Выбрать главу

– A tobie – odwrócił się Kolda – na co się znów zebrało? Świat, świat. Co ci po tym świecie?

– Nic – przyznał Brazda. – Ja ot tak, z ciekawości.

* * *

Poranek był mglisty, jak na miesiąc luty dość ciepły. Całą noc miało się na odwilż, od świtu śnieg topniał, odciski podkutych kopyt i wygniecione kołami wozów koleiny momentalnie wypełniały się czarną wodą. Osie i orczyce skrzypiały, kopie chrapały, woźnice klęli sennie. Licząca blisko trzysta wozów kolumna posuwała się wolno. Nad kolumną unosił się ciężki, duszący zapach solonych śledzi.

Sir John Fastolf sennie kiwał się w siodle. Z drzemki wyrwał go podniecony głos Tomasza Blackbourne’a, rycerza z Kentu.

– Co jest?

– De Lacy powraca!

Reginald de Lacy, dowódca straży przedniej, wrył przed nimi konia, tak gwałtownie, że aż musieli zmrużyć oczy przed pryskającym błotem. Na pokrytej jasnym puchem młodzieńczego zarostu twarzy rycerzyka malował się przestrach. Zmieszany z podnieceniem.

– Francuzi, sir Johnie! – zapiał, opanowując wierzchowca. – Przed nami! Na wschód i na zachód od nas! W zasadzce! Wielka siła!

Już po nas, pomyślał sir John Fastolf. Już po mnie. Zginąłem. A tak było blisko, tak było blisko. Omal się nie udało. Udałoby się nam, gdyby nie…

Udałoby się, pomyślał Tomasz Blackbourne. Udałoby się nam, Johnie Fastolfie, gdybyś, wstrętny opoju, nie chlał na umór w każdej przydrożnej oberży. Gdybyś, zbereźny wieprzu, nie kurwił się w każdym okolicznym burdelu. Gdyby nie to, żabojady nie zwiedziałyby się o nas, już od dawna bylibyśmy wśród swoich. A teraz jesteśmy zgubieni…

– Ilu… – sir John Fastolf chrząknięciem oczyścił gardło. – Ilu ich jest? I kto? Widziałeś znaki?

– Będzie… – zacukał się Reginald de Lacy, zawstydzony, że zemknął, nie przyjrzawszy się dokładniej francuskim proporcom. – Chyba ze dwa tysiące… Z Orleanu, więc to pewnie Bastard… Albo La Hire…

Blackbourne zaklął. Sir John westchnął ukradkiem. Spojrzał na swe własne wojsko. Na stu konnych pancernych. Stu piechurów. Czterystu walijskich łuczników. Woźniców i ciurów. I trzysta wozów. Trzysta śmierdzących wozów, wypełnionych śmierdzącymi beczkami śmierdzących solonych śledzi, zakupionych w Paryżu i przeznaczonych na postny prowiant dla oblegającej Orlean ośmiotysięcznej armii hrabiego Suffolka. Śledzie, pomyślał z rezygnacją sir John. Pożegnam się z życiem z powodu śledzi. Umrę w kupie śledzi. Ze śledzi będę miał grób, ze śledzia nagrobek. By God! Cały Londyn pękać będzie ze śmiechu.

Trzysta wozów śledzi. Trzysta wozów. Wozów.

– Wyprzęgać konie! – zaryczał byczo sir John Fastolf, stając w strzemionach. – Ustawić wozy w czworobok! Związać razem dyszle i koła! Wszystkim rozdać łuki!

Oszalał, pomyślał Tomasz Blackbourne. Albo jeszcze nie wytrzeźwiał. Ale pobiegł wykonać rozkazy.

Zaraz przekonamy się, ile w tym prawdy, myślał sir John, patrząc na krzątaninę swego wojska i formowany wozowy szaniec. W tym, co opowiadali o Bohemianach, o Hussites, tych skądś z Europy Wschodniej czy z Azji Mniejszej… O ich triumfach, o miażdżących klęskach, zadanych Sasom i Bawarom… O ich słynnym wodzu, zwącym się… God damn… Sheeshka?

