Выбрать главу

Grzegorz Hejncze odchrząknął. I potwierdził kiwnięciem głowy. Musiał. Rzecz była ładna. Bezdyskusyjnie ładna.

Jedynym meblem w komnacie był ogromny stół, blat którego w całości pokrywała gigantyczna mapa Śląska i krajów ościennych, wykonana z płatów tkanin pokrytych jedwabnym haftem. Choć inkwizytor nigdy wcześniej mapy nie widział, wiedział o jej istnieniu. Wiedział, że zszyły ją i wyhaftowały dominikanki od świętej Katarzyny w oparciu o rysunki sporządzone przez cystersów z Lubiąża. I że zajęło to mniszkom ponad rok.

Jako że mapa służyła głównie do śledzenia i analizowania działań wojennych, ustawiono na niej misternie wyrzeźbione figurki. Wykonał je Ambroży Erler, najlepszy wrocławski snycerz, ściśle według wskazówek samego biskupa. Jednostki wojsk katolickich przedstawiały biało-złote figurki skrzydlatych aniołów z ognistymi mieczami, formacje husytów wyobrażone były jako rogate diabły, siedzące w kucki i wypinające tyłki.

Każdego ranka klerycy odtwarzali dla biskupa aktualną sytuację militarną, ustawiając figurki stosownie do ruchów wojsk na teatrze działań. Od trzynastego grudnia, dnia świętej Łucji, to jest od rozpoczęcia wielkiej rejzy husyckiej na Miśnię i Saksonię, teatr obejmował przestrzeń pomiędzy wyhaftowanymi błękitną nicią ODERA FLV a ALBEA FLV, a figurki klerycy rozstawili w rejonie oznaczonym nazwami SAXONIA, MISNIA, TURINGA i LUSATIA INFERIOR, od północy ograniczonym przez MARCA ANTIQUA, od południa zaś przez BOHEMICA SILVA.

– Pozwól, Grzesiu – ponaglił biskup. – Rzuć okiem.

Inkwizytor rzucił. Sytuację militarną znał, ale na ładne figurki można było popatrzeć. Wypięte diabły ustawiono w okolicach Oschatz, miasta, które wojska Prokopa Gołego puściły z dymem cztery dni temu, dwudziestego dziewiątego grudnia. Czesi szli wzdłuż Łaby w kierunku Pirny, niszcząc wszystko na drodze ogniem i żelazem. Dokonali spustoszeń w górniczych okręgach Marienbergu i Freitalu. Potem, paląc wsie, doszli do Freibergu, Drezna i Miśni, nie marnowali jednak czasu na obleganie ufortyfikowanych miast. Szybkim tempem marszu pomieszali szyki kurfirstowi saskiemu Fryderykowi, zmuszając jego i jego aliantów do taktycznego odwrotu. Sprawiając, że teraz skrzydlate anioły stały w ścieśnionej grupie na północ od napisu LIPSIA.

– To – biskup powiódł palcem po rozdzielającej diabły i anioły niebieskiej linii – jest rzeka Mulda. Prokop chce się dostać w głąb Saksonii, musi się więc przeprawić. Zrobi to najpewniej gdzieś tu, w okolicach Grimmy. Kurfirst Fryderyk mógłby to wykorzystać. Podczas przeprawy mógłby zgnieść kacerzy, mógłby potopić ich w Muldzie jak koty. Wystarczy ruszyć głową i zdobyć się na odwagę. Jak sądzisz, Grzesiu, ruszy kurfirst głową?

– Mam poważne wątpliwości – podniósł oczy inkwizytor. – Tak względem głowy młodego kurfirsta, jak i jego odwagi. Do tej pory jakoś nie popisał się męstwem w tej kampanii. Gdybym miał szukać klasycznych porównań, nie porównałbym go do Juliusza Cezara. Do Kwintusa Fabiusza Kunktatora raczej.

