Выбрать главу
* * *

Jutta, spakowana i przebrana, czekała w piekarni. Był nów księżyca, grudniowa noc ciemna była jak samo dno Gehenny.

Weronika wróciła dobrze po północy. Zarumieniona, spocona i zdyszana. Miała na sobie podbity futrem płaszcz, niosła tobołek. Udało się, pomyślała Jutta, naprawdę się jej udało.

Nie traciły czasu. Prędziutko przebiegły dziedziniec pod dom gości, weszły w mrok sieni. Mikołaj z Kuzy czekał na nie, palcem na ustach nakazał milczenie. Poprowadził je do stajni, gdzie przy nikłym świetle kaganka pachołcy siodłali dwa konie. Jutta włożyła podany jej kożuszek, naciągnęła kaptur, wskoczyła na siodło.

Mikołaj z Kuzy odprawił pachołków. Po czym objął Weronikę i pocałował. Pocałunek trwał. I trwał.

Dość długo. Zniecierpliwiona Jutta zachrząkała znacząco.

– Czas na was, sorores – opamiętał się Mikołaj z Kuzy. – Czas. Idziemy.

– A któż tam? – zaburczał Brunwart, świecki klasztorny servus, stróż i odźwierny domu gości. – Kogo tam po nocy diabeł niesie? Zaraza na wasze…

Rozpoznał kanonika, zamilkł, skłonił się głęboko. Kuzańczyk bez słowa wepchnął mu do rąk brzęczącą sakiewkę. Brunwart zgiął się w ukłonie.

– Otwieraj wrota. Wypuść moich służących, wysyłam ich w pilnych sprawach. I gębę na kłódkę.

– Jako żywo… Wasza wielebność… Noc, ciemna jak dno Gehenny. Zimno.

– Ta droga wiedzie do Weida. Ta druga do Zwickau i dalej do Drezna. Żegnajcie, miłe siostry. Niech was Bóg prowadzi. I szczęśliwie doprowadzi do waszych bliskich.

– Żegnaj… miły Mikołaju.

Podkowy zastukały na kamieniach.

Rozdział siedemnasty

w którym piszemy Rok Pański 1430, a na objętych wojenną pożogą terenach Saksonii, Turyngii i Górnej Frankonii trwa wielkie poszukiwanie.

Reynevan, Szarlej, Samson i Rixa potrzebowali dwóch godzin, by od brodu w Kössern dotrzeć na trakt, na drogę wiodącą do Altenburga. Zaczął padać śnieg, mimo tego jechali szybko, prowadzeni przez Reynevana, rozgorączkowanego i podnieconego bliskością Jutty. Armia husycka, podzieliwszy się na pięć hufów, maszerowała tymczasem w kierunku Naumburga i Jeny, metodycznie paląc każdą wieś i każde oppidum na drodze. Horyzont na zachodzie zakwitł strzępionymi przez wiatr pióropuszami dymów.

Reynevan naglił, początkowo wzbraniał się nawet stawać na noc, chciał jechać nawet w ciemnościach; by go zatrzymać, konieczne były naprawdę przekonujące argumenty: konie wymagały odpoczynku i obroku, a na dodatek byli w obcym i wrogim kraju, w mrokach i wśród śnieżycy mogli pobłądzić, zgubić drogę, konsekwencją mogło być opóźnienie dużo poważniejsze niż te kilka godzin noclegu. Zatrzymali się więc w pustej stodole na skraju osiedla. Też wyglądającego na opustoszałe.

Horyzont na zachodzie i północy jaśniał od łun.

Siedzieli wokół malutkiego ogniska. Wśród zupełnego milczenia. Do czasu.

– Reinmarze – odezwała się ledwo widoczna w mroku Rixa. – Jedną rzecz musimy wyjaśnić. Bożyczko zastraszył cię groźbą skrzywdzenia Jutty, wydusił z ciebie informację o miejscu przeprawy. Prawda?

– Do czego – odezwał się ledwo widoczny w ciemnościach Szarlej – zmierzasz, droga Rixo?

– Kurfirst Fryderyk czekał z saskim wojskiem nie tam, gdzie trzeba, ergo: nie wiedział. Nie znał prawdy. Pokierował się informacją fałszywą. Zmierzam do tego, by postawić ci pytanie, Reinmarze. Brzmiące: Jaką informację podałeś Bożyczce?

– Ależ fałszywą, oczywiście, że fałszywą – zapewnił z ciemności Szarlej. – Jaką inną mógłby podać?

– Fałsz musiał się wydać – nie rezygnowała Rixa. – A zapłacić zań musiałaby Jutta. Mam uwierzyć, Reinmarze, żeś poszedł na takie ryzyko?

– Elektor saski nie czekał z armią pod Kössern – ponownie za Reynevana odpowiedział Szarlej. – Czekał pod Dornau, czyli czekał fałszywie. Sama to przyznałaś. Czy to ci nie wystarczy za dowód?

– Nie zależy mi na dowodzie, lecz na prawdzie.

– Prawda – Szarlej chwycił za ramię sposobiącego się do odpowiedzi Reynevana – miewa różne oblicza. Jakie oblicze ma twoja, Rixo Cartafilo? Nim Bożyczko walnął cię kastetem, ostro i natarczywie domagałaś się od Reinmara informacji o miejscu przeprawy. Jakiej informacji oczekiwałaś, prawdziwej czy fałszywej? Jak miałaś zamiar zdobytą wiedzę wykorzystać, komu ją przekazać? I w jakiej postaci, informacji czy dezinformacji? Czy warto drążyć?

