– Uratujemy.
Przed Juttą wyrosły opłotki, poderwała konia, wzięła je skokiem. Wpadła na równe klepisko, między chałupy i klecie opuszczonej wsi. Po lewej widziała duży spichlerz, po prawej, na wzgórku, majaczyły we mgle dziurawe skrzydła wiatraka.
Koń chrapał i rzęził, munsztuk i tręzle były całe w pianie, szyja wierzchowca gorąca, mokra i śliska. A pogoń nie ustawała, konie Czarnych Jeźdźców nie słabły, wciąż słyszała za sobą tętent i krzyki.
Pogalopowała ku spichlerzowi, zdawało się jej bowiem, że widzi za nim mogący dać choć chwilowe ukrycie chruśniak. A ocalić ją mogło tylko ukrycie. W wyścigu nie miała już szans.
Pokonała skokiem kolejne opłotki, koń po skoku aż przysiadł na zadzie, wydawało się, że padnie. Ale uniósł się dzielnie.
Po to, by nagle zakwiczeć. I cisnąć się, cisnąć tak, że Jutta wyleciała z siodła. Zdążywszy kątem oka dostrzec oszczep, wbity w bok wierzchowca całkiem blisko jej łydki.
Spadła wprost w zeschłe krzaki jeżyn, na moment uwięzła w kłujących haczykowatych kolcach. Gdy się wreszcie wydarła, podrapana, było za późno, Czarni Jeźdźcy otaczali ją ze wszech stron. Rzuciła się do ucieczki, zręcznie lawirując między ich końmi. Dopędzili ją bez trudu, obalili w galopie, z takim impetem, że uderzenie o twarde klepisko pozbawiło ją tchu i sparaliżowało. Leżała na wznak, patrząc w pociemniałe nagle, zasnute chmurami niebo. Dookoła parskały konie, hukały kopyta.
– Panna Jutta de Apolda.
Patrzył na nią z wysokości siodła swymi ptasimi oczami. Uśmiechał się okrutnie.
– Długo się nie widzieliśmy – powiedział zjadliwie. – Rok z okładem minął od naszego spotkania w Białym Kościele. Stęskniłem się. Nuże, bierzcie ją.
Dwóch Jeźdźców podniosło ją z klepiska brutalnym szarpnięciem. Byli bez hełmów, widziała ich twarze, blade, srebrzyste jak u lepurów, podkrążone i nieprzytomne oczy, spienione usta. Struchlała nagle. W przerażająco pewnym przeczuciu, że tym razem się nie wywinie.
Zaciągnęli ją pod ścianę zapadniętej szopy. Czekał tu już Grellenort. I jasnowłosa dziewczyna o niebieskich i nieludzkich oczach.
– Miałem wobec ciebie inne plany – oznajmił Grellenort. – Chciałem zabrać cię do Wrocławia. Schwytawszy zaś twego miłośnika, Reinmara Bielawę, zamierzałem przemocą karmić go kawałkami, które na jego oczach odrzynałbym z ciebie, z coraz to różnych miejsc. Kauteryzując rany, dałoby się to rozciągnąć w czasie na przynajmniej kilkanaście dni, zakończyć planowałem na twoich organach wewnętrznych. Ale czas mi nie sprzyja, historia mi nie sprzyja, świat nabrał nieprzewidzianych obrotów. Tutaj zatem i teraz przyjdzie się nam pożegnać. Tutaj cię zostawię.
Dwóch Jeźdźców ucapiło Juttę za ręce i ramiona, uniosło tak, że zawisła, ledwie dotykając ziemi palcami stóp. Douce von Pack rozdarła jej kubrak i koszulę, obnażyła szyję, chwyciła za włosy na karku. Pomurnik zbliżył się, wyjął spod płaszcza podłużne płaskie pudło. Jutta ze strachu była bliska omdlenia, ze ściśniętego zgrozą gardła nie była w stanie dobyć głosu. Ale gdy zobaczyła, co Pomurnik wyjmuje z pudła, krzyknęła. Krzyknęła okropnie i zatargała się w dzierżących ją rękach.
Wyjętym przedmiotem była zasuszona łapka. Mała, jak rączka dziecka, ale z absolutnie nieludzko długimi palcami uzbrojonymi w pazury jak haki. Cała sucha skóra łapki usiana była dziurkami, przypominającymi maleńkie kretowiska. Były to ślady po larwach much, jakie wylęgły się w gnijącej tkance i do cna ją wyżarły, zostawiając obciągnięty suchą skórą i opleciony ścięgnami gnat. Zasuszony, ale wciąż ohydnie cuchnący zgnilizną.
Pomurnik zbliżył się. Jutta przemożnie pragnęła zemdleć. Ale nie mogła. Patrzyła jak zahipnotyzowana.
– Per nomen Baal-Zevuv, dominus scatophagum – Pomurnik uniósł łapkę i przybliżył ją do jej twarzy. – Per nomen Kuthulu, Tsadogua et Azzabue! Per effusionem sanguinis!
Drapnął ją w szyję suchym pazurem. Do krwi. Chciała krzyczeć, ale zdołała jedynie zaskrzeczeć. Drapnął ją jeszcze raz. I jeszcze raz.
– Iä! Azif!
Rozległ się dziwny, posykujący szmer, szelest i ćwierk, jakby setek owadów i ich skrzydełek. Zgroza sprawiła, że cofnęli się nawet niektórzy z Czarnych Jeźdźców. Pomurnik przybliżył łapkę do twarzy Jutty.
– Adiungat Yersinia tibi pestilentiam!
Na jego znak puszczono ją. Upadła miękko, całkowicie bezwładna. A za chwilę zwinęła się w torsjach.
