– Opuściły klasztor ponad tydzień temu – zauważył Samson. – Jeśli wierzyć posługaczowi. Mają sporą przewagę. A mój koń… Nie chcę was martwić, ale z jego chodem coś nie tak.
– Nie dziwota – parsknęła Rixa. – Nosić takiego giganta nie żart. Ile ty ważysz, dybuku? Cztery cetnary?
– Konia – Szarlej stanął w strzemionach – trzeba będzie zmienić. Twojemu, Reinmarze, też, słyszę, w płucach gra jak w miechach. Musimy mieć nowe rumaki. Co powiecie na te?
Wskazywał pod las, na dukt, z którego właśnie wyłaniał się pochód wieśniaków. Wieśniacy, był ich z tuzin, prowadzili konie.
A odziani, a raczej przeodziani, byli bardzo dziwnie. I bardzo jak na wieśniaków nietypowo.
– Ja znam te konie – powiedział Reynevan. – I te czarne płaszcze. I te czarne przyłbice…
Nim dokończył, Szarlej i Rixa już spinali konie.
Choć obuci w monstrualne łapcie, wieśniacy wykazali rączość jeleni i skoczność kozic. Rzuciwszy obarczające ich łupy, sadzili przez gąszcza i pełne śniegu wykroty z gracją antylop, wiali tak chyżo, że pościg nie miał szans. Szarlejowi i Rixie udało się pojmać tylko jednego, najbardziej posuniętego w leciech i chyba dotkniętego platfusem, jak zdiagnozował Reynevan na podstawie kaczego chodu.
Doprowadzony za kołnierz chłopina płakał, krzyczał, prosił litości i wzywał Boga, wszystko to bardzo nieskładnie i bardzo niezrozumiale. Szczęściem Szarlej znał sekret komunikacji z mieszkańcami rolniczych siół. Potężnie kopnął wieśniaka w dupę, a raptownie wyprostowanego zdzielił pięścią w kark. Poskutkowało momentalnie.
– …nie winowaty, my nie winowaty! – Mowa platfusa nabrała cech ludzkiej. – Nie my ich pobili, schwöre bei Gott, nie my… Oni tak między sobą się rżnęli, między sobą! My ino ubitych z przyodziewy obrali… Konie my połapali i wzięli… Um Gottes Willen! Panoczku dobry… Wżdy i nam niedzielę temu nazad wzięli, wszystko Rittery wzięli… Jednej kury nie ostawili… Święta Genowefo… Tedy jak my te trupy naszli…
– Trupy? Gdzie? Zaprowadź nas.
Za lasem rozciągał się ugór, porośnięty krzakiem i zaśnieżony. Śnieg zryty był podkowami i czerwony od krwi, czerniały na nim trupy. Na oko jakieś dwadzieścia ciał.
Chłopi nie zdążyli obedrzeć nawet połowy zabitych, toteż identyfikacja zwłok nie przedstawiała trudności. Co najmniej czterej zabici nosili czarne płaszcze, czarne blachy i czarne hundsgugle, zapamiętane przez wszystkich jako strój i znak rozpoznawczy Czarnych Jeźdźców Birkarta Grellenorta. Inni wyglądali na najemników.
Rixa była jedyną, która wjechała na krwawy śnieg i okrążyła pobojowisko, bacznie lustrując wszystkie ciała, ślady i szczegóły.
– Bili się wczoraj – stwierdziła, wróciwszy. – Najemników było piętnastu, padli wszyscy. Jeźdźców Grellenorta było mniej, zginęło trzech. Z czego dwóch dobito, zakłuto mizerykordiami. Grellenort się widać spieszył.
– Dokąd? – spytał Szarlej. – Którędy pojechał?
– Na południe. Na nasze szczęście, bo byśmy się na niego nadziali.
– Co on – Reynevan uspokoił boczącego się konia – tu robi? Czego szuka?
