Выбрать главу

– Moi ludzie – powiedział wreszcie – to sześciu Czechów i czterech tutejszych, Ślązaków. Wszystko najemnicy, ze mną powiązani wyłącznie pieniężnym kontraktem, żadnym innym sposobem. Nie wiedzą nic, a żadnego przestępstwa się pod moim dowództwem nie dopuścili. Żądam, by puszczono ich wolno.

– Nie możesz żądać, Horn – uciął Hejncze. – Ale zgadzam się. Zostaną zwolnieni. O ile nie ciąży na którymś kondemnata za jakieś dawniejsze sprawki.

– Słowo rycerskie?

– Słowo duchownego.

Horn parsknął, powstrzymał się. Dobył z ozdobnej pochwy sztylet, ująwszy za klingę wręczył go inkwizytorowi.

– Składam broń – ukłonił się beztrosko. – I zarazem składam propozycję. Zamierzałem właśnie zaordynować obiad do alkierza. Zamiast jednej kaczki mogą podać trzy, a apetycznie wyglądały te ptaki na rożnach. Zechcą panowie przyjąć zaproszenie? Jesteśmy wszak ludźmi honoru, nie barbarzyńcami.

* * *

Obiadującej w alkierzu trójce asystowało tylko dwóch armigerów, pan de Kassel wezwał do siebie tylko Jana Karwata i Parsifala von Rachenaua. Karwata dlatego, że był przybocznym i w pełni zaufanym. Parsifala, bo był nowy, zielony i miał nikłe pojęcie, o czym mówiono. Parsifal nie miał co do tego złudzeń ani wątpliwości.

– Dobry masz rok, Grzegorzu – rzekł Horn, rwąc zębami mięso z trzymanej oburącz kaczki. – W marcu aresztowanie Domarasca, teraz ja. Jeśli my już przy tym, Domarasc żyje jeszcze?

– Nie odwracaj ról, Horn – uniósł oczy Hejncze. – Na spytki to ja ciebie będę brał. Marzę o tej chwili od czterech lat, od czasu, gdyś wymknął mi się we Frankensteinie.

– Kiedy mi szczęście sprzyjało, to sprzyjało – pokiwał głową Horn. – A kiedy opuściło, to na dobre. Wczoraj śniła mi się, psiakrew, zdechła ryba, taki sen zawsze wróży niefart. Żeś mnie dopadł akurat teraz, dzisiaj, mój pech i zła moja. Zwykłeś widzieć we mnie husyckiego wywiadowcę, zdziwi cię, ale tym razem przybyłem na Śląsk w innej roli. Prywatnie. W sprawie osobistej.

– Ach. Być nie może.

– Przybyłem na Śląsk – Urban Horn zlekceważył drwinę – dla prywatnej zemsty. Czy zaciekawi cię, o kogo chodzi? Powiem: o Konrada, biskupa Wrocławia. Czy to nie dziwny zbieg okoliczności? Wszak i ty, Grzegorzu, masz z biskupem na pieńku. Jak to mówi przysłowie? Wróg mojego wroga…

– Horn – inkwizytor wycelował w niego kość z kaczego udka. – Ustalmy jedno. Moje zatargi z biskupem to moja rzecz. Ale biskup to najwyższa instancja kościelna na Śląsku, ostoja stabilizacji i gwarant ładu. Cios wymierzony w biskupa to cios w ład, nie wciągniesz mnie w coś takiego. Nawet nie próbuj. Ja wiem, co ty osobiście masz do biskupa. Zbadałem, wystaw sobie, sprawę świdnickich beginek, znam dokumenty z procesu i relację z egzekucji twojej matki. Współczuć ci mogę, współdziałać nie będę. Zwłaszcza nie do końca przekonany o twoich intencjach. Wmawiasz mi, że kierują tobą pobudki osobiste, że idzie o porachunki, że to w tym celu przybyłeś na Śląsk z najemnikami. A dla mnie byłeś, jesteś i pozostaniesz husyckim szpiegiem, działasz na rzecz naszych wrogów. A że nie dla idei poprawy świata? Że nie dla Husa, nie przeciw błędom, wypaczeniom i korupcji Rzymu? Nie z dogłębnego przekonania o konieczności reformy in capite et in membris? Że to dla prywaty, dla osobistej zemsty? Żadna to dla mnie różnica. Tak jak żadna dla głodujących żebraków, których widziałem w drodze, siedzących u ruin i pogorzelisk wsi. To ty spaliłeś te wsie, Urbanie Horn, ty skazałeś tych ludzi na nędzę i śmierć głodową.

