Выбрать главу

* * *Płomień świecy falował.

Uspokojone, umyte i najedzone Jutta i Weronika najpierw popłakały się, odreagowując na okropieństwa ucieczki. Potem poweselały.

– Były momenty, że przestawałam wierzyć – przyznała ze śmiechem Weronika, podkręcając kołki lutni, znalezionej wśród dobytku Tybalda w jego konspiracyjnej kwaterze na podwalu. – Przestawałam wierzyć, że nam się uda. Myślałam, że marnie skończymy. Jeśli nie zgwałcone i zabite przez maruderów, to w jakimś rowie, z głodu i chłodu. Przyznaj się…

– Przyznaję się – przyznała się Jutta. – Też miałam takie momenty.

– Ale mamy to za sobą! Ha! Przeżyłyśmy! Czas o sobie pomyśleć. Ten Jakub Dancel… Dzieciak, ale ładny dzieciak. Oczy ma słodkie… Po prostu słodkie. Nie krzyw się. Tyś już twojego amanta niemal odzyskała, jużeś niemal w jego ramionach. A ja co? Wciąż sama.

Seulete sui et seulete vueil estre,

Seulete m’a mon douz ami laissiee;

Seulete sui, sanz compaignon ne maistre,

Seulete sui, dolente et courrouciee,

Seulete sui…

Płomień świecy zafalował silniej.

– Cicho – Jutta gwałtownie uniosła głowę. – Słyszałaś?

– Nie. Co miałam słyszeć?

Jutta gestem nakazała jej milczenie.

* * *

A w Bayreuth nagle rozdzwoniły się dzwony.

* * *

Drzwi otwarły się z impetem, do środka wpadł Tybald Raabe.

– Uciekamy! – wrzasnął. – Husyci w mieście! Prędko, prędko!

Na ulicy porwała ich rzeka zbiegów, ponosząc w kierunku centrum. Od północy niosły się juz wielki wrzask i palba, nocne niebo czerwono zabarwiała łuna. Biegli, czując już podmuchy gorąca i odór spalenizny. Ścigał ich krzyk, dziki i okropny krzyk mordowanych.

– Uderzyli z zaskoczenia… – dyszał Tybald. – Wdarli się przez mury… Miasto jest zgubione… Szybko, szybko…

Przed kościołem farnym omal ich nie rozdzielono, pędząca w panice czerń rozerwała ich na moment, poniosła w różne strony. Juttę pchnięto, padając uderzyła się o przyporę, straciła oddech, cudem nie upadła, gdyby upadła, stratowano by ją. Tybald znalazł się nagle przy niej, objął, osłonił, zbierając na siebie dalsze szturchnięcia i ciosy. Porwana przez tłum Weronika zakrzyczała przeraźliwie. Emisariusz rzucił się ku niej, wyciągnął ze ścisku, rozdygotaną, z błędnym wzrokiem i oddartym rękawem.

– Tędy, tędy! Za zakrystię!

Obok obalono kobietę z dzieckiem, zadeptano, nim któreś zdążyło krzyknąć.

Potrącona Weronika upadła, nurzając się w błocie. Podnieśli ją, krzyczała, tocząc błędnym wzrokiem. Ledwie mogła iść, musieli ją wlec.

Nad Bayreuth wzbijał się już płomień, z zatrważającą szybkością przeskakujący z dachu na dach, ze strzechy na strzechę. W niebo strzelały słupy iskier. A nad ryk pożaru wybijał się wrzask.

Z wiodących na rynek uliczek wybiegli ostatni zbiegowie, za nimi zaś wypadli husyci. Pożar rozbłysnął w klingach i brzeszczotach tysiącem czerwonych refleksów. Krzyk mordowanych zaświdrował w uszach.

Mordowano metodycznie i bez pośpiechu, spychając ciżbę w stronę kościoła farnego. Gdy kościół wypełnił się, podłożono ogień. Zajęły się stalle, zatłoczone nawy, chór i ołtarz ogarnął pożar, wnętrze kościoła zmieniło się w gigantyczne palenisko. Usiłujących uciekać z pożogi zakłuwano dzidami.

Wiodącymi ku rzece uliczkami płynęły gęste strumienie krwi. Rozchlapując krwawe błocko, husyci spędzali tam ludność.

Masakra trwała.

Weronika doszła do siebie, mogli już biec. I biegli. Ile sił.

Przy bramie kotłowali się oszaleli ze strachu ludzie, trwała bijatyka, krzyki i klątwy dobiegały z pobliskiej stajni. Tybald bez zastanowienia skoczył do środka. Po chwili pojawił się, z drugim swym pomocnikiem, Pawłem Ramuszem, wiedli cztery szarpiące się konie. Po policzku Ramusza ciekła krew.

– Na siodła! I do bramy! Do bramy!

Do wsiadającej Weroniki dopadło dwóch, wrzeszcząc ucapili za ubranie, usiłując zwlec z konia. Tybald Raabe chlasnął jednego biczem, drugiego Jutta kopnęła w twarz. Obok Ramusz siekł motłoch pletnią. Weronika dygotała, szczękanie jej zębów słychać było poprzez otaczający ich harmider.

– Do bramy! Na most!