Był dwunasty lutego Roku Pańskiego 1429, sobota przed pierwszą niedzielą postu. Słońce błysnęło, rozproszyło nisko snujące się mgły. Śledzie, zdawało się, zaczęły śmierdzieć jeszcze silniej. Od wschodu, od strony miasteczka Rouvray, rozbrzmiewał i narastał łomot kopyt.

– Łuki w garść! – wrzasnął, dobywając miecza, Tomasz Blackbourne. – They’re coming!

Ani Blackbourne, ani sir John Fastolf pojęcia nie mieli, że żyją jeszcze tylko przez przypadek, że ocalił ich szczęśliwy traf. Że gdyby nie ten traf, nie ujrzeliby świtu. Hrabia Jean Dunois, Bastard Orleański, zwiedział się o transporcie śledzi już kilka dni temu. Jego półtora tysiąca konnych z Orleanu, wraz z nim La Hire, Xantrailles i Szkot John Stuart czekali w zasadzce pod Rouvray, by tuż przed świtem zaatakować angielską kolumnę i rozgromić ją. Ale, choć mu to żywo odradzano, Dunois oparł swój plan na obozującym pod Rouvray hrabim Clermont. Hrabia Clermont miał uderzyć pierwszy. Hrabia Clermont był urodziwym młodzieńcem, pięknym jak dziewczę. Otaczał się zawsze innymi pięknymi młodzieńcami. Na wojnie się nie znał. Ale był kuzynem Karola VII i trzeba było się z nim liczyć.

Chłoptaś Clermont, jak zwał go La Hire, zawiódł, rzecz jasna, na całej linii. Przepuścił moment, zaprzepaścił zaskoczenie. Nie dał rozkazu do ataku, był bowiem zajęty. Śniadał. Po śniadaniu pomadowano go i fryzowano mu włosy. W czasie fryzowania hrabia uśmiechał się do jednego z towarzyszących mu młodzieńców, słał mu całusy, trzepotał rzęsami. Gońców od Dunois hrabia zignorował. A o Anglikach zapomniał. Miał ważniejsze sprawy i plany.

W zamieszaniu i bezhołowiu, gdy stało się jasne, że moment utracono, że Anglików już nie da się zaskoczyć, gdy Dunois klął, gdy La Hire i Xantrailles stali bezczynnie, rozkładając ręce, nadaremnie czekając na rozkazy, John Stuart nie wytrzymał. Wraz ze szkockim rycerstwem na własną rękę runął do szarży na angielskie wozy. Za nimi popędziła w bój część zniecierpliwionych Francuzów.

– Celuj! – krzyknął Dikkon Wilby, dowódca łuczników, widząc pędzący na nich pancerny klin. – Celuj! Remember Agincourt!

Łucznicy, stęknąwszy, napięli długie łuki. Zaskrzypiały naciągane cięciwy. Sir John Fastolf zdjął hełm, jego płomiennie ruda czupryna zaświeciła jak bojowy proporzec.

– Teraz! – zaryczał jak tur. – Fuck them good, lads! Fuck the buggers!

Wystarczyło trzech salw, trzech ulew strzał, by Szkoci poszli w rozsypkę. Do wozów docwałowali nieliczni, po to tylko, by znaleźć śmierć. Skłuły ich oszczepy i gizarmy, porąbały halabardy i topory lochaberskie. Wrzask zabijanych bił w zimowe niebo.

De Lacy i Blackbourne, choć o husytach słyszeli mało, a o ich taktyce bojowej jeszcze mniej, w lot pojęli, co należy uczynić. Na czele swych stu ciężkozbrojnych wypadli zza wozów do kontrataku i w pościg. Jadąc na karkach Szkotów rąbali ich tak, że aż echo szło po równinie. Na wozach Walijczycy darli się triumfalnie, bluźnili i pokazywali uciekającym dwa uniesione palce.

Śledzie śmierdziały.