– Nas – odrzekł sucho Samson. – Nie miejmy złudzeń.
– Chryste… – Reynevan pobladł. – Nadjechał ze wschodu… Jutta…
– Nie – ucięła Rixa. – Na pewno nie. Jedźmy stąd.
Ruszyli. Samson i Reynevan na nowych karych koniach, wzbogaceni o dwa nowe luzaki. Rixa obejrzała się jeszcze raz.
– Jednego z tych dobitych rozpoznałam – skrzywiła się. – Służył we Wrocławiu u Hayna von Czirne. Zbir, morderca, do tego amator małych dziewczynek. Potwierdza się, że zdeterminowany Grellenort zbiera i werbuje, kogo zdoła, kanalie, zwyrodnialców i ostatnią swołocz.
– Potwierdza się jeszcze jedno – dodała. – Plotka o zniszczeniu przez Inkwizycję ich legendarnego zamku, tego Sensenbergu. Grellenort nie ma już ani kwatery głównej, ani asasyńskich narkotyków dla swoich pupilków.
– Niegdyś strachy nocne – splunęła. – Rota Śmierci, budzące zabobonny lęk Demony Południowej Pory. Teraz zgraja wykolejonych szubieniczników, ponoszących straty w byle starciu. I dorzynających własnych rannych. Jak dla mnie, to jest upadek.
– Upadłe anioły – odezwał się Samson – nie są wcale mniej groźne.
– Gadasz jak dybuk, dybuku.
– Dobrze gada – uciął Szarlej. – Jakby nisko Grellenort nie upadł, wolałbym go nie spotkać. Ani jego, ani tych Jeźdźców. Miałem już nieprzyjemność.
– Kto nie miał? – parsknęła Rixa. – W konie!
Rycerz, przed którego ich przyprowadzono, golił się właśnie przed biało-niebieskim namiotem z grubego golszu. Na ich widok wyprostował się butnie, wytarł twarz. Nos, jak zauważył Reynevan, miał opuchnięty, a cały lewy oczodół ginął w wielkim sińcu.
– Jestem Gers von Streithagen – oznajmił kwaśno. – Pan na burgu Drachenstein. Tutejszy pfleger. Pełnię tu straż. Husytów, gdy od Freitalu nadejdą, za rzekę nie puszczę, zęby sobie na mnie heretycy połamią. Może nie wierzycie?
– Wierzymy – zapewnił Szarlej. – Musowo wierzymy.
– Wy kto tacy?
– Podróżni.
– Opłata za przejazd mostem wynosi trzy grosze od konia.
– Uiścimy – uspokoiła Rixa rozjuszonego zdzierstwem Szarleja. – Uiścimy, szlachetny panie.
– Wpierw – wtrącił się Reynevan – zapytać o coś chcemy. To jedyny w okolicy most, kto zmierza ku Chemnitz, i Via Regia, nie ma wyboru, musi tędy. Wy zaś, panie rycerzu, kontrolujecie wszystkich. Nie przejeżdżały tędy dwie młode niewiasty? Podróżujące wierzchem i samotnie?
Rycerz pobladł, jego siniec natomiast nabrał tonów ciemniejszych. Uwagi Szarleja to nie uszło.
– A te młódki – wycedził zza zaciśniętych nagle zębów Gers von Streithagen – dla was kto? Drużki? Krewniaczki? Miłośnice może?
– Skądże – zaprzeczył z surową miną demeryt. – Ścigamy je, by ukarać. Na zlecenie proboszcza od Świętego Mikołaja w Jenie. To nierządnice, okradły wielebnego podczas świadczenia usług. Rzeknijcie, prosimy, jechały tędy azali nie?
– Jechały. Ale… Zawróciły.
– Jak to? – wybuchnął Reynevan. – Jak to, zawróciły? Dlaczego zawróciły? Mówcież no, panie rycerzu, składniej nieco!
