Выбрать главу

– A choćby – odrzekła butnie. – Żeby daleko nie szukać.

– Oho! A więc zaznałyśmy już grzesznych rozkoszy. I chce się chłopa? No cóż, z tym może być u nas kłopot. Siostry jakoś sobie radzą, od czego w końcu pomysłowość. Nie namawiam, ale i nie zakazuję…

– Nie zrozumiałaś mnie, nie o to chodzi. Kocham i jestem kochana. Każda chwila z dala od ukochanego jest i jak obrót wrażonego w me serce sztyletu…

– Jak? – przechyliła głowę ksieni. – Jak? Obrót wrażonego? W serce sztyletu? Jasna cholera, dziewczyno! Ty masz talent. Z ciebie może być druga Krystyna de Pisan albo Hildegarda z Bingen. Dostarczymy ci pergaminu i piór, inkaustu choć beczkę, a ty pisz, pisz, zapisuj…

– Chcę wolności!

– Aha. Wolności. Zapewne nieograniczonej? Dzikiej i anarchistycznej? Na wzór waldensów? Albo czeskich adamitów?

– Niepotrzebnie kpisz. Mówię o wolności pojmowanej najprościej. Tej bez murów i krat!

– A gdzie chciałabyś takiej szukać? Gdzie my, kobiety, możemy być bardziej wolne aniżeli w klasztorze? Gdzie pozwolą nam studiować, czytać księgi, dysputować, swobodnie wyrażać myśli? Gdzie pozwolą nam być sobą? Krata, którą wyrwałaś, mur, z którego chciałaś skakać, nie więżą nas. One nas chronią, nas i naszą wolność. Przed światem, w którym kobiety są częścią domowego inwentarza. Warte nieco więcej niż mleczna krowa, ale znacznie mniej niż bojowy koń. Nie łudź się, że twój kochanek, dla którego ryzykowałaś skomplikowane złamania, jest inny. Nie jest inny. Dziś kocha cię i wielbi jak Piram Tysbe, jak Erek Enidę, jak Tristan Izoldę. Jutro będzie łoił kijem, gdy odezwiesz się nie pytana.

– Nie znasz go. On jest inny. On…

– Dosyć! – Zofia von Schellenberg machnęła ręką. – Chleb i woda przez tydzień.

* * *

Jutta wertowała przy pulpicie De antidotis Galena, dzieło nudne, ale przypominające jej Reynevana. Weronika wygrzebała we wciśniętej w kąt skrzyni lutnię i brzdąkała na niej. Oprócz nich w scriptorium przebywały dwie iluminatorki, a także przyuczane do tej sztuki konwersy i nowicjuszki, zgromadzone wokół pulchnej siostry Richenzy. Siostra Richenza, osoba prosta dość, miała z Juttą i Weroniką umowę: pakt o wzajemnym nie zawracaniu głowy.

Weronika założyła nogę na nogę, oparła lutnię o kolano.

– Ben volria mon cavalier… – odchrząknęła. A potem poszła na całość.

Ben volria mon cavalier

tener un ser e mos bratz nut,

q’el s’en tengra per ereubut

sol q’a lui fezes cosseiller;

car plus m’en sui abellida

no fetz Floris de Blanchaflor:

eu l’autrei mon cor e m’amor

mon sen, mos houills e ma vida!

– Ciszej, panna! Koniec tym hałasom!

– Nawet śpiewać nie wolno – zaburczała Weronika, odkładając lutnię. – Jutto? Hej, Jutto!

– Słucham?

– Jak ci się układało – Weronika zniżyła głos – z tym twoim medykiem?

– O co ci chodzi?

– Dobrze wiesz, o co. Zostaw księgę, chodź tu. Poplotkujemy. Ten mój, wiesz, kuzyn… Posłuchaj tylko… Pierwszy raz… Był październik, chłodno, więc miałam pod spódnicą wełniane femurałki. Bardzo obcisłe. A ten dureń…

Klasztor zmieniał. Jeszcze rok temu Jutta nigdy nie przypuściłaby, że bez zażenowania wysłuchiwać będzie barwnych opowieści o intymnych detalach cudzego erotycznego związku. Nigdy, przenigdy nie myślała też, że komukolwiek i kiedykolwiek opowie o erotycznych detalach swojego związku z Reynevanem. A teraz wiedziała, że opowie. Chciała opowiedzieć.

Klasztor zmieniał.

– A na koniec, imaginuj sobie, Jutta, głupek jeszcze spyta: „Dobrze ci było”?

– O czym wy tam szepczecie? – zainteresowała się siostra Richenza. – Wy dwie, szlachetne panienki? Hę?

– O seksie – odparła bezczelnie Weronika. – A co? Jest zakaz? Seks jest zakazany?

– Nie jest.

– Ach, nie jest?

– Nie jest – wzruszyła ramionami zakonnica. – Uczy święty Augustyn: Amore et act. Kochajta i róbta co chceta.

– Ach, tak?

– Ach tak. Szepczta sobie dalej.

