Выбрать главу

– Pojadę.

– I zaniechasz wariackich poszukiwań?

– Aha.

– Siedzenia i śledztw?

– Aha.

– Wiesz, co? Nie bardzo ci wierzę.

Nim Reynevan zdążył okiem choćby mrugnąć, Łukasz Bożyczko chwycił go za przegub, z mocą wykręcił rękę. W jego dłoni błysnęła otwierana brzytwa. Reynevan targnął się, ale dębowa pokrywa więziła go nadal, a chwyt miał Bożyczko żelazny.

– Nie bardzo ci wierzę – wycedził, przysuwając nogą miedzianą miednicę. – Upuszczę ci więc na początek nieco krwi. By poprawić zdrowie i charakter. Zwłaszcza charakter. Rządzą tobą bowiem, jak konstatuję, humory, na przemian melancolia i cholera, a te wszak biorą się z wilgotności, z zielonych i czarnych wydzielin żółci. Te złe rzeczy gromadzą się we krwi. Upuszczę ci więc jej trochę. No, może trochę więcej niż trochę.

Poruszył ręką i brzytwą tak szybko, że Reynevan niemal nie ułowił ruchu. Prawie nie poczuł też bólu. Poczuł ciepło krwi, lejącej się po przedramieniu, dłoni i palcach. Usłyszał, jak głośno ciurka do miednicy.

– Tak, tak, wiem – pokiwał głową Bożyczko. – To źle rokujący czas dla krwi puszczania. Zima, księżyc w nowiu, słońce w znaku Wodnika, do tego piątek, dzień Wenery. W takie dni upust bardzo osłabia. Ale to i dobrze. Bo zależy mi, by cię trochę osłabić, Reynevan. Ująć ci nieco energii, którą kierujesz w zupełnie niewłaściwym kierunku. Czujesz? Już słabniesz. I zimno się robi. Duch ochoczy, ale ciało jakby trochę mdłe, co?

– Nie szarp się, nie mocuj ze mną. Nic ci nie będzie, jesteś dla nas zbyt cenny, bym narażał twe zdrowie i niepotrzebnie przysparzał cierpień. Nie obawiaj się, na koniec opatrzę ci rękę. A opatruję, wierz mi, lepiej, niż golę.

Reynevan szczękał zębami z ogarniającego go zimna. Izba łaziebna tańczyła mu w oczach. Monotonny głos Bożyczki dobiegał jakby skądś z daleka.

– Tak, tak, Reynevan. Tak właśnie jest. Każda akcja powoduje reakcję, każde wydarzenie ma skutki, a każdy skutek jest przyczyną kolejnych skutków. W Domremy, dajmy na to, w Szampanii, dzieweczka o imieniu Jehanne słyszała głosy. Jakie to będzie miało skutki? Jakie skutki spowoduje na dłuższą metę kula z francuskiej bombardy, która jesienią ubiegłego roku zmasakrowała pod Orleanem twarz hrabiego Salisbury? To, że po tym, jak Salisbury skonał w męczarniach, dowództwo nad oblegającą Orlean armią objął hrabia Suffolk? Jaki wpływ na losy świata będą miały wiersze, które, już jako nowy biskup poznański, napisze Stanisław Ciołek? Albo fakt, że Zygmunt Korybut, za wstawiennictwem króla polskiego Jagiełły wypuszczony z uwięzienia na zamku Waldsztajn, nie wróci na Litwę, lecz zostanie w Czechach? Albo to, że Jagiełło i król rzymski Zygmunt Luksemburski zjadą się niedługo w Łucku na Wołyniu, by radzić o losach Europy Wschodniej? Jakie znaczenie dla historii ma fakt, że ani Jagiełły, ani Witolda nie sposób otruć, pijana regularnie magiczna woda z tajemnych żmudzkich źródeł skutecznie chroni ich przed trucizną? Albo, by daleko nie szukać, to, że ty, Reynevanie z Bielawy, skłonisz Sierotki Jana Kralovca do powrotu do Czech?