– A w otoczeniu? Nie znajdzie się w otoczeniu nikt rozumny i waleczny? Żaden Cezar? Nie myślę o margrabim Miśni, tego nawet przezywają „Ustępliwym”. Ani o kurprincu brandenburskim Janie, bo to nawiedzony cudak. Kto tam jeszcze jest z takich, co mają jaja?

– Duchowni, naturalnie – uśmiechnął się Grzegorz Hejncze. – Przynajmniej niektórzy. Z pewnością Gunter von Schwarzburg, arcybiskup Magdeburga.

– Spodziewałem się – pokiwał głową Konrad – że jego wymienisz. Tak, arcybiskup Gunter to osoba zdolna dostrzec sposobność, jaką nastręcza przeprawa husytów przez Muldę. On zdołałby przewagę wykorzystać, umiałby pomóc Fryderykowi zaplanować i poprowadzić atak. Ale nie możemy gdybać i zdawać się na przypadek, trzeba to Gunterowi podpowiedzieć. Ktoś musi co koń wyskoczy pędzić pod Lipsk z posłaniem.

Inkwizytor spojrzał na biskupa znacząco, kaszlnął w pięść.

– Wiem – Konrad skrzywił się jak po occie. – Pamiętam. Arcybiskup Magdeburga ma na mnie zadrę za Grellenorta. Mus więc zdać mi się na ciebie, inkwizytorze. Twoich wskazówek Gunter wysłucha z uwagą, inkwizytorów ma w estymie, wspiera ich działania i aktywnie w nich uczestniczy. Crescit cum magia haeresis et cum haeresi magia, zaś dzień bez stosu to dzień stracony, oto jego dewizy. Skutki widać, w promieniu pięciu mil od Magdeburga czarownicy ani Żyda nie uświadczysz. Pozazdrościć. I żałować, że nie ma tak we Wrocławiu… Nie bierz do siebie, Grzesiu.

– Nie biorę. Przejdźmy do rzeczy.

– Masz kogoś do takiej misji? – Biskup oderwał wzrok od mapy. – Kogoś, kto pojedzie do Saksonii, do Guntera von Schwarzburga? Człowieka wiernego, pewnego i godnego zaufania?

– Mam. A że przewidziałem, że będzie potrzebny, przywiodłem go ze sobą. Czeka w przedpokojach. Zawezwać?

– Zawezwij.

– Wasza dostojność pozwoli. Diakon Łukasz Bożyczko. Człowiek, do którego mam bezgraniczne zaufanie.

* * *

Wody Muldy były brunatnoszare i spienione, wezbrane tak, że pas wiklin był całkiem pogrążony, wystawał ponad nurt tylko niskim zjeżonym grzebieniem. Nadbrzeżne drzewa zalane były niemal do połowy pni. Na jednym z takich pni zatrzymał się przewrócony na bok wóz. Dalej opierał się o kępę drugi wehikuł, obalony dnem do góry, zatopiony, nad wodę sterczały tylko koła.

– Trzeci zniosło całkiem – uprzedził pytanie Prokopa starszy oddziału czestarzy. – Rzeka porwała. Jeszcze nim na płań dotarlim. Resztę zdołalim wycofać.

– Ano, trzeba przyznać – Jan Kralovec podprowadził konia na sam brzeg, przednimi kopytami w wodę – że niemało wody rzeczka niesie. I sakramencko rwie.

– Ciepła zima, deszcze miast śniegów – kiwnął głową Jakub Kromieszyn z Brzezovic, hejtman wojsk polnych Taboru. – Na innych brodach ani chybi tak samo będzie.

– Rzeka Mulda – Prokop Goły obrócił konia, obrzucił wzrokiem hejtmanów – ma tedy powstrzymać nas w marszu? Te trochę mokrej wody ma pokrzyżować nasze plany? Bracie! Słucham twojego zdania! I decyzji!

