– Z czego uszyli ten namiot? – parsknęła Weronika. – Z barchanu na kołdry?
Ustawiony opodal mostu i budki mytnika namiot wykonany był z grubej tkaniny w biało-błękitne pasy, faktycznie przypominającej materiał do wyrobu pościeli. Na wbitej w ziemię tyce smutno zwisał mokry od śniegu proporzec. Obok kręcili się zbrojni, jak manekiny stali halabardnicy.
Podjechały do mostu, na którym właśnie trwała ostra wymiana zdań. Przy moście, jak wychodziło, stacjonował oddział zbrojny, prawem pięści egzekwujący od podróżnych opłaty za przejazd. Padał śnieg, było zimno, większość uchodźców płaciła więc bez szemrania, od czasu do czasu trafiał się jednak ktoś śmielszy, kwestionujący legalność myta. Tak było właśnie teraz. Uciekinier wrzeszczał i pomstował. Dzieci płakały. Zbrojni klęli i wygrażali pięściami.
Jutta i Weronika wjechały na przedmoście, schyliwszy zakapturzone głowy, starając się zwracać jak najmniej uwagi. Niestety, w kierunku wschodnim zmierzali tylko nieliczni podróżni. I wszyscy uwagę zwracali. Drogę zajechał im nagle wielki bojowy koń, gniady kopijniczy dextrarius. Siedział na nim rycerz w bobrzej czapie i szubie narzuconej na aketon.
– Stać. Ktoście? Kaptury z głów!
Nie było wyjścia.
– Na głowę świętego Pankracego! – Rycerz wyszczerzył zęby, walnął pięścią w łęk. – Toż to młódeczki!
Nie było sensu zaprzeczać.
– Jam jest Gers von Streithagen – oznajmił rycerz. – Pan na burgu Drachenstein. Tutejszy pfleger. Pełnię tu straż. Husytów, gdy nadejdą, za rzekę nie puszczę, zęby sobie tu heretycy połamią. A panny kim jesteście? I czemu w przebraniu?
– Nie każdy ze spotkanych – bąknęła pokornie Jutta – jest szlachetnym rycerzem, szlachetny rycerzu. Są tacy, co nie uszanują płci…
– A nam z siostrą pilno – włączyła się prosząco Weronika. – Szlachetny panie, zwólcie nam…
– Pilno? Pewnie do waszych lubych, co? Pewnie czekają stęsknieni? Spragnieni całusów?
– Pilno nam do mamy i taty… Do dom…
Spojrzał na nie z wysokości kopijniczego siodła, na usta wypełzł mu brzydki uśmiech.
– Panienki pozwolą za mną. Do mego namiotu. Wypiszę glejt. Przyda się, gdyby kto nagabywał.
Wnętrze biało-niebieskiego namiotu, oprócz pełnej mediolańskiej zbroi na stojaku, mieściło stół, składane krzesło i polowe łóżko. Pan na burgu Drachenstein bez wstępów przeszedł do rzeczy.
– Czas zapłacić za przejazd, dzieweczki – wykrzywił się obleśnie, wskazując na łóżko. – Ty pierwsza. Nuże, rozdziewaj się. Zdejmuj szmatki.
– Szlachetny panie…
– Mam wezwać knechtów, by pomogli?
Weronika błagalnie spojrzała na Juttę. Jutta westchnęła, wzruszyła ramionami. Weronika drżącymi palcami jęła rozpinać knefliki. Gers von Streithagen utkwił oczy w jej dekolcie. A Jutta urwała z mediolańskiej zbroi zarękawie wraz rękawicą i walnęła go nim prosto w nos. A gdy złapał się za twarz, z całej siły kopnęła go w krocze.
Gers von Streithagen skulił się, ciężko siadł na polowym łóżku, które złamało się pod jego ciężarem. Weronika zdzieliła go składanym krzesłem. Jutta zaś wsunęła rękę w pancerną rękawicę, ścisnęła pięść, wzięła zamach. I uderzyła ze wszystkich sił, aż coś chrupnęło jej w ramieniu.
Wyszły z barchanowego namiotu jak gdyby nigdy nic, halabardnicy nawet na nie spojrzeli, zaciekawieni kolejną awanturą na moście.
Za chwilę były już w siodłach. I co sił galopowały na zachód.
Z powrotem w kierunku, z którego przybyły.
Nazajutrz rozpętała się śnieżyca, mocno ich spowolniając. Reynevan złościł się bezsilnie. Rixa się zaniepokoiła, podejrzewała, że upokorzony na oczach podwładnych pfleger może ich ścigać. Szarlej uznał to za mało prawdopodobne; wymuszeniowy interes na moście był zbyt intratny, by go porzucić. A nawet gdyby, to śnieżyca pościg hamowała również. Jechali więc, łykając wiatr i śnieg, albo kryli się gdzieś, gdy zamieć całkowicie uniemożliwiała jazdę.
Pogoda poprawiła się dopiero po kilku dniach. A ducie wichru przestało tłumić huk bombard, dobiegający gdzieś z zachodu, przewalający się jak grom.
Przyspieszyli, kierując się coraz wyraźniejszą i głośniejszą kanonadą, wkrótce mieli przed oczami zarówno strzelające działa, jak i ich cel.