– Trwa wojna – odparł hardo szpieg. – A wojna, wybacz banał, jest okrutna. Nie bierz mnie pod włos, Grzegorzu. Ja też mógłbym ci pokazać spalone osady pod Nachodem i Broumovem, tamtejszych okaleczonych ludzi, zgliszcza i groby pomordowanych, znaczące szlaki katolickich krucjat!

– Wybaczyłem jeden banał, ten o wojnie. Nie zasypuj mnie kolejnymi.

– I wzajemnie.

Milczeli jakiś czas. Wreszcie Horn cisnął psu resztkę kaczki, porwał kubek i wypił go duszkiem.

– Zostawmy – odstawił kubek ze stukiem – na chwilę biskupa i dobro Kościoła. A co powiesz o Grellenorcie? Moim celem nie był biskup wrocławski, zdaję sobie sprawę, że to ciut za wysoko dla mnie, gdzie mi z motyką na słońce. Celem mojego ataku miał być owiany tajemnicą zamek Sensenberg, kryjówka Grellenorta. Miejsce, w którym ten biskupi bękart bluźni Bogu, uprawia czarną magię i nekromancję, gdzie warzy trucizny, jady i odurzające dekokty, dokąd przyzywa demony i diabły. Skąd wysyła swych Jeźdźców na terrorystyczne misje, każąc mordować spokojnych obywateli. Poucz mnie, inkwizytorze, jak to jest? Możnali atak na takie miejsce uznać za agresję na Kościół? A może prawdą jest to, co mówią, że dla Rzymu cel uświęca środki, że do walki z wolną myślą, herezją i ruchami reformatorskimi wolno zaprząc i wykorzystać wszystko, w tym i czarną magię?

Teraz na Grzegorza Hejnczego przyszła kolej długo pomilczeć. Parsifal, choć rozumiał piąte przez dziesiąte, zawisł wzrokiem na jego twarzy. Widział, jak mięśnie na żuchwach inkwizytora zagrały, jak oczy błysnęły, a usta złożyły się do odpowiedzi.

– Wiem, gdzie się znajduje zamek Sensenberg – uprzedził go Urban Horn. – I jak tam trafić.

– Czarni Jeźdźcy – odezwał się de Kassel – zamordowali Albrechta Barta z Karczyna, ów był mi druhem. Jeśli o mnie idzie, gotów jestem…

– Nie mieszaj się do tego, Egbercie – przerwał ostro inkwizytor. – Proszę.

Pan na Kopańcu zachrząkał, nerwowo zatarł dłonie. Grzegorz Hejncze w milczeniu skinął, dając znak, by Horn mówił dalej.

– To jest – rzekł Horn – niepowtarzalna okazja.

Hejncze milczał, przyłożywszy dłoń do czoła tak, by skryć oczy.

– Grellenorta – kontynuował cicho husycki szpieg – na Sensenbergu nie ma. Z większością swych zbirów pojechał na łużyckie pogranicze, polować na naszego wspólnego znajomego, medyka Reinmara z Bielawy. Dowiedział się bowiem, że Reynevan…

Inkwizytor odjął dłoń od czoła. Horn umilkł pod jego wzrokiem.