Patrzył na nią przez chwilę. Potem skinął na swoich.
– Dokonało się – powiedział. – Jedziemy… Co się dzieje?
– Husyci! – Jeden z Jeźdźców galopem nadjechał od opłotków. – Duży oddział! Są blisko!
– Kryć się – Pomurnik wskazał na stodoły i szopy. – Przeczekamy. Pilnować, by koń nie zarżał.
Powiał wiatr, wiatrak na wzgórku zaskrzypiał, zakręcił skrzydłami.
Dietky, Bohu zpievajme
Jemu čest, chválu vzdavajme…
Drogą opodal opuszczonej wsi przeciągał ze śpiewem konny oddział, półtrzeciasta zbrojnych z Kielichami na pancerzach. Na czele jechał Jan Zmrzlik ze Svojszyna, pan na zamku Orlik, w pełnej zbroi i jacę ozdobionej herbem, trzema pasami czerwonymi w polu srebrnym.
– Wieś – wskazał Fritzold von Warte, najemnik, Helwet z kantonu Thurgau. – I wiatrak na wzgórku. Podpalić?
– Nie – zdecydował Zmrzlik. – Nie warto dymem śladu dawać. Jest na majdanie żuraw, tedy konie napoim. A potem ruszamy na Bamberg.
Husyci nie spieszyli się, minęły dobre dwie godziny, nim opuścili majdan. Wreszcie zapanowała cisza. Na zewnątrz czasem powiał wiatr, zaświszczał w szparach spichrza. Zaskrzypiały czasem skrzydła wiatraka na wzgórku.
– Chyba już pojechali – stwierdził Pomurnik. – Wychodzimy i zabieramy się stąd.
Jeden z Jeźdźców rozwarł wrota. By spojrzeć prosto w otwór lufy praskiej rucznicy.
– Pochwalony – przywitał go Szarlej. I wypalił mu między oczy.
Na odgłos wystrzału ze stodoły wypadło dwóch spieszonych Jeźdźców. Jeden padł od razu, bełt z kuszy Reynevana ugodził go w oko poprzez szparę wzrokową hełmu. Drugiego Samson palnął gudendagiem z taką siłą, że salada wgniotła się i pękła jak skorupka jaja.
Olbrzym wdarł się do stodoły, wywijając okutą pałą, Jeźdźcy ustąpili przed nim, uciekli pod ściany. Ale tylko na moment, ich było wciąż pięciu, on jeden. Błysnęły miecze i kordy.
Samson zaś obłapił słup, podtrzymujący sozrąb stropu. Żyły wystąpiły mu na czoło, gdy targnął słupem, potężnie, niczym prawdziwy Samson. I jak prawdziwy Samson obalił kolumny świątyni Dagona w Gazie, tak Samson Miodek wyłamał i obalił słup stodoły. Tram pękł ze strasznym trzaskiem, niczym patyczki pękły belki dachowej więźby. I cały strop, całe poddasze wraz z dachem, cały ogromny ciężar starego drewna, wszystko to, niczym świątynia Dagona na Filistynów, zwaliło się na Czarnych Jeźdźców, gniotąc i miażdżąc ich tak, że nie zdążyli nawet się rozkrzyczeć.
Tylko jedna noga sterczała spod sterty belek, jedna noga w czarnej nagolenicy i czarnym sabatonie. Sterczała i podrygiwała.
Samson dyszał, nie mogąc wydusić z siebie dźwięku. Szarpnął tylko Reynevana za ramię.
Była jeszcze robota do zrobienia.
Czarni Jeźdźcy pchali się we wrota spichrza. Rixa położyła jednego, wpakowawszy w niego dwie kule z podawanych przez Tybalda samopałów. Ale inni wyrwali się na majdan, a za nimi, już konno, wypadł Pomurnik z resztą. Jeden z koni natychmiast stanął dęba i runął, Reynevan był już na placu boju ze swą myśliwską kuszą. Drugiego konia zastrzelił z handkanony Tybald, sam niemal tracąc przy tym życie, jeden z Jeźdźców zajechał go i już wznosił miecz, gdy ciśnięty przez Samsona gudendag zmiótł go z siodła. Tybald rzucił się na powalonego jak jastrząb i wraził mu kord pod gorget. Rixa tymczasem zadźgała drugiego powalonego.
Szarlej nieustraszenie zabiegł drogę Pomurnikowi, szeroko chlasnął konia po przednich nogach. Koń zarył chrapami w ziemię, Pomurnik wyleciał z siodła i pokocił się po klepisku. Douce von Pack krzyknęła przenikliwie, zatoczyła koniem, skoczyła na Szarleja z oszczepem. Demeryt nie spanikował, nie uciekał, czekał z falcjonem trzymanym oburącz. Douce wstała w strzemionach i odwinęła się do rzutu. W tym momencie bełt z kuszy Reynevana trafił jej konia w szyję. Koń cisnął się, Douce spadła, gruchnęła o ziemię.
Pomurnik zerwał się, doskoczył do ostatniego z Jeźdźców, zwalił go z konia, sam wskoczył na siodło. Zobaczył biegnącego ku niemu Samsona, zobaczył rychtujących rucznice Rixę i Tybalda. Gwałtownym ruchem uniósł obie ręce, wykonał nimi w powietrzu skomplikowany gest, wykrzyczał zaklęcie. W uniesionych dłoniach wyrosła mu i zaczęła szybko pęcznieć kula ognia.
Widząc, co się święci, wszyscy rzucili się szukać ukrycia. Ale Pomurnik nie celował w nikogo specjalnie: po prostu rzucił ognistą kulę w górę. By tam eksplodowała z piorunowym trzaskiem.