– A wy co? Rozkazywać mi będziecie? – Gers von Streithagen wziął się pod boki. – Mnie, urodzonemu? Nadto hardo, panku, nadto hardo! O pannach łżecie, przejrzałem was, w zmowie z nimi jesteście. I na husyckich szpiegów mi patrzycie! Inaczej czemu na wschód wam droga? W stronę Freitalu i Marienbergu, gdzie husyci palą i rujnują kopalnie, skąd ci uciekinierzy ciągną? Te wasze dziewki też pewnikiem szpiegarki, też na wschód zdążały, nim ku Plauen uciekły. Jam jest pflegerem, ludzi przed heretykami bronię…
– Jasne. Kasując od nich trzy grosze od konia.
– Aresztuję was! – Gers von Streithagen pobladł jeszcze bardziej. – Aresztuję was, psubraty. Wnet was przypiec każę, migiem prawdę mi wyznacie. Hej, ludzie, do mnie! Brać ich!
Szarlej sięgnął pod płaszcz po zdradną rucznicę. Rixa była szybsza. Postąpiła krok. Wykrzywiła się. Zakrztusiła, zakaszlała, zarzęziła, zacharczała. A potem plunęła, kichnęła i smarknęła, siejąc deszcz krwi i śluzu. Wprost w twarz rycerza. Na jego asystę. I na zbiegających się halabardników.
– Heilige Maria, Mutter Gottes! – zawył jeden z przybocznych pflegera, ścierając z twarzy krwawe gluty. – To zaraza! Pestyleeencjaaa!
– Ratuj, święty Rochu!
Wszyscy, jak jeden mąż, rzucili się dó ucieczki. Most zadudnił pod ich stopami.
Został tylko pfleger Gers von Streithagen, znieruchomiały, patrzący z niedowierzaniem. Szarlej doskoczył, kopnął go pod kolano. Pfleger runął na klęczki, a demeryt ciosem pięści złamał mu opuchnięty nos.
– W konie! – Rixa skokiem znalazła się w siodle. – W konie, kompania!
Wkrótce galopem gnali gościńcem. Na zachód. Z powrotem w kierunku, z którego przybyli.
– Przed nami jakieś zbiegowisko – ostrzegła Weronika. – Zasłoń twarz.
Podobnie jak Jutta, nosiła calotte, czapeczkę kryjącą włosy. Teraz naciągnęła jeszcze kaptur. I pochyliła głowę. Jak do tej pory, przebranie sprawdzało się, nikt nie rozpoznał w nich dziewcząt, nikt im się nie narzucał, nikt ich nie zaczepiał. Nikt nie wypytywał arii nawet specjalnie się nie interesował. Bez kłopotów podróżowały już kilka dni, a drogi nie świeciły bynajmniej pustkami, wręcz przeciwnie, czasem było na nich wręcz tłoczno. Jak teraz, w bliskości Zwickau.
W dolinie wiła się rzeka, droga wiodła na most, zablokowany kolejką oczekujących na kontrolę wozów. Od niedawna na gościńcu wybitnie przeważał ruch ze wschodu na zachód. Wiedziały, dlaczego. Powiedział im to domokrążca spod Annabergu, jowialny mąż niepozornej żony i ojciec niemożliwych do policzenia dzieci, którego spotkały dzień wcześniej. Kamuflaż domokrążcy nie zwiódł; tytułując je „cnymi panienkami” objaśnił, że exodus ze wschodu to skutek husyckiej rejzy i podnoszących włosy na głowie pogłosek o husyckich okrucieństwach. Główne siły husytów, sklarował im domokrążca, prą na Miśnię i Oschatz. Ale za Freibergiem hulają bandy, które palą i rujnują kopalnie i huty, zwłaszcza na kopalnie i huty się uwzięli, szatani. Spalili Hermsdorf, Marienberg, Lengefeld, Glashütte i Freital…