– Tak – odchrząknął. – Przyznaję. To za moją sprawą Grellenort dowiedział się o Reynevanie. To ja sprawiłem…

– Wiemy już – przerwał Hejncze – co sprawiłeś.

– Reynevan się wykaraska… On zawsze się wykaraska…

– Do rzeczy, Horn.

– Na Sensenbergu zostało zaledwie kilku. Naszą połączoną siłą sprawimy się z nimi w mig. I spalimy to gniazdo żmij, siedlisko zła. Pozbawimy Grellenorta kryjówki, ośrodka terroru, czarnoksięskiego zaplecza, źródła haszsz’iszu i innych narkotyków. Zasiejemy zwątpienie i strach wśród jego Jeźdźców. Przyspieszymy jego upadek.

– Ha! – Egbert de Kassel zatarł dłonie, spojrzał na inkwizytora, zmilczał.

– Spotkałem się – powiedział powoli Grzegorz Hejncze – ostatnio z opinią, że terroryzm jest złem i że wiedzie donikąd. To zdaje się wątpliwościom nie ulegać. Jest jednak jedna rzecz gorsza od terroryzmu: metody jego zwalczania.

Długo panowała cisza.

– Cóż – odezwał się wreszcie inkwizytor. – Ad maiorem Dei gloriam, cel uświęca środki… Hajże zatem na Sensenberg. Viribus unitis… Stać, stać, powoli, dokąd to, Horn? Nie dokończyłem zdania. Zawieramy rozejm, będziemy współdziałać. Ale za pewnymi kondycjami.

– Słucham.

– Nie chcąc nazwać naszego rozejmu kruchym, nazwę go tymczasowym. Wolny jeszcze nie jesteś, po Sensenbergu będę chciał z tobą pogawędzić. Dokonać wymiany informacji. I ustalić zakres… wzajemnych przysług… W przyszłości.

– O co ci chodzi?

– Dobrze wiesz, o co. Ty coś dasz, ja coś dam. By się nam lepiej i dyskretniej rozmawiało, odosobnię cię. Nie w więzieniu. W klasztorze.

– Jeśli już – uśmiechnął się Urban Horn – to proszę w żeńskim. Na przykład w tym, w którym więzisz narzeczoną Reynevana.

– O czym ty, u diabła, mówisz? – uniósł się Hejncze. – Jaka narzeczona? Już któryś raz dochodzą do mnie te banialuki. Ja miałbym… Święte Oficjum miałoby uprowadzać i inkarcerować panny? To jakiś absurd!

– Twierdzisz, że to nie Inkwizycja więzi Juttę Apoldównę?

– Tak właśnie twierdzę. Dość bzdur, Horn. Przed nami sanctum et gloriosum opus. Sensenberg i Czarni Jeźdźcy.

– Damy im radę, bośmy w kupie. – Egbert de Kassel wstał, palnął pięścią w stół. – A w kupie siła! W drogę, z Bogiem! Jeżeli Bóg z nami, któż przeciw nam?

– Si Deus pro nobis – podjął Hejncze – quis contra nos?

– Když jest Bůh z námi – dokończył z uśmiechem Horn – i kdo proti nám?

* * *

Pojechali nie tracąc czasu, w skok, w czterdzieści pięć koni, drużyna kopaniecka, knechci inkwizytora, najemnicy Horna. Jechali w kierunku Gór Kaczawskich; drogi Parsifal dokładnie nie spamiętał, będąc w stanie permanentnego i bliskiego dygotu podniecenia.

Po jakimś czasie zostawili za plecami ostatnią wioskę, ostatni ślad ludzkiego bytowania, znaleźli się wśród dzikich pustkowi, na Śląsku, jakiego Parsifal nie znał. Przekonany o pełnym już triumfie cywilizacji, ze zdumieniem patrzył na prastary bór, którego nie tknęła siekiera. Na kamieniste, jałowe, poprzecinane wąwozami pustacie, których od lat chyba nie deptała ludzka stopa.