Korzystając z zamieszania, Pomurnik podcwałował do podnoszącej się Douce, wciągnął ją na konia i poszedł w galop, w kierunku wzgórka, na którym stał wiatrak. Rixa wypaliła do nich z handkanony, ale chybiła.
Reynevan nie chybił.
Trafiony bełtem czarny ogier zakwiczał, wierzgnął, rzucił zadem, zwalając swych jeźdźców. Pomurnik i Douce rzucili się do ucieczki. Douce kulała.
Reynevan chwycił jednego z biegających po majdanie koni, wskoczył na siodło, rzucił się w pościg. Pomurnik odwrócił się, widząc końskie zęby tuż nad głową, zawył ze strachu. Ale przytomnie odskoczył, uniósł rękę, wykrzyczał zaklęcie. Z jego palców wystrzelił snop iskier, ognistych igieł. Koń zarżał, stanął dęba. Reynevan spadł, druzgocąc sobą żerdzie płotu. Pomurnik chwycił wodze, wskoczył na siodło. I galopem rzucił się do ucieczki.
Douce von Pack stała na szczycie schodków prowadzących do wiatraka. Z dobytym kordem, rozwianym włosem i wyszczerzonymi zębami. Z jej gardła rwało się nieludzkie rzężenie, coś jakby wściekły zaśpiew rozwścieczonej kotki.
Szarlej już otwierał usta, by wezwać ją do rzucenia broni i poddania, ale Rixa powstrzymała go, pokręciła głową. Spojrzała Szarlejowi w oczy, a on zrozumiał.
Nie ma pardonu.
Chwycili przytargane przez Tybalda drzwiczki od chlewika, użyli ich jako tarczy, wdzierając się po schodach. Przytłoczyli Douce do drzwi, wepchnęli ją do środka, wskoczyli za nią.
Powiał wiatr, skrzydła wiatraka obróciły się, ruszył i zaturkotał mechanizm przekładni.
Szarlej chwycił Douce za rękę, wydusił kord z palców. Douce wyszarpnęła się, dobyła noża. Rixa walnęła ją głowicą tasaka. I pchnęła. Wprost na wał napędowy, koło palczaste i system zębatych przekładni.
Powiał lekki wiatr.
Dębowy tryb przekładni chwycił ramię Douce, wgryzł się z chrupem, niczym wilk zębami. Trzasnęła kość. Douce zawyła. Zatargała się, ale tryby trzymały. Znowu leciutko powiało, mechanizm zapracował, przekładnia ruszyła o tryb, tryb oparł się o pierś Douce. Douce zawyła tak, że pył posypał się ze wszystkich szpar.
Szarlej i Rixa popatrzyli na siebie. Wzruszyli ramionami. I wyszli.
Przy schodkach czekał Tybald. Nieco dalej Samson pomagał iść z trudem stawiającemu nogi Reynevanowi.
– I co? – spytał Tybald, głową wskazując wiatrak. – I co?
– Nic – odrzekła zimno Rixa. – Czekamy na wiatr.
Nadchodzący wicher czuło się w powietrzu. Pomurnik był już daleko. Teraz zatrzymał i obrócił konia. Obejrzał się.
Nadsłuchiwał. Odległość była znaczna, ale on słyszał.
– Nie zostawiaj mnie! Nie zostawiaj! Nie zostawiaj mnie samej!
Twarz Pomurnika nie drgnęła. A po chwili z siodła zerwał się, trzepocząc, wielki ptak. Zerwał się, wzbił i uleciał w niebo, w niskie chmury. Uleciał i znikł.
– Nie zostaaaaaaaa…
Wiatr zawył. Skrzydła wiatraka drgnęły. Potem poruszyły się, z wyraźnym wysiłkiem, pokonując opór. A potem już kręciły się płynnie i bez przeszkód.
Ostatniego z Jeźdźców, rozbrojonego, bez hełmu, Rixa i Tybald zapędzili pod wrota zapadniętej szopy. Jeździec padł na kolana, błagając o litość. Ale tego dnia pardonu nie dawano. Tybald ucapił Jeźdźca za włosy, a Rixa krótkim ruchem wraziła sztylet pod podbródek, wbijając ostrze aż po gardę. Zakłuty w drgawkach runął na wrota, otwierając je sobą. Rixa, usłyszawszy coś, zajrzała do środka.
– Reynevan! – krzyknęła przeraźliwie. – Reynevan! Tutaj! Prędko!
– O, Chryste! – Tybald też zajrzał, cofnął się. – O, Chryste…
Przybiegli Szarlej i Samson. Reynevan ich wyprzedził. Wpadł do środka, odtrącając goliarda i omal nie przewracając Rixy.
Wewnątrz, na słomie, leżała…
– Jutta!
Rzucił się ku niej, padł na kolana. Chwycił za ramiona.
To co najpierw poczuł, to mokre gorąco. Była rozpalona tak, że niemal płonęła ogniem. Oczy miała zamknięte, dygotała, trzęsła się w dreszczach.
– Jutto! To ja! Jestem! Jutto!
– Reynevan… – otworzyła oczy. – Reynevan?
Objął ją. I wtedy poczuł okropne, lodowate wręcz zimno jej rąk. Spojrzał i zmartwiał. Skóra dłoni miała kolor niebieski, przechodzący ku palcom w indygo, a na palcach w głębokie odcienie purpury.
