Выбрать главу

A potem zobaczyli. Strome, poszarpane urwisko. Wznoszący się nad nim szczyt. A na szczycie ruinę zamku, zębatą krenelażami miniaturę rycerskiego kraku z Ziemi Świętej.

Do zamku wiódł kręty wąwóz. U jego wejścia powitał ich widok tego, co zostało z poprzedników. Marsową twarz Egberta de Kassel pokryła bladość, zbledli zahartowani w bitkach armigerzy. Knechci żegnali się znakiem krzyża, niektórzy jęli modlić się głośno. Parsifal zamknął oczy. Mimo tego widział. Widok wrył się w pamięć.

Wejście do jaru zupełnie niemal tarasowała wielka kupa kości. Bynajmniej nie bezładna. Ktoś zadał sobie trud, by z czaszek, miednic, femurów i splecionych z żebrami piszczeli ułożyć powitalną dekorację, coś w rodzaju łuku triumfalnego. Mdlący smród dowodził, że konstrukcja była w stałej rozbudowie, coś dołożono do niej całkiem niedawno.

Konie nie chciały iść, zaczęły chrapać, miotać się i tłuc kopytami. Nie było wyjścia, mus był je zostawić. Spieszony oddział ruszył wąwozem. Przy spętanych koniach pan de Kassel rozkazał objąć straż czterem knechtom. Pod komendą armigera. I Parsifala von Rachenaua.

Tym to sposobem Parsifal von Rachenau, będąc formalnie pełnoprawnym uczestnikiem zdobywania Sensenbergu, z samego zdobywania nie widział nic. W szczególności ominął go widok straszliwej śmierci trzech knechtów, których w bramie zamku zbryzgała ogniem greckim magiczna pułapka. Nie widział, jak najemnicy Horna po ciężkiej walce zmasakrowali czterech Czarnych Jeźdźców na dziedzińcu. Jak knechtów inkwizytora, którzy wtargnęli do alchemicznego laboratorium, zaatakował monstrualny karzeł, gnom czy inny piekielnik, ciskając w nich butlami ze żrącym kwasem. Jak potwór spłonął żywcem, sam w rewanżu obrzucony pochodniami.

Parsifal nie widział zaciętej walki, jaką stoczyło z de Kasselem i kopanieckimi armigerami pięciu ostatnich Jeźdźców, osaczonych w sali rycerskiej. Nie widział, jak ich wreszcie rozsieczono, porąbano po prostu na kawałki. Nie widział, jak ich krew sikała na mury i na freski na nich. Na Jezusa, po raz wtóry upadającego pod krzyżem, na Mojżesza z kamiennymi tablicami, na Rolanda w bitwie z Saracenami, na wjeżdżającego do Jerozolimy Godfryda de Bouillon. I na Percivala, klęczącego przed Graalem.

Był wieczór, gdy oddział wrócił. Inkwizytor Hejncze. Urban Horn z zabandażowaną ręką. Ranny w głowę Egbert de Kassel z Kopańca. I dwudziestu czterech ludzi. Z trzydziestu sześciu, którzy z nimi wyruszyli.

Odjechali w milczeniu, w skupieniu. Bez zbędnego gadania, bez zwykłego przy w takich okazjach przechwalania się czynami i przewagami. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Sanctum et gloriosum opus, oto, czego dokonali.

A na tle rozgwieżdżonego nieba czarny blok ruiny zamku Sensenberg płonął jak pochodnia, buchając ogniem ze wszystkich swych okien.

* * *

– W nocy śnił mi się pożar – powiedział Reynevan, zarzucając siodło na konia. – Wielki ogień. Ciekawe, co też może znaczyć taki sen. Może przed wyjazdem odwiedzimy mistrza Zbrosława? Bo może to był sen wieszczy? Może znaczy, że trzeba się spieszyć jak do pożaru?

– Oby nie. – Rixa dociągnęła popręg. – Obejdziemy się bez takich wieszczb, bez ogni i bez pożarów. Zwłaszcza że dzień zapowiada się upalny.

Rozdział czternasty

w którym krwawią hostie i spotykają się przyjaciele. A nad miastem Bolesławiec zapada noc. I niczym u Wergilego sen pogrążył wszystko co żywe.

Dzień dziewiątego czerwca Anno Domini 1429 powitał ciepłem od samego brzasku, zaś już około trzeciej godziny dnia zapanował skwar, upał wręcz paraliżujący. Mieszkańcy Gelnau, wsi położonej u samego wylotu Przełomu Nysy, którzy zawsze, każdego dnia bacznie poglądali ku wznoszącej się na południu górze Warnkoppe, dziewiątego czerwca zalegli w cieniu, błogo rozleniwieni i obojętni na wszystko.

Z otępienia wyrwał ich krzyk. Krzyk pełen przerażenia.

– Sygnał! Sygnaaał!

Krzyczał rolnik z najdalej położonego pola. Krzyczał, wskazując na górę Warnkoppe, ze szczytu której wznosił się i bił w niebo pionowy słup czarnego dymu.