Dzięki ci, Panie, wzniósł oczy sir John Fastolf. Dzięki wam, wozy. Chwała wam, mężni azjatyccy Bohemianie, chwała ci, wodzu Sheeshka, choć imię twe pogańskie, twój wojenny talent wielki. I’ll be damned, chwała i mnie, sir Johnowi Fastolfowi. Szkoda, że Bardolf i Pistol nie mogli tego widzieć, oglądać dnia mojej wiekopomnej wiktorii. Ha, ta bitwa, stoczona pod Rouvray w sobotę przed pierwszą niedzielą postu Anno Domini 1429, po wieczność słynąć będzie jako Bitwa o Śledzie. A o mnie…

O mnie będą pisać sztuki dla teatru.

Rozdział drugi

w którym we Wrocławiu mieście Reynevan spiskuje i knuje. Skutkiem niedostatków tak w teorii, jak i praktyce knowań początkowe sukcesy wiodą w kabałą, i to nielichą.

Ojciec Felicjan, dla świata niegdyś Hanys Gwisdek zwany Weszką, obecnie altarysta w dwóch wrocławskich świątyniach, bywał w walońskiej osadzie przy kościele Świętego Maurycego w miarę regularnie, mniej więcej raz w miesiącu, zwykle we wtorki. Powodów było kilka. Po pierwsze, Waloni znani byli z uprawiania złośliwej czarnej magii i kręcąc się w pobliżu ich domostw, można było narazić się na skutki jej działania. Dla ludzi obcych, zwłaszcza przychodzących bez zaproszenia lub nieprzyjaźnie nastawionych, vicus sancti Mauritii był niebezpieczny, intruzi musieli liczyć się z konsekwencjami – do zniknięcia bez śladu włącznie. Intruzi, w tym agenci i szpicle, nie włóczyli się zatem po walońskim osiedlu, nie szpiegowali tu. I to właśnie bardzo ojca Felicjana urządzało.

Oba pozostałe powody bywania podwójnego altarysty u Walonów również wiązały się z magią. I ze sobą wzajem. Ojciec Felicjan cierpiał na hemoroidy. Przypadłość objawiała się nie tylko krwawym stolcem i nieznośnym pieczeniem w dupie, ale i zarazem znaczącym ubytkiem sił męskich. Waloni – a dokładniej walońskie prostytutki z zamtuza o nazwie „Czerwony Młyn” – znały na dolegliwości ojca Felicjana magiczne remedia. Okadzony magicznym walońskim kadzidłem, potraktowany klistierą z walońskich magicznych balsamów i magicznym walońskim kataplazmem ojciec Felicjan osiągał, mówiąc prosto a przaśno, sztywność jako tako umożliwiającą spółkowanie. Nierządnicom z miejskich burdeli ani w głowie były podobne fatygi, pędziły duchownego precz, wyśmiewając i za nic sobie mając jego bóle i frasunki. Ojciec Felicjan chadzał więc za miasto. Do Walonek.

Poważnym impedymentem wypraw do Świętego Maurycego był fakt, że należało wyjść za miejskie mury, w dodatku potajemnie, czyli po zmroku i ignitegium. Ojciec Felicjan miał sposoby na to, by sekretnie wyjść i wrócić, problem stanowiła odległość trzech stajań, które należało przebyć. Wśród grasujących nocą po podgrodziu rzezimieszków zdarzali się i tacy, których nie przerażała zła sława Walonów i fama o ich groźnych czarach. Na swe regularne wycieczki do „Czerwonego Młyna” ojciec Felicjan wdziewał zatem kolczugę, przypasywał kord i brał nabitą rucznicę, idąc zaś, pieczołowicie hołubił i osłaniał połą tlący się lont, a przy tym modlił się głośno po łacinie, której notabene nie znał. To, że nigdy nie spotkała go żadna zła przygoda, ojciec Felicjan przypisywał modlitwie właśnie. I miał rację. Najodważniejsi, nie lękający się ni prawa, ni Boga rozbójnicy brali nogi za pas na widok zbliżającej się zakapturzonej pokraki, pobrzękującej żelaziwem, emanującej spod płaszcza diabelską poświatą i na domiar złego bełkocącej jakieś niezrozumiałe okropieństwa.