Starszy czestarzy długo milczał, ważył słowa. Nikt go nie ponaglał. Wszyscy, wliczając Reynevana, wiedzieli, że doświadczenie miał nieliche. Ze swym oddziałem drogowców przeszedł szlak bojowy Taboru niemal od początku, a sławę zyskał w roku 1424, gdy śmiałą przeprawą przez Łabę wywiódł Żiżkę z okrążenia pod Kostelcem. Rąbał dla wojsk polnych przesieki w lasach pod Tachowem i Retzem, mościł pniami przejścia przez mokradła Moraw, budował mosty na Sazawie i Odrze, przeprawiał wozy przez Nitrę, Kwisę, Bóbr, Regen i Naab.

– Przeprawim się – rozładował wreszcie napięcie stwierdzeniem suchym i rzeczowym. – Ale nie potrójną kolumną, bo za duży napór wody… Trza pojedynczo, wóz za wozem, w rzędzie, z ubezpieczeniem linowym…

– Przeprawa pojedynczą kolumną potrwa najmniej dobę – powiedział, ważąc słowa, Jira z Rzeczycy, hejtman Sierotek. – To długo.

– Na tamtym brzegu – potwierdził ponuro Kromieszyn – będzie nas pomału przybywać, na tym pomału ubywać. Sasi połapią się w tym i uderzą tam, gdzie nas w dany moment będzie najmniej. Mogą nam zdrowo dupę złoić.

– Zwłaszcza przypartym do rzeki – dodał rycerz Wilem Kostka z Postupic, doświadczony wojownik, uczestnik wojny, jaką Polska wiodła z Zakonem Krzyżackim w latach 1410-1414. – Być przypartym do rzeki, to grozi wręcz zagładą.

– Decyzje! – Prokop szarpnął wąs. – Co proponujecie?

– Mszę odprawmy! – wyrwał się kaznodzieja Markolt. – Jesteśmy Boży bojownicy, Bóg nas wysłucha. Odprawmy mszę w intencji, by woda opadła.

Prokop zamarł z ręką u wąsa, patrzył na księdza długo.

– Inne propozycje?

– Próżno deliberować – rzekł krótko milczący dotąd Ondrzej Kerzsky z Rzimovic. – Muldę przejść musimy. Jeśli czestarz mówi, że w rząd, to w rząd.

– Warto by wszak zadbać – zaznaczył Kromieszyn – by się Sasi o przeprawie nie zwiedzieli. Bo jeśli się psiepary zwiedzą…

– Będzie po nas – dokończył Kralovec.

* * *

– O, Reynevan! – Prokop wyrwał z rąk balwierza ręcznik, wytarł nim ogoloną twarz z resztek mydła. – Dobrze, że jesteś. Maść przyniosłeś?

– Przyniosłem.

– W samą porę. – Prokop odprawił balwierza gestem, ściągnął koszulę przez głowę. Ogolony, pachniał italskim mydełkiem z Savony.

– Krzyż boli jak zaraza. – Usiadł na pryczy, obrócił się. – Namaść mnie tym twoim magicznym mazidłem.

– Przez ten ból – hejtman poddał się nacieraniu – myśli zebrać nie mogę. A akuratnie mus myśleć. Byłeś dziś nad rzeką, wiesz, jak sprawy stoją. Przeprawa łatwa nie będzie, a my w czasie takiej przeprawy jak ten ślimak bez skorupy, byle wróbel zadziobie. Przecie to pojmujesz? Co? Reynevan?

– Jasne, że pojmuję.

– Uch – stęknął Prokop. – Niebiański to iście lek, ta maść, ból jak ręką odjął mija. Co ja bym bez ciebie począł, medyku? Nie strać mi się, Reynevan. Nie zapodziej i nie zagub.

Reynevan poczuł dreszcz, łowiąc w jego głosie dziwnie złowróżbną nutę. Director wojsk w polu wojujących spojrzał na obecnych dowódców, dał znak Kromieszynowi. Ten odłożył nóż, którym zrzynał półsurowe mięso z żeber upieczonego barana, wstał, podszedł do drzwi chaty, wyjrzał i rozejrzał się, czy ktoś nie podsłuchuje. Pozostali hejtmani też na chwilę zaprzestali konsumpcji, twarze mieli poważne i nieporuszone.