* * *

W Jemlitz, miasteczku położonym na południe od Żytawy, proboszcz parafii Świętego Cyriaka dreptał przez nawę kościółka, ocierając rękawem sutanny spoconą twarz. Spocił się, pokrzykując i pomstując na robotników, którzy remontowali budynek gospodarczy plebanii, teraz spieszył do zakrystii, by wytchnąć w chłodzie murów. Nader, oj, nader często zapominał, by w drodze przystanąć, przyklęknąć i przeżegnać się przed ołtarzem, a jeśli nawet to czynił, to machinalnie i bezmyślnie. Zeszłej nocy proboszcza nawiedził jednak sen, zły sen, po którym duchowny przysiągł sobie nie dopuszczać się więcej podobnych zaniedbań.

Zatrzymał się, przyklęknął. I zaczął krzyczeć. Głosem tak okropnym, że usłyszeli i przybiegli robotnicy z plebanii.

Ołtarz zalany był krwią. Krwią, która wyciekła z tabernakulum.

* * *

Na żytawskim gościńcu załomotały kopyta, obok wozu przemknął goniec konny, zostawiając za sobą wielką chmurę kurzu. Drwal Hunsrück zdążył jednak na ułamek sekundy zobaczyć wykrzywioną w zgrozie twarz jeźdźca. Od razu wiedział, co się święci.

– Jorg! – wrzasnął na syna. – Biegiem przez las do chałupy! Niech matka pakuje dobytek! Uciekamy! Czechy idą!

* * *

Biły na trwogę dzwony kościołów Świętego Krzyża i Piotra i Pawła. Dudniły buty, szczękało żelazo, krzyczeli setnicy. Miasto gotowało się do obrony.

– Przodem idą patrole – zameldował przybyły ze zwiadu rycerz Anzelm von Redern. – Za nimi idzie oddział konny, będzie nad trzysta koni. Za konnymi ciągnie cała potęga, jakieś sześć, siedem tysięcy z więcej jak dwiema setkami wozów. Nie ma machin oblężniczych.

– A zatem na miasto nie uderzą – odetchnął Lutpold Uechteritz, starosta Żytawy. – Zgorzelec za swymi murami też może, widzi mi się, spać spokojnie. Ale co się dostanie miasteczkom, podgrodziom i wsiom, to się dostanie. Niektórym już po raz drugi.

– W Ostritz – załamał ręce Venantius Pack, opat franciszkanów – ledwo nowe krokwie gontem kryją… Klasztor cysterek ciągle w ruinie… Bernstadt jeszcze się z popiołów nie podniosło…

– Pozwolim na to? – zawołał zapalczywie młody Kaspar Gersdorf. – Nie wyjdziem zza murów? Nie ruszym w pole?

Ulryk von Biberstein, pan na Frydlandzie i Żarach, tylko parsknął lekceważąco. Starosta Uechteritz spojrzał młodzikowi w oczy.

– Ich jest siedem tysięcy – odrzekł zimno. – Z czym chcesz w pole, chłopcze?

– Z imieniem Boga na ustach! Przebóg, ja z moimi idę!

– Nie zatrzymuję.

– Jeśli pozwolicie, opuszczę Żytawę i ja. Z moimi ludźmi.

Lutpold Uechteritz obejrzał się. I przełknął ślinę.

Birkart Grellenort, wysłannik biskupa wrocławskiego. Wysoki, szczupły, czarnowłosy i czarno odziany. Ptasie oczy, zły uśmiech. I wejrzenie diabła.

– Idźcie – skinął przyzwalająco. – Idźcie, panie Grellenort.

Oby jak najdalej, dodał w myśli. I nie wracajcie. Ani ty, ani żaden z twoich piekielnych jeźdźców.

* * *

Reynevan czuł magię. Umiał ją wyczuwać. Nie stracił, jak się okazało, tej przydatnej umiejętności.

Wysoką drogę opuścili wkrótce po wyjeździe z Legnicy, zmusiła ich do tego nagła a nadzwyczajna aktywność podjazdów i patroli, zatrzymujących wszystkich do kontroli i naprzykrzających się na wszelkie możliwe sposoby. Wieści z Łużyc sprawiły, że psychoza husyckich szpiegów, czarownic i żydowskich dywersantów udzieliła się w Legnicy wszystkim, zapanowała nad wszystkimi umysłami. Przy wyjeździe z miasta zmitrężyli mnóstwo czasu, Brama Chojnowska była kompletnie zakorkowana. Kontroli i śledztwu poddawano co prawda tylko chcących wjechać do miasta, ale i opuszczającym przyglądano się nader podejrzliwie. Drogi roiły się od zbrojnych. Zaraz za Legnicą, ledwo wjechali na Via Regia, trakt wiodący przez całą Europę, napatoczyli się na kontrolujący podróżnych oddział konny. Od kłopotów wybawiła ich awantura, jaką wszczął zmierzający do domu kupiec z Kijowa, rozeźlony tym, że knechci bebeszą mu wozy i zupełnie nie pojmują, co do nich mówi. Około ćwierć mili dzieliło ich od komory mytniczej w Eibenmühl, Rixa podejrzewała tam kolejny punkt kontrolny; posterunek i blokada były też prawdopodobnie przy komorze celnej w Tomaszowie. Choć tedy Via Regia dawała możność podróżować szybko i wygodnie, rozsądniej było porzucić transeuropejski trakt i jechać lasami.

Noc zastała ich w bliskości Chojnowa, po ubiegłorocznej rejzie wciąż będącego ruiną i pogorzeliskiem. Przyjrzawszy się rankiem zgliszczom miasta, Reynevan zwątpił, by kiedykolwiek zdołało podnieść się z ruin.