– Każdy chciałby wiedzieć, jakież te czy inne wydarzenia będą mieć wpływ na historię, na losy świata. Wszyscy chcieliby, ale nikt nie wie. Ja też chciałbym i też nie wiem. Ale uwierz: staram się jak diabli. Reynevan? Hej! Słyszysz mnie?

Reynevan nie słyszał. Tonął.

W koszmarach.

* * *

Senne koszmary nie stanowiły ostatnimi czasy problemu dla Elenczy Stietencron – a jeśli i stanowiły, to niewielki i mało problematyczny. Po całodziennej pracy przy chorych w oławskim hospicjum Świętego Swierada Elencza była najczęściej zbyt zmęczona, by śnić. Budzona i zrywana z łóżka ante lucem, przed jutrznią, wraz z Dorotą Faber i innymi wolontariuszkami biegła do kuchni przygotowywać posiłek, który trzeba było wkrótce roznosić chorym. Potem była modlitwa w szpitalnej kaplicy, potem krzątanie się przy pacjentach, potem znowu kuchnia, potem pralnia, znowu sala szpitalna, modlitwa, sala szpitalna, mycie podłóg, kuchnia, sala, kuchnia, pralnia, modlitwa. W efekcie zaraz po wieczornym Ave Elencza padała na posłanie i zasypiała jak kłoda, z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na kołdrze w lękliwym przeczuciu rychłego budzenia. Nie dziwota, że taki tryb życia skutecznie pozbawił ją marzeń sennych. Koszmary, które niegdyś były dla Elenczy problemem, przestały nim być.

Tym dziwniejsze, że wróciły. Od połowy adwentu Elenczy znowu zaczęły śnić się krew, mord i pożoga. I Reynevan. Reinmar z Bielawy. Reynevan przyśnił się Elenczy Stietencron kilkakrotnie, w tak koszmarnych okolicznościach, że zaczęła włączać go do wieczornej modlitwy. Jego też, jak mnie, weźcie pod obronę, powtarzała w duchu, chyląc głowę przed ołtarzykiem, przed Pietą i świętym Swieradem. Jemu też, jak mnie, dodaj siły, użycz pociechy, powtarzała, patrząc na rzeźbione oblicze Bolesnej. Jak mnie, tak i jego chroń pośród nocy, bądź mu tarczą i puklerzem, bądź strażą nieuśpioną. I daj mi choć raz jeszcze go zobaczyć, dodawała w jeszcze głębszym duchu, tak cicho i tak skrycie, by ani Orędowniczka, ani święty nie posądzili jej o nazbyt świeckie myśli.

Szesnasty stycznia roku 1429, niedziela przed świętym Antonim, była dla szpitala dniem równie pracowitym co dni powszednie, pracy bowiem niespodzianie przybyło. Czescy husyci, o których przez cały grudzień było głośno, podeszli pod Oławę w dzień Trzech Króli, a nazajutrz wkroczyli do miasta. Obeszło się, wbrew czarnym i panikarskim przepowiedniom niektórych, bez zdobywania grodu, walki i przelewu krwi. Ludwik, książę na Oławie i Niemczy, zachował się identycznie jak przed rokiem – zawarł z husytami ugodę. Obustronnie korzystną. Husyci przyrzekli nie palić i nie plądrować książęcych dóbr, w zamian za co książę udzielił rannym, chorym i kalekim Czechom azylu w obydwu oławskich szpitalach. A szpitale natychmiast zapełniły się pacjentami. Zabrakło prycz i posłań, materace i sienniki kładziono na podłogach. Było mnóstwo pracy, rosła nerwowość, szybko udzielająca się wszystkim, nawet spokojnym zwykle mnichom premonstratensom, nawet spokojnej zwykle Dorocie Faber. Rosła nerwowość. Niepokój. Zmęczenie. I przemożny, paraliżujący lęk przed zarazą.