– Miasto i zamek Plauen – wskazał Szarlej.
– Kto oblega? Tabor czy Sierotki?
– Sprawdźmy.
Oblegał, jak się okazało, Tabor, wojsko polne pod Prokopem Gołym i Jakubem Kromieszynem. Trochę potrwało, nim przedostali się przez pogorzelisko podgrodzia, wciąż nagabywani przez straże, by wreszcie dostać się przed hejtmanów. Prokop, o dziwo, nie narzekał na bóle i nie kazał się Reynevanowi leczyć. Nie dał też Reynevanowi dojść do słowa.
– Oto Plauen – wskazał na dymiące po ostrzale miasto. – Siedziba Henryka von Plauena, wodza pilzneńskiego landfrydu. Mało jest między Czechami bardziej znienawidzonych nazwisk. To stąd wyruszały na nasze pogranicze wypady, podczas których żołdacy von Plauena dopuszczali się niewysłowionych okrucieństw. To Henryk von Plauen wymyślił określenie bellum cottidianum, wojna powszednia. On też określenie to wcielał w życie, codziennie niemal wpadając z najazdem, paląc, grabiąc i wieszając. Nie spodziewał się, że podejdziemy pod te mury. Nie spodziewał się też, że te mury runą.
Podkreślając jakby wagę słów, z okopów wypaliła z ogłuszającym hukiem ciężka puszka, kula walnęła w mur, podnosząc kurz. W tej samej chwili prak, czyli trebusz, machnął neurobalistycznym ramieniem i posłał w centrum grodu półcetnarowy głaz. Stojąca na pozycji katapulta miotnęła na miasto zapaloną beczkę smoły, celnie, bo z dachów momentalnie wzbił się dym.
– Bo Pan dokona sądu ogniem – rzekł pełnym patosu głosem obecny przy rozmowie kaznodzieja Markolt. – I mieczem swym ukarze wszelkie ciało, tak iż wielu będzie pobitych przez Pana.
– Amen – dokończył Prokop. – Za dużo kosztują Czechy te najazdy, te wypady, to bellum cottidianum. Von Plauen i inni palą pola i grabią plony, a Praga głoduje. To się musi skończyć. Dam przykład grozy.
– Po szturmie – dokończył, gryząc wąs – wydam miasto na łup, a ludność na rzeź. Bojownicy ostrzą noże.
– Nawet – spytał z uśmieszkiem Szarlej – gdyby dali okup?
– Nawet.
– Zwłaszcza – wtrącił znowu Markolt – że nie dali…
– Nie powstrzymam wojaków – uciął Prokop. – Zabiliby mnie chyba, gdybym spróbował. Wiem, z czym przychodzisz, medyku. W Plauen schroniło się sporo uciekinierów, podejrzewasz wśród nich i tę twoją pannę. Ale nic nie poradzę. To jest wojna.
– Hejtmanie…
– Ani słowa więcej.
Szarlej i Samson odciągnęli Reynevana. Powstrzymali go, gdy rwał się przekradać do Plauen, za mury. Z wielkim trudem przekonali go, że byłoby to samobójstwo.
Krótko po południu bombardy zamilkły. Blidy i trebusze przestały miotać pociski. Rozległ się grzmiący sygnał trąb. Załopotały rozwinięte sztandary i proporce. Rozbrzmiał bojowy wrzask. Pięć tysięcy taborytów runęło do szturmu na Plauen.
Po dwóch godzinach było po wszystkim. Sforsowano po drabinach mury, rozwalono taranami bramy. Zgnieciono opór, obrońców wycięto w pień. Pardonu nie dawano.
W trzeciej godzinie zdobyto zamek, wszyscy obrońcy poszli pod nóż. Krótko potem padł klasztor dominikański, ostatni punkt oporu.
I wtedy zaczęła się rzeź.
Nim ściemniało, Plauen stało w płomieniach, syczały w ogniu rzeki płynącej ulicami krwi. Pożary noc zmieniły w dzień, mordercza robota nie ustawała, krzyki zabijanych nie cichły do brzasku.
Reynevan, Szarlej, Samson i Rixa czekali za rzeką, przy grobli, przy drodze wiodącej na południe, w kierunku Oelsnitz i Chebu, podejrzewając, że tędy wypadnie droga uciekinierom. Podejrzewali słusznie, wnet pojawili się zbiegowie, osmaleni, poranieni, spanikowani i ogłupiali ze strachu. Rixa i Szarlej rozglądali się, Reynevan i Samson nawoływali. Na próżno. Jutty nie było wśród tych, którym udało się z Plauen wyjść.
Reynevan pozostał głuchy na argumenty. Wyrwał się druhom i poszedł do miasta. Z twardym postanowieniem. Wszedł między wciąż gorejące domy, spróbował wejść w zatarasowane uliczki. To, co zobaczył, sprawiło, że zawrócił. Zrezygnował. Zalegających miasto trupów było zbyt wiele. A większość już zdążyła się zwęglić, wraz z całym miastem zamienić w popiół.
Jutta, pomyślał z przerażeniem, mogła być w tym popiele.
Pozostawała nadzieja, że jej tam nie było.