Rzutu oka wystarczyło, by Reynevan utwierdził się w tym absolutnie: wśród towaru na ladach królowały szarlataneria, tandeta i chłam.

Rixa zatrzymała się przed ladą, za którą ładna czarnowłosa dziewczyna omiatała miotełką towar z kurzu. Towarem były głównie zasuszone żaby.