Drżącymi palcami rozsunął jej koszulę. I choć się starał, nie zdołał powstrzymać rozpaczliwego jęku.
Sine ramiona, piersi i brzuch Jutty gęsto pokrywały pęcherze i krosty. Niemalże w oczach wyrastały nowe. Niektóre pękały już, sącząc krew. Zaczęła dygotać, trząść się spazmatycznie, nakrył ją i owinął płaszczem. Spojrzała na niego nieprzytomnie.
– Reynevan… Zimno…
Nakrył ją drugim płaszczem, który podał mu Samson. Jutta mocno uchwyciła jego rękę. Chciała coś powiedzieć, omal nie zadławiła się krwią. Przechylił jej głowę, by mogła odpluwać.
– Co jej jest? – spytał głucho Szarlej. – Na co jest chora? Skąd ta straszna siność?
Reynevan zagryzł wargi, wskazał na obróconą szyję dziewczyny, na skaleczenia, równoległe cięcia, opuchłe już i zropiałe. Wstał, odciągnął Szarleja i Samsona na bok.
– Zraniono ją – wydusił z siebie. – I zarażono. Wszczepiając…
– Co?
– To jest… – głos uwiązł mu w gardle. – Myślę, że… Że zakażono ją wywołaną magicznie posocznicą. Posocznica to zakażenie i gnicie krwi… Według Awicenny… Salerneńczycy mówią na to sepsis… Sinica bierze się z wewnętrznych wybroczyn. Jej krew przesiąka przez żyły i tworzy zakrzepy… To się rozsiewa po całym ciele… Powstają ogniska ropne… Ma już objawy zapalenia zgorzelinowego…
– Lekarstwo?
– Na posocznicę nie ma lekarstwa… Nikt nie zna na to lekarstwa…
– Nie mów tak, do diabła. Jesteś medykiem. Próbuj!
Najpierw gorączka, pomyślał, klękając, muszę obniżyć jej gorączkę… Potem konieczna jest jakaś silna odtrutka… Coś, co powstrzyma zakażenie…
Drżącymi palcami rozpiął klamry torby, wyrzucił zawartość, jął grzebać w niej gorączkowo. Z przemożnym poczuciem bezsiły.
Z rosnącym przekonaniem, że nic z tego, czym dysponuje, nie jest w stanie uleczyć Jutty, pomóc jej czy chociażby ulżyć w cierpieniu. Że na nic wszystkie jego remedia contra malum, na nic diacodia i elektuaria, na nic sotira, antidota i panacea. Na nic artemisium, hypericum i serpillum, na nic Pestwurz, czartopłoch i wszystkie inne noszone w torbie specyfiki.
Amulety, pomyślał, amulety Telesmy. Zostało ich niewiele… Tamująca krwotoki gemma rutila. Venim z lapis-lazuli, skuteczny przeciw jadowitym ukąszeniom… Aquila, orli kamień, oczyszczający krew… Ale wszystkie muszą być używane natychmiast, a ją zraniono przed godzinami… Magiczna posocznica rozwija się błyskawicznie… Może jednak któryś amulet podziała… Boże, spraw, aby któryś podziałał…
Amulety nie działały. Były za słabe. Nie miały szans w walce z tym, czym zarażono Juttę.
Zaklęcia. Znał kilka. Schylony, recytował je po kolei, pokonując rosnącą w ustach suchość. Wykonywał magiczne gesty i znaki, z trudem panując nad dygotaniem rąk.
Zaklęcia nie działały. Reynevan wzniósł oczy i ręce.
– Magna Mater… – wymamrotał. – Matko bogów… Ty, która jedyna bronisz nas i ochroniasz… Matko Słońca, której ciało białe jest od mleka gwiazd! Elementorum omnium domina, Pani Stworzenia, Karmicielko Świata! Strażniczko nieba i morza, wszystkich bogów i potęg, aeterne caritatis desideratissima filia, aeterne sapientie mater gratissima, sub umbra alarum tuarum protege nos. Daj mi, błagam kornie, moc leku niosącego zdrowie. Ocal ją, błagam. Pozwól jej żyć.
Cud nie nastąpił.
Jutta zaczęła się dławić i pluć krwią, krew silnie rzuciła się jej również z nosa. Uniósł i przechylił jej głowę. I patrzył bezsilnie.
– Jak… – odezwał się ledwie słyszalnie Szarlej. – Jak ona…
– Przez wyniszczenie organizmu.
– Jak długo…
– Bardzo.
– Reynevan… – Jutta nagle chwyciła go za rękę. Jej zupełnie granatowe palce już prawie nie miały siły chwytu.
– Reynevan… – powtórzyła niemal przytomnie. – Chcę… Na słońce…
Wszyscy pospieszyli z pomocą. Dźwignęli ją i wynieśli ze stodoły, ułożyli na szybko zaimprowizowanym z płaszczy posłaniu. Słońca nie było. Były niskie szaroołowiane chmury.
Znowu zaczęła silnie krwawić z nosa, przesiąknięte krwią nogawice świadczyły o krwotoku z przewodu pokarmowego i narządów rodnych. Jęły nią miotać konwulsyjne dreszcze. Dygotała długo.
Patrzyli bezsilnie.
– Reyne… – wypluła krew. – Reynevan…
– Jestem przy tobie.
– Jesteś… – spojrzała niemal przytomnie. – Jesteś… To dobrze…