Ścigał ich żar i huk, furia szalejącego żywiołu. Wiatr, który zerwał się nagle, podsycił pożar, nie minęły trzy pacierze, a całe miasto Bayreuth płonęło jednym wielkim ogniem. Powierzchnia fosy lśniła jak czerwone lustro. Migały na tle płomieni sylwetki jeźdźców.

– Koniom ostrogi! – krzyknął, oglądając się, Tybald Raabe. – Jazda, ile sił!

Umykali, zmuszając konie do morderczego galopu.

Nie oglądali się.

* * *

Galopowali brzegiem rzeki, połyskującej w świetle gwiazd. Nie zwalniali aż do chwili, gdy konie zaczęły rzęzić, a leśna droga utonęła w ciemnościach.

Jutta, czując nagłe zimno na karku, stanęła w strzemionach, nadstawiła ucha.

– Ścigają nas – powiedziała trzęsącym się głosem.

– Niemożliwe… – Tybald też się obejrzał. – Nic nie słyszę…

– Pościg idzie za nami – powtórzyła Jutta. – Jedźmy w skok!

– Zarżniemy konie…

– Wolisz, żeby zarżnęli nas?

* * *

Wstał mętny i zimny świt, wówczas okazało się, że Jutta ma rację. Na odległym grzbiecie wzgórza zamajaczyły sylwetki jeźdźców. Dobiegł przez mgłę daleki krzyk.

– Adsuuumuuus!

– Psiakrew! – spiął konia Tybald. – To Grellenort! W cwał, dziewczyny, w cwał!

Cała czwórka runęła w dziki galop, w dół wzgórza, między rzadkie i gołe brzeziny. Wpadli w jar, podkowy zadzwoniły na kamieniach. Z trzaskiem połamał się cienki lód na kałużach.

– W cwał! Nie ustawać!

– Adsuuumuuus!

Za jarem rozpościerało się pole orne, śnieg bielał w bruzdach. Za polem siniał las. Nie trzeba było komend ani zachęt. Przywarli do grzyw, poszli w galop. Spod kopyt pryskała gruda.

Ale pościg był już blisko, krzyk oznajmił, że już gonią ich na oko. Jutta obejrzała się. Ponad tuzin jeźdźców szedł ławą. Jeden prowadził, był na czele. Wiedziała, kto to taki.

Wpadli w las, przedarli się przez gęstwę, chłostani ośnieżonymi łapami jodeł. I wypadli prosto na rozstaje. Jedna z dróg wiodła w jar, druga w bór.

– Rozdzielmy się! – krzyknęła Jutta. – To jedyna szansa! Ja w jar, wy tamtędy!

– Jutta! Nieeee!

– Nie mogę… – wydyszał goliard. – Nie mogę pozwolić… Ja pojadę…

– Jeżdżę konno najlepiej z was. A bez ciebie do husytów nie dotrzemy. Jazda!

Nie było czasu ani na spory, ani na rozczulające pożegnania. Jutta poderwała konia i pogalopowała w jar.

* * *

Już od dobrych dwóch godzin nie słyszeli za sobą odgłosów pogoni, mimo to Tybald Raabe nie odważał się zwolnić tempa aż do chwili, gdy blade słońce stanęło w zenicie.

– Stańmy… – wydusił z siebie. – Zsiądźmy. Musimy dać koniom wytchnąć… Chyba już nas nie ścigają… Chyba się udało. Jutta…

Głos uwiązł mu w gardle. Weronika wybuchnęła płaczem.

– Jeździ konno najlepiej z nas… – wykrztusił goliard. – Najlepiej… Da sobie radę…

Weronika rozszlochała się na całego.

– Musimy sprowadzić pomoc – zdecydował Tybald. – Jesteśmy blisko drogi wiodącej na Kulmbach i Kronach, husyci muszą być blisko. Weroniko, przestań, proszę…

Weronika nie mogła przestać. Szlochała bardzo gorzko i bardzo głośno. I choć zwykle płacze są próżne, w niczym nie pomagają ani położenia nie poprawiają, tym razem było inaczej. Chaszcze zaszeleściły. Zarżał koń. Na polanę wjechała czwórka jeźdźców.

– Reynevan! – wrzasnął goliard. – Szarlej! Samson!

– Dobry pomysł z tym płaczem – przywitał ich demeryt. – Gdybyście nie płakali, przejechalibyśmy obok.

* * *

Oblicze Tybalda, gdy opowiadał, pokryła śmiertelna bladość. Ale Reynevan zachował spokój. Albo zrozumiał, że nie może mieć do goliarda żalów ni pretensji, albo do żalów i pretensji zwyczajnie nie miał głowy. Najpewniej to drugie, bo po wysłuchaniu momentalnie zerwał się i wskoczył na siodło.

– Jedziemy! – Tybald zerwał się również. – Bez zwłoki jedziemy na ratunek! Pokażę drogę! Dajcie mi luzaka, mój koń nie ujdzie już ni stajania…

– Co z nią? – Rixa wskazała Weronikę, czerwoną od płaczu i wciąż siąkającą nosem.

– Niech jedzie z nami.

– Nie! – krzyknęła na cały głos Weronika von Elsnitz. – Nie chcę! Za nic! Dość mam, dość, nie zniosę więcej! Chcę wrócić do mojego klasztoru! Chcę do mojego klasztoooruuu!

– Dobra – kiwnął Tybald. – Ramusz zawiezie cię do Cronschwitz. Z Bogiem, panienko.

– Ratujcie… Juttę…