* * *

Wieści ze świata z trudem torowały sobie drogę przez klasztorne mury, ale od czasu do czasu jednak dochodziły. Krótko po świętym Michale rozeszła się wieść o husyckim uderzeniu na Górne Łużyce, o dziesięciu tysiącach Czechów pod wodzą straszliwego Prokopa, budzącego grozę samym dźwiękiem swego imienia. Mówiono o ataku na klasztor celestynów w Oybinie, o odpartych kosztem wielu ofiar szturmach Budziszyna i Zgorzelca, o obleganiu Żytawy i Chociebuża. Drżące z przerażenia głosy mówiły o rzezi ludności w zdobytym Gubinie, o krwawej masakrze w Kamieniu. Plotka w setki mnożyła spalone miasteczka i wsie, mówiła o tysiącach ofiar. Weronika słuchała w napięciu, potem gestem wezwała Juttę do necessarium, miejsca od dawna służącego im do narad.

– To może być nasza szansa – klarowała, sadowiąc się na dziurze w desce. – Czesi mogą z Łużyc wkroczyć do Saksonii. Zapanuje zamieszanie, na drogach pojawią się uchodźcy, zawsze da się do kogoś przyłączyć. Nie byłybyśmy same. Przy odrobinie szczęścia zdołałybyśmy dotrzeć…

– Dokąd?

– Do husytów, ma się rozumieć! Twój miły, mówiłaś, to znaczna wśród nich figura. To twoja szansa, Jutto. Nasza szansa.

– Po pierwsze – zauważyła trzeźwo Jutta – znamy tylko plotkę. W czerwcu też panikowano, gadano o tysiącach husytów prących na Żytawę i Zgorzelec. A skończyło się mało znaczącą ruchawką na śląsko-łużyckim pograniczu. Teraz może być tak samo.

– A po drugie?

– Ja widziałam skutki husyckich rejz na Śląsku. Idąc, husyci mordują i palą wszystko, co na drodze. Jeśli wpadniemy na pijaną krwią czerń, to po nas, imię Reynevana nas nie ocali. Jego może znają niektórzy z wyższych rangą kapitanów, gemajni o nim nie słyszeli.

– Głowa więc nasza w tym – Weronika wstała z deski, opuściła habit – by ominąwszy gemajnów, trafić do kapitanów. A to się da zrobić. Czekamy więc na rozwój wypadków, Jutto, wypatrujemy okazji. Jesteśmy zgodne?

– Jesteśmy zgodne. Czekamy na rozwój i wypatrujemy.

* * *

Wypadki i owszem, rozwijały się, tak przynajmniej wynikało ze strzępów docierających do Cronschwitz informacji i plotek.

Krótko po świętej Łucji klasztor zelektryzowała wieść o kolejnym najeździe, o potężnej armi husyckiej, która przez Góry Kruszcowe weszła do Saksonii, w dolinę Łaby. Weronika znacząco patrzyła na Juttę, Jutta kiwała głową.

Pozostawało czekać na okazję.

A ta trafiła się całkiem szybko. Jak na zamówienie.

* * *

W Cronschwitz często zjawiali się goście, często wysocy rangą świecką lub wysoko postawieni w hierarchii kościelnej. Klasztor dominikanek liczył się w Turyngii, liczono się też z głosem i opinią pochodzącej ze znacznego rodu przeoryszy. Za pobytu Jutty klasztor odwiedziła własną osobą Anna von Schwarzburg-Sondershausen, małżonka landgrafa. Wizytował Cronschwitz arcybiskupi wikariusz z Moguncji, scholastyk z Naumburga, opat benedyktynów z Bosau i różni wędrujący prałaci z rozmaitych, niekiedy bardzo odległych diecezji. Regułą, a w gruncie rzeczy zasługą przeoryszy było, że każdy z gości występował z kazaniem lub wykładem dla mniszek. Tematy wykładów były przeróżne: transsubstancjacja, zbawienie, żywoty świętych i Ojców Kościoła, egzegeza Pisma, herezje i błędy, Diabeł i jego poczynania, antychryst. Temat był w sumie obojętny, liczyło się zabicie nudy. Nadto niektórzy z prelegentów byli przystojni i męscy jak cholera i na długo dostarczali mniszkom powodu do westchnień i marzeń.

Tego dnia, dziewiętnastego grudnia 1429, w poniedziałek po ostatniej niedzieli adwentu, ad meridiem, gdy zimowe słońce pięknie podbarwiało witraż z męczeństwem świętego Bonifacego, przed zebranymi w sali kapitulnej mniszkami i dziewczętami zjawiły się cztery osoby. Dostojna Konstancja von Plauen, przeorysza konwentu. Piotr von Haugwitz, spowiednik klasztoru, kanonik kolegiacki z Życza. Starszawy, wysoki, ascetycznie chudy jegomość, duchowny, ale odziany po świecku w wams z weneckiego brokatu. I młodszy, w wieku Reynevana, jasnowłosy mężczyzna w stroju wykładowcy uniwersyteckiego, o sympatycznej twarzy, błyszczących oczach i włosach falujących jak u kobiety.

– Drogie siostry – przemówiła Konstancja von Plauen, w tęczowym świetle witraża wyglądająca jak królowa. – Zaszczycił nas dziś swą wizytą wielebny Oswald von Langenreuth, kanonik moguncki, przyboczny dobrego pasterza archidiecezji naszej, czcigodnego Konrada von Dauna. Uproszony, kanonik wygłosi nam nauki. Nauki te, zaznaczam, pewnych świeckich rzeczy dotyczą, toteż kierowane są główną miarą do panien przebywających tu czasowo, jak również do tych sorores i konwers, które nie wytrwają i powrócą do świata. Ale i nam, któreśmy się ofiarowały i złożyły śluby, nie zaszkodzi, mniemam, ta wiedza. Albowiem wiedza nigdy nie szkodzi i nigdy jej za wiele. Amen.