– Chcę znać prawdę.

– Uparta jesteś.

– Mam to po przodkach. Drążę dalej: zmierzamy do Cronschwitz, do klasztoru dominikanek, bo tam właśnie Bożyczko ukrył Juttę de Apolda. Wiemy o tym, albowiem przejęłam jego wiadomość dla Reynevana. Gdy Bożyczko wysyłał tę wiadomość, faktyczne miejsce przeprawy było już znane. Wiadomym już wtedy było, że Fryderyk został wywiedziony w pole, że skutkiem dezinformacji popełnił fatalny błąd militarny. Mimo to Bożyczko oddał Reynevanowi Juttę. Zachował się jak solidny szantażysta. Wypełnił swoją część paktu, oddał to, czym szantażował, gdy dostał to, co chciał szantażem osiągnąć. Co więc, pytam po raz kolejny, dostał Bożyczko? Informację czy dezinformację?

– Odpowiadam po raz kolejny: w czym różnica? Liczy się skutek.

– Nie tylko. Liczy się też wierność zasadom.

– Droga Rixo! – Tym, który odezwał się po dłuższej chwili ciszy, był znowu Szarlej, nikt inny. – Ja też miałem przodków. I też mam dziedzictwo. Z pokolenia na pokolenie przechodziły w moim rodzie różne mądrości życiowe i sentencje, krótsze, dłuższe, nawet rymowane. Z pustego i Salomon nie naleje. Bogatemu to i wół się ocieli. Dłużej klasztora niźli przeora. Był tych mądrości bezlik, spośród nich zapamiętałem zwłaszcza jedną. Brzmiała: Wierność zasadom to nic innego, jak wygodny wykręt dla bezwolnych niedorajdów, którzy trwają w bezczynności i marazmie, nie robiąc nic, albowiem jakakolwiek aktywność jest ponad ich siły i wyobrażenie. By móc z tym żyć, niedołęgi te ze swego niedołęstwa uczyniły cnotę. I szczycą się nią.

– Piękne. A prawda?

– Co prawda?

– Co nią jest?

– Prawda – rzekł spokojnym głosem Samson Miodek – jest córą czasu.

– Poczętą – dokończył Szarlej – w przypadkowym i krótkotrwałym romansie ze zbiegiem okoliczności.

* * *

Było późne przedpołudnie, gdy dotarli do Cronschwitz. Było południe, gdy zmęczyło ich i znużyło pukanie do furty, a potem walenie w nią. Gdy niemal zachrypli od wołań. Zamczysta klasztorna furta pozostała zamkniętą na głucho. A kamienna bryła dominikańskiego cenobium pozostawała taką, jaką była: zimną, martwą i milczącą.

– Przybywamy po pannę Juttę de Apolda! Z upoważnienia jej rodziców!

– Pax vobiscum, sorores! Przysyła nas arcybiskup magdeburski! Otwórzcie!

– Jestem duchownym! In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti! Credo in Deum Patrem omnipotentem, Creatorem caeli et terrae!

– Jesteśmy dobrzy katolicy! Przysięgamy na Święty Krzyż!

– Ofiarujemy na klasztor pięćdzie… Sto guldenów!

– Jutto! Odezwij się! Jesteś tam? Juuuttooooo!

Obita żelazem furta raziła lodowatym zimnem i wrogim zapachem rdzy. Klasztor milczał. Jak grób. Jak kamienie otaczającego go muru.

– Mniszki są wewnątrz – skonkludował Szarlej, gdy zrezygnowani wycofali się do pobliskiego lasku. – Wyjście jest jedno. Tabor operuje blisko, te dymy to skądś spod Gera, pali się też chyba Altenburg, który minęliśmy wczoraj. Skoczę tam, przyprowadzę setkę chłopaków i weźmiemy monastyr szturmem.

– Ograbią klasztor. Dominikankom też się dostanie.

– Miały swoją szansę.

– Pójdę jeszcze raz pod klasztor – zaciął usta Reynevan. – Tym razem sam. Na kolana padnę przed furtą. Będę błagał…

Samson niczym tygrys skoczył nagle w suchą gęstwę i wywlókł z niej za kołnierz niewysokiego i mocno zarośniętego typa.

– Puśćcie… – wystękał typ. – Puśćcie mnie… Wszystko powiem…

– Ktoś taki?

– Brunwart, panie. Z klasztoru sługa… Słyszał żem, coście pod furtą krzykali… Próżno, bo onej panny w klasztorze już nie masz…

– Gadaj! Gadaj, co z nią!

– A rzekaliście ta cosik o pieniądzach…

* * *

Jechali na wschód, gościńcem na Chemnitz. Podniecony zdobytymi informacjami Reynevan znowu był na czele i znowu narzucał tempo.

– Uciekły z klasztoru – powtórzył po raz nie wiedzieć który, gdy zwolnili. – Jutta z jakąś drugą panną. W ucieczce pomógł im duchowny, miłośnik tej drugiej…

– Załóżmy, że drugiej – wykrzywiła się szelmowsko Rixa, ucichła pod jego złym spojrzeniem.

– Pojechały – ciągnął – na wschód, w kierunku Drezna, na Via Regia. To jasne, zmierzają w kierunku domu… Musimy je doścignąć.