Zgiełk, który ją rozbudził, Elencza wzięła początkowo za majak senny. Z jękiem szarpnęła barchan kołdry, tocząc głową po wilgotnej od śliny poduszce. Znowu ten sen, znowu śni mi się Bardo, pomyślała, chwiejąc się na grani snu i jawy. Zdobycie i rzeź Barda, cztery lata temu. Alarm dzwonów, buczenie rogów, rżenie koni, huk, łomot, dziki krzyk najeźdźców, wycie mordowanych. Ogień, podświetlający błony w oknach, błyskliwą mozaiką tańczący na powale…

Zerwała się, usiadła. Dzwony biły na trwogę. Rozbrzmiewał krzyk. Odblask pożaru podświetlał okna. To nie sen, pomyślała Elencza, to nie sen. To się dzieje naprawdę.

Pchnęła okiennice, do izby, wraz z zimnem, wdarł się swąd spalenizny. Pobliski rynek rozbrzmiewał wrzaskiem setek gardeł, migotał chwiejnymi światłami setek pochodni. Od strony Bramy Wrocławskiej słychać było wystrzały. Kilka okolicznych domów stało już w ogniu, łuna wypełzała na niebo nad Nowym Zamkiem. Pochodnie zbliżały się. Grunt zdawał się dygotać.

– Co się dzieje? – spytała trzęsącym się głosem jedna z wolontariuszek. – Gore?

Budynek nagle zadygotał, rozległ się trzask i łoskot wyłamywanych wrót, dziki ryk, palba. Szczęk oręża. Wolontariuszki i mniszki zaczęły krzyczeć. Tylko nie to, pomyślała Elencza. Byle nie tak, jak wtedy w Bardzie. Nie krzyczeć, nie piszczeć, nie kulić się w kącie z głową między kolanami. Nie zsikać się ze strachu, jak wtedy. Uciekać. Ratować życie. Boże, gdzie jest pani Dorota?

Znowu trzask wyłamywanych drzwi. Tupot nóg. Szczęk żelaza. Wrzaski.

– Śmierć heretykom! Bij, kto w Boga wierzy! Bij!

Przytajona w kątku sieni Elencza widziała, jak wojsko i uzbrojony motłoch wdziera się do hospicjum, widziała wybałuszone oczy, spotniałe i czerwone twarze, zęby wyszczerzone w morderczym szale. Za moment zaciskała dłonie na uszach, by nie słyszeć makabrycznego wycia mordowanych rannych. Zaciskała powieki, by nie widzieć krwi, gęstą falą wylewającej się po schodach.

– Bić ich! Rżnąć! Rżnąć!

Motłoch z tupotem przebiegł tuż obok niej, czuła smród potu i alkoholu. Mniszki w dormitorium krzyczały cienko. Elencza dopadła drzwi wiodących do pralni. Ze szpitala wciąż dobiegały obłąkańcze wrzaski mordowanych. I dziki ryk morderców. Usłyszała łoskot buciorów, ciemność pralni rozjaśniły pochodnie.

– Mniszeczka! Siostrzyczka!

– Husycka kurewka! Bierta ją, chłopy!

Chwycili ją, przewrócili na posadzkę, szamoczącą się wtłoczyli pomiędzy szafliki, przydusili, narzucając na głowę ciężkie, mokre prześcieradło. Krzyczała, dusząc się ich smrodem i odorem ługu. Słyszała rechot, gdy rozrywali i zadzierali jej sukienkę. Gdy wpychali kolana pomiędzy uda.

– Hej! Co tu się dzieje? Zaprzestać! Wraz, żywo!

Uwolniona, zdarła prześcieradło z głowy. W drzwiach pralni stał zakonnik. Dominikanin. W ręku miał pochodnię, na habicie półpancerz, u pasa kord. Napastnicy pospuszczali głowy, pomruczeli.